lipiec 2006: Saloniki, Pilion, Euretania
To było coś niesamowitego, coś zupełnie niespodziewanego... Nie planowałam być o tej porze roku w moim raju, ale życie czasem jest pełne niespodzianek – mając już bilet na sierpniowy wyjazd, w połowie czerwca zupełnie nagle usłyszałam od jednej z bliskich mi osób: „Oto prezent z przeznaczeniem na bilet do Grecji”. Długo nie mogłam w to uwierzyć, podobnie jak nie mogę uwierzyć w to, że od sześciu godzin nie jestem już w Grecji, choć jeszcze nadal powinnam tam być, jak nie mogę uwierzyć we wszystko co się wydarzyło...
Słucham nowonabytej płyty: to Giorgios Dalaras i „Mesogeios” – koncert z teatru Heroda Attykusa w Atenach; to płyta, która z małymi wyjątkami towarzyszyła mi w czasie tych moich lipcowych wakacji w moim raju. Źle się czuję słuchając właśnie teraz tej płyty, tak kilka godzin po powrocie do Polski, coś ściska gdzieś tam głęboko, zamykam oczy chcąc powstrzymać kręcącą się łzę... Dlaczego tak, skoro w szufladzie od dawna już bilet na 25 sierpnia znowu do Aten? Czy dlatego, że nic dwa razy...? Czy dlatego, że było i już nie ma, że myślę, że nie będzie...?
Kiedy kupiłam bilet na tę podróż poganiana czasem postanowiłam wreszcie, że będą to góry w Grecji lądowej, góry, w których dotąd nie byłam. Jeśli góry w Grecji lądowej to i pytanie do moich greckich przyjaciół czy przypadkiem nie mieliby ochoty...
Ochotę mieli, czas również mieli i tym sposobem na kilka dni przed wyjazdem luźny plan był gotowy.
Oczywiście jak na każdy tak i na ten wyjazd nie mogłam się doczekać – źle spałam w noc poprzedzającą, czas na lotnisku dłużył się niewiarygodnie, i jeszcze to opóźnienie samolotu.. Ech, wszystko nie tak jak chciałam, ale w końcu odleciałam dziennym samolotem do moich Aten, które sobie kiedyś wymyśliłam, wymarzyłam. Spoglądałam z okienka samolotu na wyspy, na moją Grecję, a Egeo i wszystko co dostrzec zdołałam wyglądało tak ślicznie i było już tak blisko, że tylko wyciągnąć rękę...
Tavli o godzinie 10 rano
Nie wracamy do Aten – prosto z lotniska kierujemy się w stronę Salonik, bo tam moi Grecy muszą coś załatwić, a ja wcześniej zgodziłam się oczywiście na spędzenie w tym mieście całego dnia.
Jazda trasą szybkiego ruchu Ateny – Saloniki (dotąd nie jechałam nią całą) jest nieco nużąca, ale kilometry szybko uciekają i już wjeżdżamy w Dolinę Tempi - szeroka, piękna, zielona rozpościera się przede mną przypominając o jednym dniu spędzonym kilka lat temu w tych okolicach. Na poziomie Agia Paraskevi oczywiście mnóstwo aut, tuż obok wioska Goni, jakiś drogowskaz do wioski Rapsani – wszystko to przypomina mi o tamtych wakacjach sprzed kilku lat. I już widoczna forteca – to Platamonas, jedyna miejscowość w tym rejonie Grecji, która jeszcze w miarę mi odpowiada choć co do zasady tzw. Riwiera Olimpijska to nie są moje klimaty.
Spaceruję nad brzegiem Egeo witając się z nim – nie spędzę w jego towarzystwie całych tych wakacji zatem cieszę się jak dziecko każdą chwilą, kiedy ono jest tuż obok. Mnóstwo tu ludzi, hałas, krzyk – pełnia sezonu: wszak połowa lipca. Zapada zmrok – oświetlona forteca dla każdego z pewnością jest urocza.
Do wyboru, do koloru...
