Wrzesień 2003: Tinos, Mykonos, Delos, Ateny

Miałam kupiony bilet na rejsowy samolot do Aten. Kiedy zobaczyłam z góry oświetlone miasto - uśmiechnęłam się sama do siebie: jestem, znowu jestem! Prosto z lotniska nad ranem dojechałam autobusem do Rafiny (małe portowe miasteczko), skąd wkrótce miałam prom na drugą od północy wyspę cykladzką - na Tinos. Kiedy prom ze mną na pokładzie (górnym oczywiście) wyruszył w swój rejs po boskim Aegeum - niczego więcej do szczęścia nie potrzebowałam. Radość rozsadzała mą duszę: prom ze mną na pokładzie a wokół tylko jedyny taki na świecie granat Aegeum. Przyglądałam się całemu wybrzeżu wyspy Andros, bardzo wąskiemu odcinkowi Morza Egejskiego łączącemu Andros z wyspą następną: to Tinos, moja tym razem Tinos. Moja dwudziesta trzecia wyspa grecka, którą zamierzałam pochłonąć.
W mieście Tinos (stolica wyspy) znajduje się duży kościół Panagia Evangelistria z XIX wieku ze słynną cudowną ikoną, która - wg wierzeń Greków - słynie ze swych uzdrowieńczych mocy (ikona, która przeleżała w ziemi ponoć 850 lat to jedno z moich większych rozczarowań: jest tak poobwieszana różnego typu biżuterią, że w zasadzie jej nie widać).
Tinos to wyspa generalnie nieturystyczna, zdecydowanie zdominowana przez religię i wszystko to co wiąże się z cudowną ikoną. Po wyspie poruszałam się autobusami oraz piechotą, a kilometrów przeszłam sporo, bo gdybym chciała jeździć autobusami to obejrzałabym w ciągu dnia dwie wioski, a ja wędrując potrafiłam obejrzeć ich nawet 8 jednego dnia. A że się nałazikowałam? Cóż, to moje wakacje w raju, a zwrotu "meta podia" (tj. piechotą) już nigdy nie zapomnę: wzbudzał wśród Greków największe zdziwienie, ale i uznanie, co mnie cieszyło niezmiernie.
Zwiedziłam śliczny XII-wieczny Monastyr Moni Kechrovounilu znajdujący się niedaleko stolicy (ważna uwaga dla kobiet: nie dają tutaj spódnic i trzeba mieć własną; ja nie miałam i biegałam do sąsiedniej wioski po kawałek jakiejś zasłonki). Weszłam do celi gdzie mniszka Agia Pelagia doznała widzenia miejsca, w którym złożona została w ziemi słynna ikona i dzięki jej wskazówkom ikonę odnaleziono (weszłam również do niewielkiej kapliczki, w której znajduje się przykryta szkłem czaszka mniszki Pelagii i w tej kapliczce zapaliłam moją kolejną świeczkę w Helladzie - uznałam, że to dobre miejsce).
Na wyspie Tinos kompletnie zachwyciły mnie gołębniki. Są tak przepiękne, że gdybym nie wiedziała to nigdy bym nie uznała tych budyneczków za gołębniki. Są jakby dwuczęściowe, z czego górna część jest przepięknie zdobiona i tam urzędują gołębie (dolna służy do przechowywania staroci).
Dwa dni przeznaczyłam na szwędanie się (pieszo!) po absolutnie uroczych górskich wioskach, których odwiedziłam w sumie piętnaście (a jest ich około sześćdziesięciu bodajże). Największych wrażeń w sensie obejrzenia czegoś przepięknego doznałam w dwóch wioskach: Kardiani i Tripotamos oraz w miasteczku Pirgos (co wcale nie oznacza, że w pozostałych miejscach nie było uroczo). Wszędzie było uroczo, bo jak w raju być może? Kiedy zobaczyłam Kardiani - zamarłam z wrażenia! Podzielona jak gdyby na dwie części leżące naprzeciwko siebie, gęsto zabudowane idealnie białymi budynkami i łagodnie opadające ku dolinie. Cisza (sjesta), spokój, mnóstwo małych domków oczywiście z niebieskimi okiennicami i drzwiami. Pokonywałam masę schodów - na Cykladach chyba najwięcej jest schodów - i zachwycałam się wszystkim co widzę. Do wioski Tripotamos dotarłam również w czasie sjesty. Nikogo, absolutnie nikogo tu nie było, jedynie mnóstwo kotów wylegujących się na schodkach. Po wiosce chodzi się wspaniale: domki są mocno spadziście posadowione, w zasadzie jeden nad drugim, otaczają je wspaniałe różowe i fioletowe kwiaty, tak ładnie komponujące się z bielą domków. Cała masa tu tunelików, którymi trzeba przejść, aby dojść do kolejnych domków, mnóstwo schodów trzeba pokonać, aby całą tę wioskę obejrzeć.

