grudzień 2009 / styczeń 2010: Ateny, Peloponez (Argolida)

Chyba się nawet długo nie zastanawiałam nad tym wyjazdem: byłam tak zmęczona pracą, że kiedy tylko zauważyłam wolnych kolejnych siedem dni – od razu nabyłam bilet do Aten…. Pozostały trzy tygodnie do wyjazdu, który potraktowałam jako zupełnie nieturystyczny, osobisty, taki, który pozwoli mi się odprężyć, odpocząć, zrelaksować się… A jeśli takie plany to tylko Ateny mogły być celem, bo to w Atenach właśnie (paradoksalnie dla wielu) tak cudownie wypoczywam i to w Atenach właśnie (niezrozumiale dla wielu) tak lubię zwyczajnie być. I wymyśliłam sobie, że w zasadzie nie mam planu i mieć go nie chcę…. Na pewno gdzieś zajrzę, coś obejrzę, nad czymś zatrzymam się dłużej by podumać. Na pewno chciałam obejrzeć Ateny w świątecznej szacie bo takich nie widziałam ich przecież dokładnie dwadzieścia lat, na pewno chciałam pójść na jakiś koncert i miałam kilka miejsc upatrzonych, na pewno również chciałam powitać Nowy Rok w Nafplio – stosunkowo niewielkim ale bardzo pięknym miasteczku na Peloponezie, którego zdjęć oglądałam mnóstwo, o którym wiele czytałam, ale w którym nigdy nie byłam choć Peloponez, w tym Argolida, obce mi nie są ….
I kiedy mój samolot unosił się w górę obierając kierunek pod nazwą „Ateny” – miałam jeszcze jedno marzenie: niech nie pada deszcz, niech będzie w miarę ciepło, niech świeci słońce, bo tutaj zimno, szaro, śnieg, mróz czasem mniejszy ale czasem całkiem spory, niech zobaczę kawałek trawy zielonej bo u nas już takiej od dawna nie ma…….
To, co ze strony aury spotkało mnie w Grecji w czasie tego przełomowego tygodnia roku zaskoczyło chyba wszystkich: jak się potem dowiedziałam od ponad pięćdziesięciu lat nie notowano w Grecji takich temperatur o tej porze roku. Temperatura w dzień w Atenach i w Nafplio sięgała ponad 20-tu stopni, do tego świeciło słońce, które tam nie tylko świeci ale i grzeje. Spacerując pierwszego dnia po Place, potem po Anafiotice patrzyłam na ludzi w bluzkach z krótkimi rękawkami, w sandałkach, czasem w szortach …. Patrzyłam na tych stojących w gigantycznej kolejce do nowego muzeum Akropolu (do końca roku wstęp za 1 euro) a ubranych w same marynarki – i byłam w pogodowym szoku! Taką właśnie zimę w Atenach zastałam pod koniec 2009 roku. Wokół wszędzie zielono, gdzieś tam kwitnące kwiatki, nade mną piękne niebieskie niebo, świecące słońce i ja tam właśnie: spacerująca wśród wielu po eleganckiej ulicy Areopagitu (którą nazywam Aleją Meliny Mercouri), dumając z zachwytem w wąskich uliczkach Anafiotiki, która im częściej ją odwiedzam tym bardziej mnie zachwyca, ja – fotografująca niesamowite koty buszujące wśród kolumn przy teatrze Dionizosa, ja – pierwszego dnia ubrana nie wiem po co w płaszcz: jakoś nie mogłam sobie wyobrazić, że pod koniec grudnia można chodzić tak ubranym, że u nas nie zawsze się to zdarza w miesiącach letnich. Przyglądałam się dekoracjom świątecznym: choć kryzys podobno na świecie a i Grecja na granicy bankructwa – miasto cudownie udekorowano. Choinka na głównym placu (Syntagma) zrobiła na mnie wielkie wrażenie! Jest doprawdy piękna tak w dzień jak i w nocy: w nocy oświetlona na granatowo ładnie komponuje się z otaczającymi ja drzewkami, na których mnóstwo białych lampeczek. W dzień można zobaczyć, że to choinka ekologiczna: nienaturalnie wielka, utkana jakby z wielu, wielu malutkich prawdziwych choinek, które po zakończeniu sezonu (a to w Grecji już siódmego dnia stycznia) zostaną posadzone w lesie. Piękna to idea i brawo dla pomysłodawcy: po ostatnich wielkich pożarach Grecja poniosła takie straty, że każde nowe zasadzone drzewko jest na wagę złota.