W mieście decyduję się na kilkugodzinny samotny spacer – niech moi przyjaciele załatwiają swoje sprawy a ja z wielką chęcią po siedmiu latach odwiedzę stare kąty. Spacer zaczynam od portu, gdzie dostrzegam śliczny budynek: przypomina bardziej te północne aniżeli te znad Morza Śródziemnego. Podchodzę do rybaków, którzy siedzą z wędkami oczekując obfitych połowów - wydaje mi się, że śpią. Spoglądam w wody Zatoki Salonickiej: ależ mnótwo w niej meduz! Obok jednego z rybaków dwie ryby, które kształtem mało ryby przypominają, po drugiej stronie zatoki dostrzegam Białą Wieżę - wszystko to zachłannie fotografuję. Z piskiem opon hamuje tuż obok jakieś auto - zatrzymuje mnie policja portowa albo inne służby: dwaj panowie o nieruchomych twarzach i w ciemnych, czarnych okularach proszą o paszport i aparat. Oddaję – nie mam wyboru, choć tłumaczę, że nie widziałam zakazu. Myślę o tych ślicznych wyspach, które sfotografowałam z okna samolotu, myślę o zdjęciach z Platamonas... Smutno mi, ale panowie okazują się być wyrozumiali – po ostatecznym przeglądzie dostrzegam, że usunęli mi tylko jedno zdjęcie pozwalając zatrzymać nawet budynek portu. Ufff, jaka ulga!
Z portu idę na ulicę Tsimiski i nią spaceruję omijając tłumy Greków, choć to piątek, normalny dzień pracy i godzina przedpołudniowa. Z zachwytem przyglądam się mijanym budynkom podnosząc wysoko głowę do góry, bo śliczne balkony, śliczne zdobienia... Wchodzę w malutkie uliczki poprzeczne do Tsimiski – jedna z nich to Egiptou, następna? Nie pamiętam dziś oczywiście, choć miałam zanotować. Jakoś nazywa się ta część Salonik, po której właśnie wędruję? Zapomniałam, a jest taka śliczna, z cudowną atmosferą. Byłam tutaj siedem lat temu, pamiętam jak uroczo jest wieczorem, kiedy zapalą się te wszystkie śliczne latarnie. Zatrzymuję się w miejscu gdzie dwóch starszych panów pogrywa w tavli i muszę ich oczywiście sfotografować (pytam, pytam!) i idę dalej dochodząc do współczesnej Katedry (nieciekawa).
Staję przed kościołem Agia Sofia z VIII wieku i ogarnia mnie wielkie wzruszenie – to tutaj, w nim właśnie, siedem lat temu zapaliłam moją pierwszą świeczkę w Helladzie i tak od tamtej pory zapalam je w różnych tego typu miejcach. Przekraczam próg kościoła i zapalam oczywiście swoją świeczkę: tak dokładnie pamiętam, w którym miejscu postawiłam tamtą, moją pierwszą, choć od tamtego dnia już pewnie dziesiątki jak nie więcej świeczek zapaliłam w Grecji. Wpatruję się w tańczący płomień mojej świecy i przypominam sobie jakiego uczucia doznałam wtedy – to było coś niesamowitego dla mnie. Wpatruję się w mozaikę zdobiącą kopułę i robię jej zdjęcie – dziś inaczej spoglądam na tego typu obiekty a i aparat mam trochę lepszy.
Wychodzę na Odos Egnatia – jedna z głównych, jak nie główna ulica miasta. Bardziej podobają mi się budynki przy ulicy Tsimiski ale to tutaj, przy Egnatia Odos znajduje się to, co chcę dziś obejrzeć. Wchodzę do najstarszego kościoła w Salonikach – to Panagia Ahiropiitos. Oglądam mozaiki, a wg mojego przewodnika oryginalne zachowały się tylko pod łukami. Dochodzę do łaźni tureckiej... Ech, zamknięta – jaki pech (jeszcze nie wiem, że to nie jedyny tego dnia), stąd przyglądam się jej z zewnątrz i nie mogę sobie przypomnieć abym ją poprzednio widziała. Spodziewałam się jakiegoś małego obiektu a to obiekt całkiem potężny i nieźle zachowany. Zupełnie niedaleko kościół Panagia Halkedon z XI wieku – znowu pech: mogę go obejrzeć tylko z zewnątrz. Przechodzę na drugą stronę Odos Egnatia i zanurzam się w atmosferę znajdującego się tutaj bazaru. Uwielbiam krążyć wąskimi chodniczkami w takich malowniczych miejscach, gdzie Grecy przekrzykują się wzajemnie zapewniając, że tylko tutaj towar najlepszy i tylko tutaj najtańszy. Śmieszą mnie te przekrzykiwania, jest w nich coś egzotycznego dla mnie i nagle stwierdzam, że ten bazar kojarzy mi sięz jakimś tureckim bardziej aniżeli greckim. Z wielką radością robię niezliczone ilości zdjęć wszelkim rybom i innym stworom morskim, ale fotografuję również oliwki i fetę. Nie sądzę abym była jedyna, która biega po tego typu bazarze z aparatem, ale widzę, że wzbudzam wesołą sympatię wśród sprzedających: niektórzy mi pokazują co winnam sfotografować, a najczęściej padającym pytaniem jest „Apo pu ise?” („Skąd jesteś?”). Opuszczam bazar i wracam na drugą stronę Egnatia Odos. Dochodzę do terenu wykopalisk – to Rzymska Agora, prace wciąż trwają a teren wydaje się być olbrzymi.
