Sierpień / wrzesień 2014: Milos, Sifnos, Mykonos, Ateny

Tak naprawdę nie umiałam podjąć decyzji na jakie wyspy w czasie tych tegorocznych wrześniowych wakacji mam popłynąć. Nie zwiedzam, nie odkrywam już od jakiegoś czasu bo w zasadzie wszystko odkryłam a to czego dotąd nie widziałam (Sporady na przykład) w żaden sposób mnie nie wzywa, nie ciągnie… Znalazłam swoje miejsca w Grecji i tylko tam pragnę wracać, tam wypoczywać, delektować się urokiem tych wysepek, które określam słowem: „moje” i nie będę ukrywać: dobrze mi z tym. „Komfort niezwiedzania” – jak powiedziała kiedyś jedna z Bliskich mi Dusz tak naprawdę oddaje to moje podejście do Grecji, którą sobie, jako ten mój raj na ziemi, swego czasu wybrałam.
Planując wrześniowe wakacje nie potrzebuję czynić żadnych przygotowań stąd nie jest to tak, że muszę opracować jakiś plan nie wiadomo na ile wcześniej, nie, wcale nie… Mogę dumać i dumać – jak coś umyślę sprawdzam jedynie jak promy pływają. Myślałam, że popłynę na któreś z moich wysepek, że podróż po Cykladach zakończę (albo rozpocznę – zależy do promów) na Mykonos, bo przecież moja Mori znowu czeka [już od roku] na mnie….
Uświadomiłam sobie jednak, że oprócz wysepek, które w całości nazywam „moimi” są takie miejsca na innych wyspach, do których chętnie wrócę, bo mi się tam swego czasu podobało a bardzo dawno już nie byłam, bo czegoś nie zrobiłam będąc wcześniej… Wybór padł na Milos i na Sifnos – dwie Cyklady, a żadna z nich tak zwana „moja”. Dojrzewałam do tego wyboru dwa tygodnie a to po to, abym nigdy nie żałowała, że w 2014 roku nie widziałam takiej ukochanej mej Folegandros czy Donoussy, na którą, nie będę ukrywać, miałam chęć wybrać się w tym roku. Bez żadnego zatem żalu a z wielką radością ogłosiłam światu na 5 dni przed wylotem: Milos i Sifnos, a po nich Mykonos i jeszcze 5 dni w Atenach…. . Miałam przed sobą aż 18 pełnych dni w Grecji – wiedziałam, że będą to piękne wakacje, że nie będę musiała się nigdzie śpieszyć, że będę leniwie smakować urok tych miejsc, które kiedyś odkryłam, szczególnie na Sifnos, po której wędrowałam 9 lat wcześniej po ponad 20 kilometrów dziennie a to po to aby ją dokładnie obejrzeć, aby dotknąć, bo urokliwa wielce.
Sprawdziłam promy (których coraz mniej) i inne szybkie: plan został ustalony.
„Witamy państwa na pokładzie samolotu Polskich Linii Lotniczych LOT (….), którym polecimy do Aten” – usłyszałam późnym wieczorem. Ileż razy słyszałam już tę zapowiedź! Siedząc w samolocie nie umiem sobie przypomnieć ale obiecuję, że jak tylko wrócę do domu sprawdzę na mojej stronie. Jednocześnie uświadamiam sobie, że lecę LOT-em do Aten chyba już ostatni raz i robi mi się tak jakoś smutno, bo zwyczajnie mam do tej linii sentyment: przypominam sobie mój pierwszy wyjazd do Aten 25 lat wcześniej, LOT-em oczywiście, przypominam sobie moje obawy ale i zachwyty… 25 lat minie we wrześniu, dokładnie w dniu kiedy będę wracała z tegorocznych wakacji - od dnia kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Grecję i tak się nią zachłysnęłam. A LOT likwiduje w bodaj październiku połączenie: Warszawa – Ateny…. Czy na zawsze? Nie umiem powiedzieć ale ta likwidacja nie jest dla mnie przyjemna.