Wioska Panormos na
północnym-wschodzie wyspy Tinos
W miasteczku Pirgos zagłębiłam się w wąskie uliczki i oczywiście zabłądziłam, ale nie dbałam o niezabłądzenie. Miałam czas, a lubię iść ot tak gdzie mnie wzrok zaprowadzi. A tych uliczek tutaj całe mnóstwo. Wokół małe domki z ślicznymi zdobieniami i rzeźbionymi balkonami. Tu, w Pirgos znajduje się szkoła rzeźbiarska, stąd takie zdobienia budynków, widoczne zresztą na całej wyspie, choć nigdzie o aż takim natężeniu jak tutaj. Dotarłam do położonej nad morzem wioski Panormos, gdzie niewielkie biało-niebieskie budynki piętrzyły się nad zatoką, na wodach której leniwie kołysały się małe łódki rybackie. Pogapiłam się na skałę Planitis z latarnią morską znajdującą się na wprost zatoki i pochodziłam po skałkach otaczających brzeg zatoki. Wody boskiego Aegeum rozbijały się o te skałki uderzając w nie ze sporą siłą.
Wdrapałam się na skałę Exobourgo, na sam szczyt, aż pod betonowy krzyż. Tu zasiadłam i oglądałam wspaniałe krajobrazy. Exobourgo to pozostałości starożytnego miasta Tinos. Sporo tu starych murów, fragment zamku i innych budynków. Wiatr wiał tu tak niesamowity (Tinos jest w ogóle bardzo wietrzną wyspą), że bałam się odejść od miejsca, w którym stał krzyż w obawie, abym nie spadła pod wpływem siły wiatru, naprawdę sporej siły. Ale widoki stąd na niemałą część wyspy - urzekająco piękne. Spore wrażenie wywarła na mnie wioska Volax, odizolowana zupełnie od świata i położona jako jedna z najwyżej na wyspie, ale kiedy trochę się po niej poszwędałam odniosłam wrażenie, że to taka pokazowa wioska, taka sztuczna. Bardzo piękna, ale zupełnie nienaturalna. W wiosce wytwarza się ponoć najpiękniejsze na wyspie koszyki i sporo ich stało przed kilkoma domkami (można je oczywiście kupować), ale ja bardzo chciałam zobaczyć jak je się robi. Znalazłam takie miejsce, a w zasadzie dwa. Do jednego weszłam: to ciemnawa komórka, gdzie siedziało trzech Greków, z czego jeden wyplatał taki koszyk. Przeciągał jakieś witki przez inne i jakoś tak, w zasadzie nie wiem jak, powstawał ten koszyk.
Cudownie wypoczywałam chodząc tak od wioski do wioski i oglądając to co oglądałam. Cyklady to dla mnie najwspanialszy i bardzo specyficzny archipelag: zestawienie kolorów małych białych domków i niebieskich okiennic z granatem Aegeum i ciemnym błękitem nieba jest najwspanialszym zestawieniem na ziemi. Dźwięki wydawane przez cykady cieszyły moje uszy, zapach wysuszonych ziół cieszył mój nos, wszystko to co oglądałam cieszyło mój wzrok, a generalnie wszystko to razem tak bardzo cieszyło moją duszę. Ha, byłam znów w moim raju i temu nie da się zaprzeczyć. Pożerałam to wszystko wzrokiem i sercem jakbym chciała