-
Chios. Tu znajduje się ponoć najdłuższa nadmorska promenada. Choć atmosfera tu panująca nie bardzo mi odpowiadała, często nią wędrowałam do portu: naprawdę je lubię.
-
Chios jest miastem nowoczesnym i takie, niezbyt korzystne, sprawia wrażenie przy pierwszym spotkaniu. Wędrowalam tam swoimi ścieżkami i udało mi się znaleźć kilka doprawdy ślicznych zakątków. Często wpatrywałam się w balkony – to takie moje małe hobby
-
Chios. Lubiłam spacerować wąskimi uliczkami, przy których sporo takich właśnie budynków. Zachwycały mnie, choć w zasadzie to prawie ruiny.
-
Chios. Kolejny, dla mnie śliczny domek spotkany w mieście. W większości z nich ludzie już nie mieszkają a domki czekają na cud w postaci zamożnego człowieka, który sfinansuje potężny remont.
-
Chios. Nie wiem dlaczego w tym zrujnowanym budynku dobudowano kawałek muru: czy to początek remontu (chyba niemożliwe – remont winien wygladać chyba inaczej) czy też wzmocnienie, żeby domek nie rozpadł się zupełnie.
-
Chios. To jeszcze jedno zdjecie z mojej kolekcji budynków w mieście, które mnie wprost zachwycały.
-
Chios. Budynek Biblioteki Koraisa wygląda ślicznie tak za dnia, jak i nocą. Znajduje się tutaj Muzeum folkloru (Philipa Argentiego), którego nie udało mi się obejrzeć (w fatalnych – dla mnie - godzinach było otwarte).
-
Chios. To minaret meczetu Mecidiye Cami – tu znajduje się muzeum bizantyjskie, ale niestety meczet był w remoncie i można go było obejrzeć jedynie z zewnątrz.
-
Chios. W muzeum archeologicznym nie wolno robić zdjęć, ale ten grobowiec macedoński znajduje się poza glównym budynkiem muzeum, gdzie zakaz już nie obowiązuje. Pozwolono mi wejść do wnętrza grobowca: zupełnie pusto i strasznie ciemno.
-
Chios. Turecka fontanna przy skrzyżowaniu ulic: Dimokratias i Martyrion. Wydawała mi się tak śliczna, że nawiedziłam ją kilkakrotnie.
-
Chios. Zajrzałam na całkiem współczesny cmentarz znajdujący się przy kościele Agios Ioannis Prodromos. Jeden z grobów był otwarty i musiałam tam zajrzeć, aby dokładnie obejrzeć skrzyneczki ze szczątkami ludzkimi.
-
Chios. Już na przedmieściach, idąc w stronę północy, można spotkać te cztery wiatraki. Znajdują się nad samym morzem i można wokół nich swobodnie spacerować. Nie wiem czy dziś czemukolwiek służą, ale z pewnością należą do najlepiej zachowanych wiatraków, które dotąd widziałam w Helladzie.
-
Chios. Potężne mury otaczają Kastro w stolicy wyspy, a samo Kastro to dla mnie jedno z piękniejszych miejsc na każdej wyspie
-
Chios. Zachwycona Kastro spacerowałam po nim dwa czy trzy razy. Przystawałam pod wielkimi basztami, wieżami obronnymi czy innymi fragmentami fortyfikacji, których nawet nazwać nie potrafię.
-
Chios. Ducha przeszłości szukam w takich starych murach – dla mnie takie miejsca jak Kastro mają to, co cenię najbardziej: maja duszę.
-
Chios. Dość długo stałam przy tym uroczym budynku stwierdzając, że Kastro to mieszanka trzech kultur: greckiej, tureckiej i żydowskiej.
-
Chios. W Kastro zachwycałam się wspaniałymi budynkami (choć sporo w ruinie oczywiście), wąskimi uliczkami, odkrywałam wciąż coś nowego choćbym była tu już wielokrotnie. Krążyłam bez planu i często dopiero po uśmiechach miejscowych wiedziałam, że już gdzieś byłam.
-
Chios – Kastro. Od tutejszego tureckiego cmentarza nie dane mi było szybko odejść. Podeszła tu do mnie stara kobieta i z uśmiechem na twarzy opowiadała o czymś z wielką satysfakcją... Niestety, mówiła tak szybko, że nie zrozumiałam nawet jednego zdania
-
Chios. Do Kastro można wejść z kilku stron, ale najładniejsza brama prowadząca do środka to Porta Maggiore [od strony południowo-zachodniej].