Wyglądam przez okienko: mój samolot leci już nad Atenami pogrążonymi we śnie a setki jak nie tysiące światełek z tej niewielkiej już wysokości wyglądają wspaniale.
Lekki wstrząs…
„Wylądowaliśmy na lotnisku w Atenach….” - . uśmiecham się: to miła informacja dla mej duszy!
Nigdzie się nie śpieszę: kiedy odbieram bagaż dochodzi 3-cia w nocy wg tutejszego czasu a ja dopiero o 7-mej odpływam z Pireusu. Kładę bagaż na wózku i od razu wyjeżdżam nim z budynku lotniska: ciepło, przyjemnie! Jestem w Atenach, znowu tu jestem! Wracam na lotnisko, zaglądam do sklepu, przeglądam prasę, zerkam w stronę barków ale choć coś greckiego, małego, typu tiropita kusi – nie mam ochoty na jedzenie w środku nocy. Przed 5-tą wsiadam w autobus, który bez przesiadki zawiezie mnie do portu w Pireusie.
Ciemno tu jeszcze ale wiem, że wkrótce zacznie się rozwidniać. Znajduję swój prom: to z tych szybkich i bardziej kosztownych ale nie udało mi się nic innego znaleźć, co o tej mniej więcej godzinie wypływałoby na Milos. Na moje szczęście to czym popłynę (Highspeed 4) nie jest tą małą różową puszką, której serdecznie nie cierpię bo rzuca nią niemiłosiernie na morzu i ja to średnio dobrze znoszę. Jest to coś większego co jest dla mnie miłą niespodzianką. Z zazdrością popatrzę na stojący obok prom „Nissos Mykonos” a nieco wcześniej „Blue Star Delos” – tak lubię pływać zwykłymi promami, szczególnie linii Blue Star Ferries, których już jednak znacznie mniej - a tym razem przeznaczony mi inny … I już znikam w moim „Highspeed 4”, a kiedy odpływam – w Pireusie panuje już dzień ale ja tego nie widzę: kiedy tylko zasiądę w wygodnym fotelu po całej nieprzespanej nocy zasnę tak, że nawet nie poczuję drgnięcia statku, które zazwyczaj towarzyszy wypłynięciu z portu. Nie wiem do portów których wysp wpływałam: może na Syros, może na Serifos czy Sifnos… Wszystko to możliwe, bo to te rejony, ale nie wiem – spałam. Port wyspy Milos objawił mi się nagle, a te cztery godziny przeznaczone na rejs minęły niepostrzeżenie.
Stojąc w porcie Adamas (Adamantas) stwierdzam, że zupełnie go nie poznaję! „Tu się nic nie zmieniło” – powie mi potem sympatyczna kobieta, u której wynajmę w Adamas właśnie pokój. Nic? To dlaczego ten port jawi mi się jako coś zupełnie nowego? Zdaję sobie sprawę z tego, że 13 lat to dużo ale żeby tak zapomnieć jak wyglądał port? Od tej chwili już wiem, że wakacje na Milos będą polegały i na odświeżaniu mej pamięci: co i jak zapamiętałam, a czego zupełnie nie.