wchłonąć w siebie i zabrać stąd do Polski. Zauważyłam w ramach swoich wędrówek, że wzbudzałam sporą sympatię wśród miejscowych i to mnie oczywiście bardzo cieszyło. No ale i dlaczego miałabym jej nie wzbudzać? Przecież nic złego nie robiłam: z małym plecaczkiem na plecach, łazikowałam samotnie tu i tam, zaglądając gdzie się dało (ale bez naruszania prywatności Greków), poznawałam wyspę Tinos, mentalność jej mieszkańców, sposób ich życia i ... ćwiczyłam swój ubogi język grecki (możliwość porozumiewania się w takich terenach po grecku to podstawa - tam naprawdę ludzie nie znają innego języka). Cały czas czułam tak bardzo, że jestem w Helladzie, jakiś dziwny związek pomiędzy sobą a tą wyspą zauważałam. Czy dlatego, że tak łazikowałam i to samotnie? Tak, właśnie dlatego, a odkryłam to już czas jakiś temu, że kiedy chodzę po wyspie wiele wiele godzin, przemierzam te kilometry na piechotę to czuję się straszliwie z wyspą związana. To tak jakby każdy kilometr, który przejdę w tym palącym słońcu był mój i tylko mój. Pojechałam sobie do nadmorskiej miejscowości Kionia, gdzie lekko się załamałam, bo teren Sanktuarium Posejdona i Amfirydy był zamknięty (weszłam na murek i pooglądałam przez parkan znajdujące się tu fundamenty sanktuarium i kolumny, pochodzące z IV wieku pne, a część obiektów tutaj odnalezionych obejrzałam w Muzeum Archeologicznym w mieście Tinos).
Dotarłam nad morze: przecież jeszcze z nim tak naprawdę nie rozmawiałam. Weszłam do wody: była wspaniale cieplutka. Moje boskie Aegeum było tak bliziutko. Patrzyłam na fale, na dno morza, na wyspę Syros świetnie stąd widoczną i dyskutowałam sama ze sobą (a może z Aegeum?) dlaczego to tak właśnie jest jak jest. Przyjeżdżam, jestem taka szczęśliwa, a potem szczęście moje gdzieś ulatuje. Bo muszę stąd odjechać i znów to czekanie nie wiadomo do kiedy, i znów ta wielka niepewność czy jeszcze w ogóle kiedyś...... Wrzesień pod tym względem jest najgorszy - bo przyjeżdżam do Polski i nie mam grosza przy duszy. Czy uzbieram pieniądze na następną podróż - to pytanie mnie zadręcza. Jak dotąd jakoś się udawało ale czy tym razem się uda? Jest jeszcze tyle miejsc w moim raju, które chciałabym obejrzeć, gdzie chciałabym dotrzeć. Byłam tam już wiele wiele razy, tyle wysp zwiedziłam (w sumie dotąd łącznie dwadzieścia pięć), mam za sobą obejrzaną niemałą część lądu), i tak wciąż mi mało tej Hellady i wciąż tak bardzo jej pragnę. Jasne, że cieszę się tym co już dostałam od losu, każdą z moich podróży tak bardzo się cieszę, ale w ramach mojej zachłanności chciałabym móc jeszcze wiele razy tam wrócić. Czy mi się to uda? Takie rozważania toczyłam stojąc w moim Aegeum i czując na nogach jego dotyk.