-
Karyes – niewielka wioska znajdująca się niedaleko stolicy. Otoczona górami prezentuje się zupełnie ładnie, ale wywarła na mnie jakieś przygnębiające wrażenie.
-
W nadmorskiej wiosce Karfas udaje mi się wypożyczyć rower i nim przez dwa dni jeżdżę po równinie Kambos. Niesamowite to tereny, po których mogłabym jeździć pewnie i tydzień. Jeżdżę asfaltowymi drogami, ale czasami (rzadko) nawet takimi bez asfaltu. Mijam mnóstwo murów, niektóre zupełnie się rozpadają
-
Kambos - ... a niektóre, odrestaurowane, prezentują się bardzo dumnie
-
Kambos. Przyglądam się budynkom: wiele z nich takich pięknych, choć wiele wymaga również natychmiastowego potężnego remontu
-
Kambos. Niewiele osób spotkałam jeżdząc po równinie - tylko czasami ktoś plątał się po posesji, czasami ktoś przejeżdżał samochodem albo częściej: skuterem, często natomiast widziałam umykające mi spod kół roweru jaszczurki: niektóre wcale nie takie małe.
-
Kambos. Cisza i spokój – one towarzyszyły mi w czasie jazdy po równinie.
-
Kambos. Starałam się wynaleźć choćby jakąś dziurę w murze, aby zobaczyć coś ciekawego za ogrodzeniem - uprzedzano mnie, że właściciele posesji są przyzwyczajeni do takich zachowań i nawet pozwalają robić zdjęcia swym domom. Zaglądałam gdzie się dało: nawet koło młyńskie gdzieś tam wypatrzyłam.
-
Południe wyspy porastają drzewka mastyksowe, których tu wcale nie jest mało. Dziwne to drzewka: niewysokie i takie niesamowicie poskręcane. Dotykałam pnia takiego drzewka: spływa po nim, tworząc niewielkie kuleczki, żywica – to mastyks właśnie. Mastyks, który dziś dodaje się nawet do kosmetyków, choć czas kiedy dzięki mastyksowi utrzymywały się całe rodziny już raczej przeminął.
-
Pirgi to jedno z mastyksowych miasteczek, dla mnie najweselsze na wyspie. Czyżby za sprawą tych dziwnych elewacji zwanych ksysta?
-
Pirgi. Tym ślicznym domkom mogłam przygladać się godzinami, w tym również siedząc w kafeteriina głównym skwerze otoczonym taką zabudową
-
Pirgi. Przed wyjazdem na Chios byłam przekonana, że domków pokrytych taką elewacją jest tylko kilka, a okazało się, że jest ich mnóstwo i do zdecydowanej mniejszości należą w Pirgi te inne.
-
Pirgi. Było mi tu dobrze: snułam się wąskimi uliczkami wśród tych uroczych budynków, słońce świeciło mi umiarkowanie nad głową, spotykalam sympatycznych tambylców, kawa w kafenionie była bardzo tania, co mnie ciężko zdziwiło...
-
Pirgi. Taki uroczy obrazek można tutaj obejrzeć prawie za każdym rogiem
-
Pirgi. Niestety tylko z zewnątrz mogłam obejrzeć maleńki kościółek Agia Apostoli z XII wieku. Zajrzałam przez dziurkę od klucza... ślicznie tam...
-
Olimpoi. Elementy ksysty znajdowałam również i tutaj, ale to już miasteczko o zupełnie innym niż Pirgi klimacie. Tu czułam już wyraźnie ducha przeszłości.
-
Olimpoi. Mnóstwo tu bram, łuków, jakichś dziwnych jakby tajemnych przejść, wiele opuszczonych domów, a na ścianach – kiedy się dobrze przyjrzeć - można dostrzec piękne elementy dawnych dekoracji czy fragmenty fresków.
-
W Olimpoi spotkała mnie sympatyczna niespodzianka: niejaka kiria Anna zaproponowała pokazanie mi wnętrza swojego domu. Ależ dziwnie się tam czułam! Początkowo myślałam, że to pokoje do wynajęcia ale nie: kiria Anna mieszka tam ze swoim mężem.
-
Olimpoi. W domu kirri Anny wszystko wydaje się być jakieś takie surowe.... ściany głównie – ponoć tak wyglądają ściany wszystkich domostw w Olimpoi.