W dzień, szczególnie w niedzielę, Plac Syntagma jest chyba najbardziej odwiedzanym miejscem w mieście. Nieprzebrane tłumy przychodzą przychodzą tu z dziećmi, bo i choinka, i cała masa kolorowych baloników do kupienia, ale i chyba z pięć Mikołajów gotowych do fotografowania się z nimi, nawet sanie i osiołek jakiś, postaci z bajek dla dzieci i klauni chodzący na szczudłach… Pomiędzy tymi atrakcjami – całkiem sporo bezpańskich psów: i tych wałęsających się bez celu ale i takich, które rozłożone na placu śpią najspokojniej w świecie nie przejmując się panującym tu harmidrem. Przypomina to jakiś festyn, a dzieciarnia ateńska pieje z zachwytu: gwar, hałas, popiskiwania. Tak wygląda ostatnia świąteczna w tym sezonie niedziela na Placu Syntagma. Myślę, że podobna atmosfera panuje na Zappio, gdzie nie zdołałam dotrzeć a gdzie jak wcześniej czytałam również jakieś domki mikołajowe, chyba nawet kalikanzari (złe duszki greckie ale sympatyczne stworki) i wszystko to, co dzieci nasze tak bardzo lubią.
Cieszę się tymi Atenami i ja, cieszę się świątecznymi dekoracjami ale i zakątkami, gdzie dekoracji brak, cieszę się kawą wypitą w niedawno odkrytej przeze mnie Cafe Melina, gdzie Bogini spogląda na mnie ze ścian, cieszę się również wieczornym spacerem po ateńskiej dzielnicy Exarchia.

Uliczki w Nafplio
O Exarchii słyszałam bardzo wiele, ale nigdy dotąd tam nie byłam. Nie wiem, może powodowana pierwszą rocznicą wydarzeń grudniowych, postanawiam tym razem tam właśnie zajrzeć. Szczęśliwie nie wybieram się tam sama: Exarchia nie wywiera na mnie najlepszego wrażenia a i z fotografowaniem jej staram się być bardzo ostrożna by nie prowokować plączących się tamże bezdomnych czy narkomanów. Exarchia to taka dzielnica, o której od czasu do czasu głośniej niż zwykle – to tam znajduje Politechnika Ateńska, wokół której dochodzi do zamieszek, w tym słusznych ale i takich przeradzających się zwyczajnie w chuligańskie rozróby. Wiele tam opuszczonych sklepów, wiele z witrynami pozasłanianymi blaszanymi wzmocnieniami, mnóstwo najprzeróżniejszych plakatów, mnóstwo ścian pomazanych farbami czy sprayami, ale to nie artystyczne graffitti (choć czasem można coś ciekawego zobaczyć), sporo płacht przypominających białe prześcieradła porozwieszane czy to pomiędzy drzewami czy na ogrodzeniu Politechniki, z wymalowanymi farbami - hasłami. Przed główna bramę Politechniki można obejrzeć leżące na trawie chyba drewniane wielkie drzwi - to brama, którą stratował czołg w czasie Powstania studentów, którego 36 rocznica minęła w listopadzie ubiegłego roku. To tutaj właśnie 6 grudnia rok temu, zginął 15-letni Aleksis Grigoropoulos co stało się zaczątkiem potężnych, trwających długie dnie takich zamieszek, jakich Grecja (nie tylko Ateny) już dawno nie widziała. Bardzo dotknęła mnie śmierć tego chłopca i w czasie już moich wcześniejszych spacerów po Atenach w 2009 roku myślałam o Jego rodzicach – tak właśnie, o rodzicach Aleksisa, któremu życia już nikt nie zwróci, Aleksisa, który spoczął na cmentarzu w Nea Faliro i już tam pozostanie. Przechadzając się teraz po Exarchii a wcześniej po między innymi handlowej ulicy Ermou – myślałam, co powtarzam wielokrotnie: wybite szyby wystaw wstawią szklarze, malarze pomalują ściany budynków by zamazać ślady wybuchów i pożarów, ubezpieczyciele wypłacą odszkodowania, ci, którzy ponieśli straty w grudniu 2008 roku – wcześniej czy później starty te odrobią, a co ze stratą, którą ponieśli rodzice i bliscy tego biednego Aleksisa?