Plaka na Milos
Bez trudu lokalizuję dworzec autobusowy i ponieważ nie czuję się zmęczona postanawiam pojechać do katakumb – te pamiętam doskonale! Jednocześnie stwierdzam, że autobusy KTEL po wyspie jeżdżą zupełnie przyzwoicie i bardzo się z tego cieszę. Autobus całkiem dobrą drogą pnie się w górę, w stronę Plaki i docelowo wioski Tripiti – to ten kierunek. Zbliżając się do przystanku kierowca wykrzykuje jego nazwę: katakumby mają swój przystanek pomiędzy Plaką a Tripiti a odległości tak naprawdę tu niewielkie. Wędruję zgodnie z drogowskazem i nagle staję: wiatraczek! Taki nieduży, ładny – w tej chwili nie wiem już czy pamiętam go z tego miejsca czy ze swojego zdjęcia ale pamiętam go doskonale! Wiatraczek zdobi tutejszą tawernę, do której postanawiam wstąpić ale nieco później. Mijam mały biały kościółek – też go doskonale pamiętam ale stwierdzam, że teren wokół niego uporządkowany i ogrodzony, a poprzednio były tu zupełnie dzikie tereny… Kościółek jest otwarty, zajrzę zatem by poczuć ten zapach, który przez minionych 25 lat w takich miejscach utwierdza mnie w przekonaniu, że jestem w mojej Grecji. Do katakumb zejdę nowym chodnikiem z wieloma schodkami… To coś nowego – nie da się ukryć. Mam mieszane uczucia czy ładniej teraz czy kiedyś i myślę, że jednak kiedyś bardziej mi się tu podobało kiedy szłam ubitą ścieżką a nie takim prawie eleganckim chodnikiem…
W katakumbach spore zaskoczenie: wolno robić zdjęcia a nadto otwarto dla zwiedzających kilka kolejnych pomieszczeń. Widać, że spore środki tu zainwestowano ale warto było: to miejsce pochówku kilku tysięcy ludzi i pięknie tu! W katakumbach jest oczywiście chłodno ale na zewnątrz upał: wysoka temperatura a i słońce mocno nadal grzeje. Postanawiam spacerem przejść na teren starożytnego miasta Milos – z góry spoglądam na całkiem dobrze zachowany rzymski teatr, choć dziś tak naprawdę prawie go nie widać bo prowadzone są tu jakieś prace konserwatorskie. Zatrzymuję się w miejscu gdzie jak głosi tablica znaleziono słynny posąg Venus – nie ma tu nic co mogłoby o tym przypominać poza tą tablicą stojącą wśród drzew, którą 13 lat wcześniej prawie przeoczyłam. Wieje przyjemny wiatr a ja patrzę wysoko, wysoko, bo tam na szczycie tej góry biały kościółek z powiewającą grecką flagą, i w dół, gdzie zatoka i rybacka wioska Klima, uważana za najładniejszą na wyspie Milos, do której można zejść stąd albo ścieżką albo (z Tripiti) asfaltową, wijąca się niczym wąż, drogą. Powoli wracam na górę i zatrzymuję się w ogrodzie tawerny z wiatraczkiem. „Giasas” – witam się z właścicielem. Nie wiem czy ten sam czy nie, nie pamiętam, ale przypominam mu, że 13 lat temu jadłam u niego kolację. Ale ucieszony, żem znowu tu wróciła! Zamawiam sałatkę grecką (choriatki) i smażoną cukinię (kolokithakia tiganita) – o tej porze dnia, wczesnym popołudniem, kiedy tak ciepło, na nic większego nie mam ochoty. I jeszcze frappe, przy której rozmawiam z właścicielem, ot tak o wszystkim i o niczym. Od niego dowiaduję się, że następnego dnia wieczorem, tu w sąsiedztwie, w wiosce Tripiti, na placu przy dużym kościele, odbędzie się zabawa. „Przyjdziesz?” – pyta. I dodaje: „Będą grać, będą tańce, będzie jedzenie, ludzie będą skakać przez ogień a kto przeskoczy trzy razy ten będzie w zimę zdrowy, wiesz? Mówimy kalo chimona a zdrowie w zimę jest dla nas bardzo ważne”. Uświadomiona nie wyobrażam sobie, żebym miała na tę fiestę do Tripiti nie przyjechać!