-
Olimpoi. Ta kobieta, pokazując swoją wiązankę, dobre trzy razy pytała mnie czy wiem, że dziś Święto Kwiatów w Grecji. Wiedziałam, wiedziałam: jechałam przez południe wyspy w piękny majowy dzień, kiedy Grecy zatrzymywali auta i zbierali kwiaty utykając je potem za wycieraczki czy lusterka – to właśnie Święto Kwiatów (Święto Wiosny) w Grecji.
-
Olimpoi. Domy wzniesiono tu z surowego kamienia, niektóre bardzo blisko siebie, na planie w kształcie trójkąta. Plan ten wyraźnie odczuwa się kiedy się tam spaceruje.
-
Wessa, jedno z miasteczek mastyksowych. W zasadzie wszystkie one wyglądają podobnie kiedy patrzy się na nie z pewnej odległości – pierwsze co uderza to szary przygnębiający (dla mnie) kolor i opuszczone domy. Chodząc potem po takim miasteczku rzeczywiście widać, że niewiele domów jest zamieszkałych.
-
Mesta – najbardziej popularne (i śliczne!) miasteczko mastyksowe na wyspie, choć dla mnie trochę sztuczne w rozumieniu atmosfery. Widoczny tu po lewej stronie budynek (z łukiem) to jeden z wierzchołków trójkąta, na planie którego zbudowano miasto.
-
Mesta. Znajdujący się tu Wielki Taxiarhon to nowy kościół [malutki, stary i z pewnością pełen uroku Taxiarhon był niestety zamknięty].
-
Mesta. Takimi uliczkami chodzi się po mieście, w którym znajduje się kilka galerii i bardzo klimatycznych sklepów
-
Mesta. Większość z tych domów nie jest zamieszkałych i w zasadzie kiedy się wśród nich wędruje ma się wrażenie zupełniego odizolowania od normalnego świata
-
Zachodnie wybrzeże wyspy. Malowniczo wygląda droga, po której się tam przemieszczałam
-
Zachodnie wybrzeże. Jeśli się dobrze przyjrzeć można dostrzec pozostałości wieży obronnej. I takie elementy można zauważyć w zasadzie na całej wyspie
-
Jeżdżąc po wyspie popatrzyłam na oba wybrzeża – bardziej podobało mi się zachodnie, ciekawsze dla mnie z uwagi na linię brzegową, bardziej urozmaicone, pełne ślicznych zatok.
-
Wiosna w Grecji jest zawsze śliczna, bo mnóstwo tutaj pięknie kwitnących kwiatów. Te pola makowe spotkałam jeżdżąc na rowerze w pobliżu wioski Thymiana
-
Klasztor Nea Moni widziany z drogi doń prowadzącej.
-
Nea Moni. Główny kościół (i wieża) monastyru był w remoncie (ból to dla mnie okrutny). Zajrzałam na terenie klasztoru do wielu miejsc, ale śliczne mozaiki, o których tyle czytałam pozostały niestety z uwagi na remont poza zasięgiem moich oczu.
-
Nea Moni. Weszłam do kostnicy, gdzie ujrzałam wreszcie własnymi oczami czaszki pomordowanych Greków – obraz znany mi od lat ze zdjęć w przewodnikach różnistych
-
Nea Moni. To w tym kościółku wzięłam udział w przedziwnej „mszy świętej” (czy innych modłach), którą odprawiała zgięta pod kątem prawie 90-ciu stopni i odziana w czarne szaty mniszka (tu stoi przed drzwiami ale słabo jest widoczna).
-
Okolice miasteczka Lithi ma zachodnim wybrzeżu wyspy. Wciąż zachwycałam się tym, co widziałam w tej części wyspy
-
Ujrzenie tej skały to największe z marzeń, które przywiozłam na Chios. W tym momencie byłam bardzo, bardzo szczęśliwa, bo wiedziałam, że już, że za chwilę....
-
.. zobaczę to, co zobaczyć chciałam od dawna: wyludnioną dziś prawie wioskę Anavatos. Budynki z szarego kamienia wzniesione na tej właśnie skale - niewiele się od niej odróżniają, choć kiedy się dobrze zdjęciu przyjrzeć można je dostrzec
-
Tak wygląda Anavatos – jedynie te domki z pomarańczowymi dachówkami nieco niżej są zamieszkane. W wiosce mieszka dziś tylko garstka ludzi: trzy osoby albo pięć.. Nie udalo mi się dokładnie dowiedzieć, ale w wiosce jest i kościółek, i cmentarz i oczywiście tawerna.