Chodząc po Atenach zauważam za każdym razem coraz większą ilość imigrantów - tę zwiększającą się ilość już widać gołym okiem: gdzie się nie rozejrzę tam inwalidzi, tam ciemnoskórzy, tam czarnoskórzy, czy to handlujący, czy starający się umyć szyby aut zatrzymujących się przy czerwonym świetle… Wspominałam wcześniej, że mam mieszane uczucia do obrazków, które już na stałe wtopiły się w pejzaż Aten: żal mi tych ludzi ale kiedy widzę inwalidę na wózku próbującego wcisnąć się pomiędzy dwa auta, co uniemożliwia im ruszenie na zielonym świetle – zaczyna mnie to zwyczajnie irytować. Zaczyna mnie irytować również i to, że na każdym skrzyżowaniu imigranci chcą mi umyć szyby, a kiedy nie wyrażam zgody – i tak uderzają szczotką w moją szybę brudząc mi ją, choć raptem sto metrów wcześniej szybę tę pozwoliłam sobie umyć.
Uwielbiam to miasto mimo tego co się w nim teraz dzieje a ewidentnie dzieje się coraz gorzej i gorzej. Gdzie te moje Ateny, które zobaczylam po raz pierwszy dwadzieścia lat temu? Widzę wiele zmian, które Atenom dodały splendoru ale widzę również i to, co dla miasta zwyczajnie niekorzystne.
Po jednym dniu spędzonym w Atenach wyjeżdżam na Peloponez, do Nafplio. Nigdzie mi się nie śpieszy, postanawiam zatem jechać nie autostradą a tą starą, całkiem przyzwoitą drogą, pełną zakrętów i przepięknych widoków. Ostatni dzień 2009 roku a ja w bluzce z krótkim rękawkiem zasiadam w pełnym słońcu przy stoliku w ogródku jednej z kafeterii w maleńkim porciku Pacha, by delektować się iliniko, by nacieszyć oczy pięknym kolorem wód Zatoki Sarońskiej, błękitem nieba, bielą rozkołysanych łódeczek, przy których rybacy naprawiają swoje sieci… Pięknie tutaj i tak bardzo, bardzo grecko.
Zaglądam również do Istchmii, gdzie spaceruję po moście, który kiedy statek płynie – zanurza się w wodzie. Wspominam dzień z 1998 roku, kiedy byłam tu po raz pierwszy a zatapianie się tego mostu zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Wielkie wrażenie za każym razem wywiera na mnie również widziany z tego właśnie mostu Kanał Koryncki – tym razem nie mam szczęścia: żaden statek niestety nie płynie. Most nie wiedzieć czemu zamknięty jest teraz dla aut i trzeba skorzystać z innego mostu nad kanałem, ale ma to też swoje dobre strony: toż z mostu, w który przechodzi stara droga również piękny widok na Kanał Koryncki a ja się w tej Grecji wszystkich tak zawsze zachwycam.
Zaglądam do niewielkiej Agoi Theodori, w której we wrześniu odpoczywałam trzy dni – tu mieszka moja koleżanka, która (dla mnie: niestety) aktualnie spędza zimowe wakacje w Polsce… Okrutne to dla mojej duszy, ale nie jest zaskoczeniem: wiedziałam przecież o tym i już wczesniej wypłakałam się na ten niedobry los. Zaglądam tu do jednego z kafenionów, w którym we wrześniu popijałam kawę fredo esspreso, a kelnerka pokazywała mi wówczas poszczególne czynności przygotowawcze (i tak nie pamiętam), zerkam w stronę ślicznego kościółka, w którym we wrześniu starsza kobieta wyjaśniła mi dlaczego coraz częściej nie wolno w ogóle wewnątrz robić zdjęć, wchodzę wreszcie do większego sklepu po coś do picia i zatrzymuję się w miejscu gdzie całe mnóstwo okrągłych ciast przypominających nasze wiejskie wielkie bochenki chleba. To noworoczne ciasto greckie, vasylopita, najzwyklejsze w świecie drożdżowe chyba ciasto, z napisem „Kali chronia 2010”. Najzwyklejsze ale i całkiem niezwykłe: w środku bowiem znajduje się pieniążek i temu, komu trafi się ten kawałek z pieniążkiem będzie się szczęściło cały okrągły rok.