Tradycyjne wiatraki na Mykonos

W ramach tej podróży do raju popłynęłam na Mykonos. Nie ona była moim celem choć bardzo chciałam obejrzeć popularne i często spotykane na różnistych pocztówkach tudzież w książkach - miasto Mykonos (port). Kiedy przypłynęłam od razu nabyłam bilet na statek na wyspę Delos (bo ona była zasadniczym moim celem tej wycieczki) i poszwędałam się po mieście ale tych bliższych okolicach. W Mykonos (nie jest małe) szalenie łatwo zabłądzić, a wcale nie miałam na to ochoty przed wymarzonym rejsem na Delos. Obejrzałam rewelacyjny kościół Panagia Paraportiani (zupełnie niespotykanie zbudowany: jakby z czterech różnych kościołów połączonych ze sobą), pogapiłam się na pelikany przy nadbrzeżu, pochodziłam po wąziutkich (i uroczych uliczkach miasta) bacznie kontrolując gdzie jestem.
Popłynęłam na Delos. Ależ to rewelacyjna wyspa! Nikt na niej nie mieszka a jest jednym wielkim stanowiskiem archeologicznym (chyba nie ma takiego drugiego). Genialnie zachowane obiekty typu świątynie i budynki. Zatkało mnie z wrażenie kiedy stanęłam na wprost słynnego Tarasu Lwów. Więc jestem? Ja tu właśnie jestem i patrzę na te - znane mi od zawsze - lwy? Ależ mi trudno było w to uwierzyć. Wdrapałam się na najwyższy szczyt wyspy - górę Kinthos (łatwe wejście - po schodkach) skąd spoglądałam na inne Cyklady rozłożone wokół Delos (ta jest usytuowana w środku archipelagu) oraz na samą Delos a widoki z góry zatykały mnie w sensie moich odczuć. Chryste Panie, uduszę się kiedyś w tej Helladzie z zachwytu i tyle z moich podróży będzie! Aegeum widoczne z tej wysokości z jego niesamowitymi kolorami poraża, po prostu poraża swym pięknem.
Wróciłam na Mykonos ostatnim statkiem i zagłębiłam się w uliczki miasta, teraz już bez żadnych ograniczeń. Chodziłam gdzie chciałam, zupełnie nie wiedząc gdzie a wszędzie było autentycznie pięknie. Miasto Mykonos nie jest jednolite w sensie kolorów: są tu oczywiście białe domki, sporo kwiatów, ale drzwi oraz okiennice i niebieskie, i zielone, i brązowe, i czerwone. Nie przeszkadza to w odbieraniu uroków tego miejsca. Mnie przeszkadzało zupełnie coś innego: brak atmosfery greckiego miasta. Dla mnie miasto Mykonos nie jest greckie! Chciałam je zobaczyć: jest piękne i zapewne warto tam dotrzeć, ale więcej bym tam pojechać nie chciała, bo i po co? Mnóstwo tu ludzi, mnóstwo sklepów i sklepików z dobrem wszelakim, mnóstwo tawern i kafeterii - wszystkiego tego czego potrzebuje turysta a przez to, że tego tak dużo uciekła gdzieś ta wspaniała atmosfera greckiego miasteczka (tak ja to odebrałam). Zupełnie przypadkowo błądząc po wąziutkich uliczkach, pokonując mnóstwo zakrętów - znalazłam się w tzw. Małej Wenecji. Zasiadłam tu na frappe: zawsze bez względu na wszystko chciałam w tym miejscu wypić frappe (najdroższa frappe w moim życiu!). Slicznie stąd widać rząd wiatraków stojących po drugiej stronie Aegeum, tak bardzo blisko tego miejsca (potem podreptałam pod te wiatraki, żeby im się przyjrzeć z bliska). Wszystko to doprawdy warto zobaczyć - według mnie raz, bo więcej nie potrzeba. Tak oceniam Mykonos.

Dzielnica Teatralna na wyspie Delos

W czasie rejsu powrotnego do Rafiny pomachałam wyspie Andros stojąc w porcie Gavrion, pomachałam wyspie Evia (Eubea), obok której przepływałam, wychyliłam się nieco z pokładu promu i uściskałam w myślach moje Aegeum (wiem, że to poczuło) szepcząc, że nie wiem kiedy teraz je zobaczę, a to, że tego nie wiem - jest okrutne.
Tak wpłynęłam pod wieczór do portu w Rafinie i przenocowałam u przyjaciół w Atenach.
Cały dzień spędziłam w tym mieście i od rana ostatniego dnia po nim się szwędałam. Toż to moje miasto. Mogę nie mieć czasu na to, żeby tu czy tam zajrzeć, ale muszę mieć czas, żeby zasiąść na szczycie Likavitos, choćby na godzinę. Zasiadłam na szczycie wzgórza mając wokół siebie rozłożone z każdej strony Ateny i dumałam nad sobą, nad swoim życiem, nad tym, co łączy mnie z tym krajem, a szczególnie z tym miastem. Wspaniałe miasto, pełne niedociągnięć w każdej dziedzinie ale wspaniałe, najwspanialsze na ziemi. To moje wielkie szczęście, że mogłam dziś tu być: jeden dzień to tak niewiele ale i tym się wielce radowałam. Cały dzień (a czas tak strasznie szybko biegł), aż do późnego wieczora, wędrowałam po tym najwspanialszym mieście na ziemi. Wędrowałam po moich Atenach chłonąc atmosferę tego miasta i ciesząc się straszliwie, że dane było mi tu być.
Wzniosłam się nad miastem siedząc w samolocie. Znów tysiące światełek pode mną - jak tydzień wcześniej, ale w jakże innym nastroju byłam dziś niż wówczas. Coś mnie ściskało w środku. Ateny, moje Ateny, zostają tutaj a muszę je pożegnać. Musiałam pożegnać Helladę i w swym niepoprawnym optymiźmie wyszeptałam: do zobaczenia wkrótce, cokolwiek by to "wkrótce" miało oznaczać.

Galeria