Zatoczka przy wiosce Milina
Opuszczamy miasto i ta samą trasą szybkiego ruchu jedziemy do zatłoczonego miasta Volos (znalezienie miejsca do zaparkowania auta graniczy z cudem). Wjeżdżamy od razu na Ano Volos („Nad Volos”) chcąc tutaj znaleźć jakiś hotel. Droga, która tu prowadzi, zachwyca: pnie się ostro w górę (co czuję w uszach!), a zakręty tu jakie? Spoglądam w dół na miasto, na morze, na port – ślicznie, doprawdy ślicznie choć nie wiem czemu wydawało mi się zawsze, że Volos to takie żadne miasto. Nie, nie i nie: to naprawdę śliczne miasto, a jego urok można dostrzec wieczorem wędrując sporym nabrzeżem z mnóstwem tawern, kafejek, ślicznym mostkiem i pomostem, ale i mnóstwem ludzi (zdecydowanie przeważają Grecy). Długo, długo w nocy siedzę na pomoście – dobrze mi tutaj, nigdzie się nie śpieszę, a szum wód zatoki Pagasitikos powoduje u mnie cudowny nastrój: jestem przecież w moim raju, a od dziś będę oglądać Pilion – nigdy tutaj nie byłam.
Rano żegnamy Volos i przez Hanię i Makrirahi kierujemy się na wschodnie wybrzeże, które jest bardziej malownicze aniżeli zachodnie. To co oglądam wprowadza mnie w pełen zachwyt i tak się cieszę, że los pozwolił mi tu być. Co chwila zatrzymujemy auto: ja przecież muszę poprzyglądać się wioskom, porobić stosy zdjęć, bo te domy posadowione na stokach wyglądają tak bardzo pięknie, muszę popatrzeć na te góry i doliny niesamowicie zielone - problemów z wodą z pewnością tutaj nie ma. Patrzę na niesamowitą ilość potężnych
Agios Ioannis zatopiona w kwiatach
W nadmorskich wioskach ludzie byczą się na plażach - wszak upał nieziemski. Spaceruję po takiej nadmorskiej wiosce – to Agios Ioannis, gdzie aparat od upału odmawia mi posłuszeństwa (na moje szczęście to tylko chwilowy upór).
Droga, którą przemierzam Pilion bajecznie oplata góry, przecina te śliczne wioski, by znowu wspiąć się w górę lub łagodnie opaść ku dolinie. Typowe tutejsze domy zbudowane są z szarego kamienia i pokryte albo pomarańczową dachówką (śliczne zestawienie z zielenią), albo takimi łupkowymi dachami, które są tak typowe dla Theologos na Thassos.
Domostwa świetnie utrzymane, a wokół chatek mnogość kwitnących kwiatów.
Samochodów tu niezbyt wiele (widać, że o tej porze roku ludzie wolą wyspy), ale czasem i turystów się spotyka. Już wiem, że to dość zamożny rejon i dla ludzi o większych niż przeciętne zasobach finansowych.
Jeździ się tu powoli, bo zakręt goni zakręt, często wiewiórki radośnie wybiegają na drogę, choć jak widziałam dla wielu kończy się to tragicznie.
Z góry Egeo wydaje się być jeszcze piękniejsze niż jest, zatoki tak kuszą, że aż chciałoby się poszybować w dół, obok widać wysepkę Trikeri... Ech, to jest właśnie Hellada, ta mniej znana a jakże piękna.
Cicho tutaj jakoś - jedynie świerszcze dają niezliczone koncerty. To jest mój Raj, który znalazłam sobie na ziemi!