Uliczki w Nafplio
Pięknie tutaj wszędzie, bo nie ma tłumów żadnych, nie ma autokarów (no, czasem jakis gdzieś tam się pojawi, ale to się zdarza tak rzadko, że nie jest żadna uciążliwością), pogoda taka bajkowa, a nadto to pora dojrzewania pomarańczy. Całe hektary Argolidy porośnięte są niskimi drzewkami, których gałęzie ciągną do dołu pod ciężarem owoców. Gdzie okiem sięgnąć tam gaje pomarańczowe, a kiedy wracając do Aten widzę takie nieogrodzone – wchodzę do nich, spaceruję pomiędzy tą niezliczoną ilością prześlicznych drzewek i cieszę oczy mocną zielenią trawy, liści i krzyczącą pomarańczą owoców. Ha, Hellada moja i jej niespodzianki: gdzieś w okolicach Tirynsu w drodze powrotnej do Aten tak się zanurzę w te alejki gaju pomarańczowego, że stracę zupełnie orientację. Całkiem sporo czasu zajmie mi znalezienie drogi do auta, ale cieszę się tym wydarzeniem, bo to takie dla mnie niecodzienne zgubić się w gaju pomarańczowym!
Im bliżej Nafplio tym coraz więcej aut: jeszcze przy wczesnym zachodzącym słońcu obejrzę fortecę na wzgórzu Akrokorynt, jeszcze gdzieś tam dalej pomacham mijanym Mykenom, i właściwie już Nafplio, w którym zaparkowanie w rejonie Starego Miasta graniczy z cudem (dla ciekawskich: 80 euro mandat za złe zaparkowanie – taki prezent na Nowy Rok dla kierowców wszystkich tych kilkunastu aut, które zaparkowały tam gdzie ja).
Już powoli robi się ciemnawo a ja spoglądam w górę bo nie sposób nie spoglądać: tam dwie wspaniałe i pięknie oświetlone fortece. Jedna to Palamidi a druga - Akronafplia. Nie przyjechałam tu z zamiarem wspinania się do murów po kilkuset (blisko tysiąc) schodkach, pozostawiając tę przyjemność na inny czas, ale z dołu z zachwytem wszystko to oglądam. Odnajduję mój mały hotelik – znajduje się na Starówce i wcześniej, jeszcze z Warszawy, rezerwowałam pokój: Nafplio to popularne miejsce i w tym czasie nie odważyłabym się przybyć tu bez rezerwacji.
Tak od razu, prosto z marszu, wjeżdżam samochodem na wzgórze, na szczycie którego twierdza Akronafplia. W miejscu, do którego dojeżdzam znajduje się wielki kompleks hotelowy, ale piękny stąd widok na ślicznie oświetlone miasteczko. Wysepki Bourtzi wieczorem dostrzec nie potrafię: jakieś niebieskie światełko jedynie gdzieś tam… Zjeżdżam na dół i spacerem idę do tawerny zaglądając tu i tam… Ostatnie godziny starego roku: Grecy zasiadają w kafeteriach z kartami, kośćmi do gry… Będą tak grać pewnie całą noc bo taka tu tradycja. Podglądam dekoracje miasteczka: ślicznie tutaj i tak majestatycznie jakoś…. Zaglądam do galerii, sklepów ze starociami, ot tak, żeby się pogapić. Tego wieczoru liznę raptem to Nafplio, bo to wieczór szczególny przecież.