-
Anavatos. Wspinam się łagodną ścieżką prowadzącą pod górę, coraz wyżej i wyżej... Pusto tutaj, nikogo nie spotykam, tylko wiatr hula po pustych domach bez okien
-
Anavatos. Sporo tu kwiatków rośnie, ale mimo to bardzo ponure to miejsce, śliczne ale ponure. Zrywam kilka kwiatków dla przystrojenia auta, którym tu, do Anavatos, w sposób przypadkowy udało mi się przyjechać (autobus do Anavatos w ogóle nie jeździ)
-
Na wyspie zapalilam dwie świeczki: jedną w Pirgi, w dużym kościele Assumption, oraz w tym tu widocznym, malutkim chyba Agios Dimitrios (nie jestem pewna patrona!) w Agia Ermioni, niewielkiej nadmorskiej i pełnej uroku miejscowości na wschodnim wybrzeżu, ze ślicznym porcikiem pełnym małych łódek.
-
Z Daskalopetra na zachodnie wybrzeże prowadzi taka oto droga. Nią właśnie wiózł mnie do Volissos niejaki Jorgo – miejscowy Grek z niezłymi fantazjami
-
A ja, wwożona przez Jorgosa na górę, mogę podziwiać znajdującą się na dole Daskalopetra z kamieniem, na którym ponoć siadywal Homer, oraz Vrondados, ciągnące się przez kilka kilometrów zabudowane tereny uznawane za przedmieścia Chios
-
Volissos na północy wyspy. Tu część zabudowań Kastro i gdzieś tam na górze ruiny fortecy
-
Volissos. Czasami Kastro wygląda niesamowicie przygnębiająco, ale cóż – wspominałam, że uwielbiam takie miejsca
-
Volissos. Wszystko tu było pozamykane, a ja wciąż wierzyłam, że ktoś tu jednak mieszka
-
Volissos. Na głównym placu Kastro przyglądam się odrestaurowanym kilku, tylko kilku, budynkom: stosowne tabliczki znajdujące się w ich rogach dla mnie oznaczają, iż są wynajmowane turystom.
-
Volissos. ... Badam podłogę... wydaje się być stabilna, więc wchodzę do środka. Czyjaś kuchnia... W rogu piec, obok półka, na niej jakieś talerze (nie podchodzę bliżej, stąd nie wiem z czego zrobione), otwarta szafka, w niej jakieś naczynia.... resztki mebli... Przepraszam za najście zamykając za sobą starannie drzwi.
-
Volissos. W innej chacie niedomykająca się, cała pokryta warstwą kurzu, stara skrzynia - nie będę podnosiła wieka, niech stoi tak jak ją ktoś zostawił.
-
Volissos. Zaglądam do wielu chałup w Volissos, do wielu nie zaglądam, bo albo zamknięte na głucho albo zbyt zrujnowane i strach do nich wejść. O, jak do tej gdzie widzę jakieś śliczne żelazne łoże... ależ mam ochotę obejrzeć je z bliska, ale nie wejdę, po prostu nie wejdę – to zbyt ryzykowne.
-
Volissos. Większość domków chyli się ku upadkowi, ale – przekornie - to one są piękne właśnie: bez okien, bez drzwi, z krzakami wyrastającymi w środku. Przyglądam się wszystkim tym domkom spacerując tu przez kilka godzin i już wiem w jaki sposób były budowane.
-
Volissos. Denerwują mnie Grecy, którzy źle traktują zwierzaki a często takie obrazki oglądam w Helladzie. O, ten Grek, właściciel zdezelowanego datsuna zaparkowanego w pełnym słońcu na dole Volissos, z zamkniętym w środku płaczącym koźlątkiem: widzę go idąc na górę, widzę go schodząc po kilku godzinach w dół. Ech, Grecy, Grecy...
-
Volissos. I już ostatnie spojrzenie na miasteczko, w którym spędziłam wiele cudownych i pełnych wrażeń godzin
-
Po takich bezludnych ale pięknych terenach na północy wyspy jadę do miejsca, które również bardzo chciałam obejrzeć.
-
Niezamieszkały monastyr Moundon wspaniale prezentuje się z góry i choćby dla tego widoku warto było tu przyjechać (klasztor otwierany jest tylko w jeden dzień w roku, w lipcu)
-
Moundon. Wchodzę na teren XVI-wiecznego klasztoru: w bramie dostrzegam resztki jakichś fresków i mnóstwo pajęczyn w kątach.
-
Moundon. Przyglądam się starym murom i kościółkowi, który jest oczywiście zamknięty