Znaleźliśmy sobie pokoje w niewielkim, samotnie stojącym hoteliku tuż za wioską Milies i od razu zjechaliśmy na samo południe Pilionu. Wow... wpadałam w zachwyt niesamowity, bo droga oczywiście niesamowita a tym samym widoki zapierające dech.
Pozostałości po zabudowaniach w
Paleo Mikro Chorio
Rano poszłam na spacer po „dolnym” Milies – zachwycające budynki, potężne i jakieś poskręcane drzewa, szmer strumyków i mnóstwo świerszczy – ależ tutaj ślicznie. Polazłam do stacji starej ale wciąż czynnej kolejki wąskotorowej, która tu przyjeżdża z Lechonii (niestety nie czekałam na nią bo zbyt długo by to trwało). Na zdjęciach na dworcu widziałam trasę tej kolejki – fantastyczna! Wpisałam się do księgi pamiątkowej i dostrzegłam, że „nasi” tu byli – poprzedniego dnia wpisała się niejaka Dominika z Jarosławia i za nią jeszcze ktoś najczystszą polszczyzną.
Do Volos jechałam zachodnim wybrzeżem – bez porównania wschodnie jest piękniejsze w sensie krajobrazowym, o czym i ja mogłam się przekonać. Na zachodnim znajdują się natomiast plaże, stąd z Volos ciągnął niekończący się sznur samochodów: żar z nieba, wakacje, niedziela....
I znowu przejeżdżam przez to zatłoczone Volos z mnóstwem aut, ludzi i korków oczywiście, potem dopiero dowiadując się, że gdzieś tam mogłam jeszcze obejrzeć kopię statku Jazona a nie obejrzałam. Mijam miasteczko Nea Anhialos. Po prawej stronie dostrzegłam spore tereny z wykopaliskami - to ruiny kilku bazylik (nie wchodzę teren, bo plany moje odmienne).
Ponownie wyjeżdżam na drogę szybkiego ruchu Saloniki-Ateny, jadę na południe by w okolicach Stilidy (port) zacząc kierować się na zachód. Oglądam Lamię – to duże miasto ale nic nie wzbudza specjalnie mojej uwagi poza tym, że jest fatalnie oznakowane i „mój” kierowca klnie niczym szewc. Za Lamią już zaczynają się śliczne góry – mijam widoczne po lewej stronie Iti i przesuwam się dalej, zgodnie z planem. Jadę przez rejon Grecji, który nazywa się Euretania, ale do sporego miasta Karpenisi nie będę wjeżdżać, bo małociekawe.
Prowadzi tu piękna droga, porażająca od wioski Temfristos: ostro pnie się w górę i nie ma w zasadzie prostych odcinków. Wokół wspaniałe góry porośnięte iglastymi drzewami. Na jednym ze szczytów dostrzegam samotny kościółek – czy to Profitis Ilias, jak większość na takich wysokościach? Przejeżdżam przez tunel (1,4 km) - wygląda na stosunkowo nowy, ale niewiele o nim wiem.
Decydujemy się zamieszkać w cudownej wiosce Megalo Horio. Klimatyczna niesamowicie z przepięknymi budynkami – tradycyjne górskie budownictwo – gdzie przewaga szarego kamienia i czerwonych dachów. Nie wiem dlaczego, ale wciąż przywodziła mi na myśl wioskę Metsovo, która nawiedziłam w 2003 roku.
Poszłam do lasu – bajkowa tu atmosfera niczym na wyspie Rodos w Dolinie Motyli (Petaloudes). Wilgoć poza tym jakaś niesamowita i mokro... Czyżby deszcz padał wcześniej? Popatrzyłam na olbrzymie drzewa, śliczny drewniany mostek i rwący potok – po prostu bosko!