Nowy Rok witam na jednym z placów, gdzie wielka choinka oświetlona gwiazdkami, gdzie scena i piękny koncert, gdzie o północy pokaz fajerwerków, gdzie życzenia burmistrza czy kto tam Nafplio dowodzi, gdzie wreszcie lejące się hektolitrami białe wino i wielkie kawały vasylopity, tego okrągłego ciasta z pieniążkiem w środku .. Kali chronia! – zewsząd słychać. Kali chronia – mówię i ja, bo skoro tu jestem to witam ten Nowy Rok ze wszystkimi i o godzinę wcześniej niż wszyscy znajomi w kraju…
Kali chronia!
Syn mi donosi, że na Mazurach, dokąd pojechal na party sylwestrowe, śnieg po kolana i skaczące wokół sarenki, a tutaj w moim Nafplio siedzi się na tym placu tylko w marynarkach bo taka ciepła ta noc… Potem przeczytam, że taką pogodę spowodowały ciepłe wiatry afrykańskie, ciepłe ale tak silne, że uniosły na tyle fale, iż na ulice niektóre miasteczek południowych greckich wysp (Simi, Patmos, Kalymnos) wystąpiła morska woda. Zawsze coś nie tak w tej mojej Grecji, zawsze musi coś ją biedną trapić…

Naprawdę ładnie wygląda Nafplio nocą. Będę spacerowała po takim oświetlonym dwukrotnie: w tę ostatnią noc 2009 roku i jeszcze w następną. Będę przyglądała się rzeszom przechadzającym się wąskimi uliczkami Starówki wyłożonymi marmurowymi płytami, dzieciom, które na Placu Syntagma grają w piłkę tuż obok kawiarnianych stolików, przy których siedzą ludzie i zawzięcie dyskutują. Nafplio nocą może się oczywiście podobać – jest w nim coś cudownie magicznego zwłaszcza, że nadal jeszcze w świątecznej przecież szacie, ale nie mogę się doczekać chwili kiedy zobaczę je za dnia.


Kościół Agios Spiridon w Nafplio
Wcześnie wstaję w Nowy Rok – to do mnie nie podobne ale przecież jestem w Nafplio! Śliczne te wąskie uliczki, śliczne budyneczki a jakie zachwycające ich metalowe balkony ze zdobieniami, śliczne tu wreszcie kościółki. Oglądam kilka znajdujących się tu meczetów: do jednego da się wejść, innych wnętrze podglądam przez szyby. W jednym obecnie działa jakiś teatr (trwają nawet przygotowania do wieczornych występów, kiedy fotografuję całkiem ładny sufit), w innym sama nie wiem co się dziś dzieje, ale funkcji meczetu budowla ta już nie pełni: kiedyś była tu siedziba greckiego parlamentu [Vouli] – co dziś? Nie mam pojęcia. Inny meczet jest dziś katedrą Agios Georgios. Do ślicznego bizantyjskiego kościółka z X wieku nie udaje mi się wejść, bo zamknięty na cztery spusty i to w taki sposób, że chyba nie jest w ogóle otwierany. Szczęście natomiast mi sprzyja, bo kościół Agios Spiridon otwarty a to w tym kościele zamordowano prezydenta Grecji, Ioannisa Kapodistriasa. Przed wejściem za szybką można obejrzeć ślad po kuli i tablicę pamiątkową.
W mieście dostrzegam kilka fontann tureckich ale nie wiem czy działają, całą masę psów i całą masę schodków.. Piękne są te schodki – Nafplio jest tak usytuowane, że jedna płaska część znajduje się nad morzem a druga rozłożyła się na stoku wzgórza, na którym jedna z fortec.

Do fortecy Palamidi jadę w pierwszy dzień tego roku samochodem: piękny to dzień bo wyjątkowo ciepło, spaceruję w bluzce z krótkim rękawkiem i aż trudno mi uwierzyć, że w moim kraju niesamowite śniegi i mróz. Powoli wspinam się ku górze spoglądając w dół: ileż tu prawdziwej zieleni! Czasem dostrzegam kwitnące kwiatki, czasem stado kóż czy owiec. Dojeżdżam do bramy głównej Palamidi i spoglądam w dół: Nafplio z tej wysokości wygląda wspaniale.