Wracam do portu i trochę spaceruję, tak bez celu. Nie podoba mi się Adamas ale wybieram port jako miejsce zamieszkania, bo lubię porty z ich natury a ponadto kiedy nie mam auta zależy mi na dworcu autobusowym. Krążę nad morzem, przyglądam się jachtom, łódkom i łódeczkom rybackim… Patrzę na stojące na środku bardzo ładnej zatoki dwa wielkie statki – nazywam je „budynkami”. Wielopoziomowe luksusowe statki opływające greckie wyspy, wyrzucające z siebie na kilka godzin, czasem na dłużej, mnóstwo turystów, często skośnookich, którzy z uwagi na ich ilość burzą atmosferę małych portów… Adamas takim małym portem znowu nie jest ale pamiętam co się działo w Skali, malutkim porcie wyspy Patmos, kiedy niewielkimi łódkami przetransportowano te masy z wycieczkowca stojącego na środku zatoki (zbyt dużego by bliżej podpłynąć) do porciku…
Spaceruję po porcie i staram się wybrać jakiś statek, którym opłynę wyspę Milos – to moje marzenie przecież. Wybór całkiem spory ale jeśli wczytać się w program – okaże się, że większość nie pływa dokoła wyspy Milos a mnie na takim rejsie właśnie zależy bo i taki sobie na te wakacje umyśliłam. Trudno rozmawia się z Grekami ze statków, bo ci wiedzą przecież znacznie lepiej co mnie zadowoli niż ja sama. W życiu codziennym by mnie to irytowało, na wakacjach – bawi. Udaje mi się jednak wybrać statek ale cóż: „Jutro, kiria, statki nie odpłyną tak jak i dziś, bo będzie zbyt silny wiatr”… Z nadzieją w głosie pytam o dzień następny - będę tu przecież tylko cztery dni a siła wiatru może nie maleć. Tym razem mam szczęście: mogę kupić bilet na poniedziałek ale jeśli będzie bardzo wiało bilet trzeba będzie oddać. Cóż, na to już nie mam wpływu.
Następnego dnia rano, w oczekiwaniu na autobus, przechadzam się po porcie: rzeczywiście wszystkie statki stoją, a większość winna wypłynąć o 9-tej rano … „Jutro na pewno będzie lepiej” – utwierdzam się w przekonaniu i już jadę autobusem w stronę plaży Paleochori. Jako jedyna zatrzymuję autobus w wiosce Zephiria, bo, jak czytam w moim przewodniku była to kiedyś stolica wyspy, którą mieszkańcy opuścili na skutek epidemii w XVIII wieku - ja tu nigdy nie byłam. Jest niedziela, sennie tu jeszcze, ludzi nie ma zupełnie, jedynie czasem ktoś pokręci się wokół swojej niewielkiej chatki. Duży kościół przy głównej drodze nie wzbudza mego specjalnego zainteresowania. Podchodzę do ogrodzenie niewielkiego domku, gdzie na werandzie starsza kobieta stawia filiżanki z kawą. „Gdzie tu jest starożytna Zephiria?” – pytam. „A tu i tam” – pokazuje ręką we wszystkich kierunkach dodając jednak: „Ale idź tam, bo tam kościół przecież”.

Wioska Tripiti: panigiri na pożegnanie lata
Idę zatem w kierunku wskazanym przez kobietę, idę wzdłuż muru mając po prawej stronie stare, małe chatki. „Idziesz do starego kościoła?” – przestraszyłam się głosu ze skutera tuż za moimi plecami: to starszy mężczyzna z żoną chyba … „To tam, tam” – pokazują mi drogę choć kościół widzę ale nie wiem gdzie do niego skręcić .Niedaleko to jednak i w końcu udaje mi się stanąć przy kościele, właściwiej ruinach kościoła.