Lubiłam ze swojej werandy patrzeć na góry i wioskę Mikro Horio. Wyraźnie widać było stąd miejsce, w którym w 1963 roku wielka ulewa spowodowała oderwanie się części góry. Spadające zwały ziemi zmiotły wiele zabudowań wioski Mikro Horio pochłaniając sporo istnień ludzkich. Wdepnęłam do wioski Mikro Horio – te domy, które pozostały
Monastyr Proussos
Z mojej wioski Megalo Horio pojechałam na południe wzdłuż wąwozu, a droga tu taka, że mnie zatykało miejscami. Tak piękne krajobrazy, że trudno mi uwierzyć iż to nie sen – naprawdę nie miałam pojęcia, że te góry są tak piękne. Oczekiwany przeze mnie monastyr Proussos ukazał mi się w dole prawie nagle. Oczywiście musieliśmy do niego zjechać (nie ma kontroli ubrań, ale nie wolno wewnątrz robić zdjęć). Śliczne to miejsce, gdzie częstują niczym w Meteorach tą ichnią galaretką [to chyba loukoumades], za którą ja nie przepadam, a Grekom się nie odmawia przecież. Odniosłam wrażenie, że do monastyru wcale niemało pielgrzymek przybywa: przeważają oczywiście starsze kobiety odziane w czerń. Spore zainteresowanie wzbudziła u mnie sąsiednia wieża zegarowa wzniesiona na niemałym wzgórzu – taka samotna wieża? Nie bardzo wiem dlaczego akurat tak ja wzniesiono.
Od monastyru wspinaliśmy się cudowną (w większości asfaltową) drogą wciąż wyżej i wyżej. Kiedy wychodziłam z auta dostrzegałam, że sporo szczytów znajdowało się na mojej wysokości. Kiedy spoglądałam w dół oczy moje doznawały szoku: przepiękne doliny, gdzieś tak jakaś samotna chatka czy nawet osada przy czym w zależności od wysokości oczywiście były to czasem tylko czerwone punkciki, droga wyglądająca niczym nitka, pojawiająca się i znikająca.... Jak tu było pięknie! I zimno też oczywiście było, ale śniegu nie dostrzegłam. Ta droga prowadziła do wioski Thermo w okolicach Agrinionu. W miejscu, które nazywa się Agia Paraskevi napotkałam tawernę i podpytałam o wysokość: tutaj było 1375 m npm a byliśmy przecież wyżej, i stąd zjeżdżaliśmy już w zasadzie w dół przyglądając się mijanym wioskom. Tu, jeszcze na górze, wydarzyło się coś (o czym pisać nie chcę), co sprawiło, że w zasadzie skończyły się moje wakacje, mimo, iż był dopiero wtorek a bilet do kraju miałam na sobotę: musieliśmy wrócić do Aten.
Uliczki w Megalo Chorio
Przejechałam przez nowy most łączący Rio z Antirio – dotąd widziałam go tylko z Peloponezu. Przejazd robi olbrzymie wrażenie, a i widoki na most widziany z góry, jeszcze od strony Messolongi – wspaniałe. Nie zrobiłam nawet zdjęcia – nie miałam na to ochoty.
Bez nastroju pozostały czas spędziłam w moich Atenach, które pewnie bez względu na wszystko już na zawsze będą moimi Atenami, gdzie każdy dom w moich oczach taki piękny, gdzie Likavitos, Plaka, Akropol.... Gdzie mnóstwo innych miejsc, które tak mi bliskie, które sprawiały mi dotychczas tak wiele radości. A dziś? Może jedynie ta krówka ubrana w strój ewzoni – uśmiechnęłam się na jej widok, a może ta czytająca „Financial Times”? W Atenach mnóstwo krówek w ramach takiej parady, jaka rok temu miała miejsce w Warszawie.
Postanawiam, że nie będę czekać do soboty, kiedy dopiero środa. Podążam do biura LOT-u: decyduję wracać do kraju najszybciej jak to tylko możliwe, bez względu na koszty tej zmiany. Na moje szczęście udaje się znaleźć miejsce w najbliższym samolocie. Przed wyjazdem na lotnisko zaglądam około północy na Syntagmę: dlaczego mam wrażenie, że jestem w Atenach po raz ostatni? Jak w jakimś szoku przyglądam się zmianie warty, potem spoglądam na ślicznie oświetlony Łuk Hadriana i Świątynię Zeusa Olimpijskiego, wchodzę na Plakę, podnoszę do góry głowę: ujrzeć raz jeszcze Partenon....... I koniecznie z Syntagmy malutki kościółek Agios Jorgos na szczycie Likavitos...
W tym wszystkim teraz ja, taka nadal bez nastroju, nawet bez tego smutku, który odczuwam ilekroć wracam z Hellady, jakaś wypalona, przybita, nieumiejąca z entuzjazmem opisać tych pięknych miejsc, które widziałam, a które – kiedy tam byłam – powodowały we mnie niesamowite emocje, o których tak naprawdę chciałabym zapomnieć o ile tylko mogłoby to coś zmienić.