Forteca jest zamknięta – cóż, Nowy Rok i ludzie nie pracują, co mnie przecież nie zaskakuje, ale przechadzam się po parkingu, bo naprawdę piękne stąd widoki. W drodze do plaży Karathona wjadę jeszcze jakąś szutrową drogą gdzieś tam w górę, po czym zostawię auto by dalej pójść pieszo. Wąska droga raz pnie się ku górze, raz łagodnie opada, gdzieś tam niedaleko dostrzegam starego pasterza ze stadem kóz. Kali chronia!!!! Dolina to jakaś czy coś, w oddali morze, kilka: dwie, może trzy rozwalające się chatki pasterskie….
Z góry spoglądam w dół: niedaleko widzę malutki porcik i plażę – to właśnie plaża Karathona. Nie bardzo wiem, dlaczego tyle tam w dole dróg: dokąd one prowadzą? Bardzo mnie to zastanawia ale nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. W okolicy nie ma nic a dróg tyle jakby do mnóstwa wiosek miały prowadzić. Zjeżdżam na plażę: miejscami wśród szeregu wysokich palm przypomina jakieś egzotyczne miejsca. Robię takie zdjęcie, że konia z rzędem temu kto odgadnie gdzie je zrobiłam: równie dobrze może być Grecja, ale i Majorka, ba, Hawaje nawet bo woda taka przedziwnie zielona, taka dziwna bardzo, ale piękna.
Karathona jest bardzo długą plażą otaczającą zatokę. Widzę tu kilka osób, w tym z deskami do surfowania: pogoda znakomita bo przecież wieje. Idę do porciku, skaczę po kilku głazach, które tworzą falochron: fale rozbijają się o niego ze sporą siłą. Czuję na rękach krople wody: styczeń to? Naprawdę???? Siadam na końcu drewnianego pomostu, by wśród kołyszących się na wodzie małych łódek odpoczywać, cieszyć oczy otoczeniem, cieszyć duszę tym szczęściem, które mnie spotkało: toż znowu mogę być w moim raju!
Pojeżdżę i pospaceruję po całej tej plaży: od porciku aż po stary kościół na drugim krańcu. Wszędzie tak pięknie, widoki takie, że z zachwytu aż się uśmiecham sama do siebie… Pojeżdżę tutaj i po tym drogach bo tu jakiś kościółek a tam zupełnie inny, jak przyklejony do ściany i wyglądający w moich oczach jak miniaturka monastyru Chozoviotissa na wyspie Amorgos…

Wiem, że gdzieś niedaleko od Nafplio znajduje się monastyr Agia Moni z (jak napisano w moim przewodniku) kościółkiem z XII wieku, będącym najefektowniejszym budynków bizantyjskich na Peloponezie. Skoro to tak blisko… Monastyr nie jest dla mnie gościnny i zastaję zamkniętą bramę. Co jakiś czas podjeżdzają Grecy zapalić świeczkę w pobliskiej kapliczce, a ja pytam czy jest szansa na wejście do środka… Wszyscy mi każą uderzać kołatką do skutku, ze sporą siłą, i choć uderzam to nie przynosi to rezultatu: monastyr jest dla mnie zamknięty. Mogę za to wejść do sąsiedniej kapliczki, by tam, zapalić swoją świeczkę, mogę z lekkiego wzgórza dostrzec kopułę kościółka, który znajduje się już poza murem (to pewnie ten, o którym wspomina przewodnik), mogę wreszcie po pomalowanych na biało schodkach dojść do dwóch kościółków wzniesionych w gajach oliwkowych. Jeden kościółek jest zamknięty na głucho, drugi w zasadzie też, ale kiedy rozplątać ten sznur u drzwi – można wejść do środka. Przecież to nic złego: zapalę tylko świeczkę, chwilę postoję, podumam, zgaszę świeczkę i wyjdę zamykając drzwi tak samo jak je zastałam. Siadam na murku pod oliwką i patrzę w dal: nawet wysepkę Bourtzi stąd widać. Kiedy któregoś dnia będę przechadzała się po porcie zauważę całkiem dużo statków, które wożą ludzi na Bourtzi właśnie (4 euro), ale teraz nic tam nie pływa, bo za bardzo wieje. Podoba mi się Bourtzi: ta wysepka to w zasadzie jedna forteca. Próbuję sobie wyobrazić ile turystów pływa na nią w sezonie letnim – czy mieszczą się tam wszyscy, którzy chcą czy też statki regulują liczbę przybywających?
Pięknie w tym Nafplio, naprawdę pięknie: jedno z takich miasteczek w Grecji, którym można się do razu zachwycić: dostojne jakieś, ze śladami dawniej elegancji – spotykam takie miejsca czasami w Helladzie. Podoba mi się tu i stary i nowy dworzec kolejowy, oczywiście port, kilka całkiem ładnych placów, podoba mi się tu i za dnia i w nocy: w Nafplio naprawdę zawsze jest pięknie, a że odległość od Aten zupełnie niewielka – myślę, ze jeszcze kiedyś tu przybędę, żeby pospacerować, powspinać się po tych setkach schodków, pozaglądać i w te zakątki i w inne, a ślicznych zakątków tutaj nie brakuje.
Jeżdżąc wokół Nafplio zaglądam jeszcze do miasteczka Tolo, które jest popularne latem, jako że znajduje się w ofecie biur turystycznych. O tej porze roku można tu spotkać tylko garstkę spacerujących miejscowych i kilku rybaków. Warto wjechać nieco wyżej, ponad miasteczko jakby, aby z tej wysokości zobaczyć prześliczną wysepkę Romvi z malutkim kościółkiem. Potrafię sobie wyobrazić jakie tłumy tu przyjeżdżają w sezonie: dla mnie Tolo to takie typowe wakacyjne miasteczko, w którym ja w pierwszy dzień tego roku, w ciszy i błogim spokoju, oglądam cudowny zachód słońca.


Meczet w Nafplio na Peloponezie
Kiedy wracam do Aten nie śpieszę się zupełnie, ale wybieram powrót autostradą. Zanim się na niej znajdę zajrzę jeszcze w okolicach Tirynsu do starożytnego grobowca i nabiorę przekonania, że skoro jeden taki tutaj jest – z pewnością dalej gdzieś muszą być ukryte jeszcze inne i to wyzwanie dla archeologów. Gdzieś w okolicach wioski Mykeny szukam starożytnej tamy, o której wiem, że gdzieś tu jest – znajduję drogowskazy, znajduję nawet brązową tablicę ale to co widzę mało mi tamę przypomina a może ja jej po prostu nie znalazłam w ogóle? Chodzę tu po czymś w rodzaju jaru i szukam tej tamy, choć zdaję sobie sprawę w tego, że nie może być to małe…. Co jakiś czas widzę pod nogami łuski od nabojów, a kiedy słyszę strzały – zwyczajnie uciekam i odjeżdzam stąd: nie mam ochoty być przypadkową ofiarą jakiegoś polowania. Wracam do Aten, do tych swoich Aten, które sobie wieki temu upodobałam i tak ukochałam. Czekają mnie tu jeszcze dwa dni, w czasie których spotkania ze znajomymi. Wrócę do Polski z noworocznym ciastem vasylopita, które dostałam od koleżanki, z przepyszną skórką pomarańczową w czekoladzie, którą koleżanka sama zrobiła, wrócę do Polski z filmem z Meliną Mercouri na dvd „Never on Sunday” i kilkoma płytami, które dostałam od znajomych, ale również z całą masą płyty, które kupiłam, bo w okresie świątecznym płyt w Grecji mnóstwo, w tym i tych tańszych, wydanych z gazetami (tu m.in. piękny koncert Spanoudakisa na dvd z Odeonu Atticusa za 3,50 euro), ale i nowości jak płyty Haris Alexiou, wspomnianej Eleni Peta, Filipposa Pliatsikasa czy koncert Dimitrisa Mitropanosa dany we wrześniu 2009 roku w Odeonie Atticusa. W Atenach, tych moich Atenach, czekają na mnie również dwa przepiękne koncerty.
W ogóle o tej porze roku w ateńskich klubach koncertów całe mnóstwo. Nie udało mi się zdobyć miejsca na koncert wielbionego przeze mnie od lat Dimitrisa Mitropanosa, nie udało się również obejrzeć Dimitri Galani z Eleni Tsaligopoulou, bo Galani się rozchorowała i koncert odwołano, ale za to zupełnie przypadkiem udało mi się dostać do klubu Favela (to rejon Tavros, przed Pireusem) na koncert wielkiego greckiego artysty, Kostasa Chadzisa. Jak twierdzi mój znajomy bardzo biegły w temacie muzycznym – znaleźć się na koncercie tego artysty to wielkie szczęście, bo Kostas Chadzis dziś już w Atenach koncertuje nader rzadko. Mam to szczęście i cała w skowronkach z zachwytem słucham głosu Chadzisa – skąd taka w nim siła, a czystość jaka? Wyśpiewuję z Grekami znane mi niektóre utwory i po raz pierwszy w swoim życiu widzę (dotąd tylko o tym czytałam i widziałam w filmach) jak Grecy kupują kwiaty i rzucają je na scenę. Podejdę potem pod scenę, bo muszę te kwiaty dotknąć: to główki świeżych goździków, stosy główek różnokolorowych goździków rzuconych w kierunku Kostasa Chadzisa ale i w kierunku tego Greka, który w pewnym momencie, z pewnością rozpierany emocjami wchodzi na scenę by zatańczyć zeibekiko przy dźwiękach gitary Chadzisa. Chadzis przedstawi swoich gości: grającego na buzuki Tanasisa Polikandriotisa, grającą świetnie na akordeonie jakąś bliżej mi nieznaną Żoi oraz wokalistkę, Mariję Alexiou. Kiedy Kostas Chadzis po 2-giej w nocy pożegna się już z nami – oni będą dalej z powodzeniem kontynuować ten koncert aż do 5-tej rano, a Grecy (ale i ja też!) będą się tak cudownie bawić.
O drugi swój ateński koncert byłam spokojna, bo miejsce rezerwowałam jeszcze w Polsce: to koncert Eleni Peta i Pemi Zouni w teatrze muzycznym Gialino na Nea Smirni. Eleni Peta znana mi jest od jakiegoś czasu: mam jej dwie płyty (wprost uwielbiam „Akoma paidi”), teraz nabyłam trzecią, która się ukazała w listopadzie bodaj. Idąc do teatru nie znałam natomiast zupełnie Pemi Zouni, która jak się dowiedziałam jest bardzo znaną i cenioną grecką aktorką, urodzoną w Atenach. Pemi Zouni zaskoczyła mnie kompletnie: świetnie tańczy, świetnie śpiewa i świetnie prowadzi konferansjerkę.. Echhh… znowu żałowałam, że nie znam greckiego na tyle aby rozumieć prowadzone rozmowy. Klimat tego koncertu to coś zupełnie odmiennego niż Kostasa Chadzisa: obie panie pięknie śpiewały po francusku (achhh, jakież fantastyczne „Nie opuszczaj mnie” Brela w wykonaniu Pemi Zouni!) i po angielsku a greckie utwory prezentowały tylko czasami (przepiękne „Efta zoes”, znane mi z wykonania Alkistis Protopsaliti, tu zaśpiewane przez Eleni Peta).
Opuszczę swoje Ateny z poczuciem nasycenia ale i ogromnego oczywiście nienasycenia - i wiem, że tak już będzie zawsze. Bo te moje Ateny, o czym już wspominałam, mają coś takiego w sobie, co przyciąga jak magnes. Bo im więcej tu przyjeżdżam, im częściej, tym częściej chcę tu być ale przecież nie zamieszkać na stałe, o nie! Utracony raj? Dziękuję, nie chcę! Życie codzienne w Atenach jest bardzo trudne, znacznie trudniejsze w mojej ocenie niż w Warszawie i zauważam to tym bardziej im częściej do Aten przyjeżdżam. Bo moje Ateny dla mnie to już przecież nie tylko majestatyczny Partenon, to już nie tylko starożytne Agory czy Olimpieion, to właśnie już chyba nawet bardziej to życie codzienne, z którego - przyjeżdżając tylko czasami - mogę czerpać to, co w nim najpiękniejsze.
Kali chronia i wielu podróży do Grecji dla nas wszystkich!

Ateny            Peloponez (Koryntia, Argolida)