Spaceruję po wiosce Zephiria – zaglądam w obejścia: stare mury, niewielkie chatki, zadbane ogródki… Cisza, spokój ale mam wątpliwości czy umiałabym w takiej wiosce żyć. Idę na przystanek skąd odjeżdżam na plażę Paleochori: tu w ramach moich leniwych wakacji mam zamiar spędzić dzień. Plaża Paleochori ładnie wygląda kiedy spojrzeć na nią z werandy nadmorskiej tawerny: kilka parasoli, niewiele osób a plaża jak na grecką długa i ciągnąca się w obu kierunkach. Z uwagi na ładny widok z tej werandy i na plażę i na morze – w tej tawernie zjem śniadanie a później pójdę hen hen gdzieś tam gdzie znajdę niewielkie skałki: wśród nich i w ich cieniu zasiądę z książką co jakiś czas wchodząc do wody: jaka cieplutka! Ten bliski kontakt z Morzem Egejskim to od kilku lat coś bardzo ważnego dla mnie. Uświadomiłam to sobie po jednych z moich wakacji kiedy skonstatowałam już w Atenach, że nie dotknęłam nawet morskiej wody …. Zrobiło mi się wówczas bardzo smutno i postanowiłam, że nie będę tego praktykowała więcej. Morze Egejskie to coś ważnego dla mnie i wielką przyjemność sprawia mi jego dotyk a że wakacje mają być dla mnie przyjemnością ….
Kiedy wracam z moich skałek do tawerny na jakiś obiad widzę już znacznie więcej osób na plaży niż kiedy tu przyjechałam ale mimo to stwierdzam, że to bardzo ładne i warte odwiedzania miejsce. Obejrzę jeszcze niewielki kościółek i popołudniowym autobusem odjadę do portu. Jeszcze na przystanku doklei się do mnie Vivi, dość młoda, znacznie młodsza ode mnie Greczynka z Aten, która przypłynęła tu jednym z tych wielkich wycieczkowych statków, co mnie trochę zaskakuje …. Niczego nie wie o wyspie Milos, nie wie, że są tu katakumby, że starożytny amfiteatr, że ładne wioski rybackie, że panigiri z tańcami dziś wieczorem w wiosce Tripiti… Postanawiam ją zgubić najszybciej jak się uda a uda mi się to dopiero w porcie bo w autobusie niestety siada obok mnie: po chwili spływa na mnie mgiełka z wody Vichy rozpylana przez Vivi… „Trzeba dbać o skórę, bo łatwo ją słońce wysusza” – słyszę …. Echh, dobrze, że port już tak niedaleko!
Odświeżam się nieco w pokoju, zakładam sukienkę i już wczesnowieczornym autobusem pnę się pod górę do Plaki, do Tripiti w zasadzie. Wiem, o której odjeżdża z Tripiti ostatni autobus do portu i wiem, że muszę nim wrócić: po tej drodze sama w ciemną noc nie chciałabym wracać z panigiri. Wiem też, że w okolicach północy zabawa dopiero będzie się rozkręcała a nie mam pewności, że potrwa do rana, nie mam pewności, że potrwa tak długo abym mogła zjechać pierwszym porannym autobusem… Nie, postanawiam nie ryzykować, choć już mi szkoda tej zabawy bo wiem, że będzie pięknie przecież. Po raz kolejny żałuję, że nie mam prawa jazdy – w takich chwilach jak ta czuję się bezradna ale trudno. Kiedy autobus mija Plakę zatrzymuję go krzycząc: „Katakumbes”. „Ale katakumby o tej porze są zamknięte!” – kierowca nawet nie zamierza zwalniać. „Tawerna jest otwarta o tej porze!” – krzyczę równie głośno jak on. „A, tawerna….” – hamuje ostro.
Tak, postanawiam przed panigiri zjeść kolację w tawernie z wiatraczkiem, w której serdecznie wita mnie ponownie właściciel i w której mi po prostu dobrze mimo, że w ogrodzie sami cudzoziemcy a w takich miejscach raczej rzadko jadam. Wiem, że w czasie panigiri będzie jakiś poczęstunek ale z pewnością nie będzie tam grillowanej ośmiornicy a to na nią właśnie mam wielką ochotę. Podając mi ośmiornicę Ioanni przysiada się do mego stolika krytycznym wzrokiem przyglądając się mojej sukience. „Niebezpiecznie w tej sukience” – kręci głową. – „Łatwo może się zapalić”. Tłumaczę, że nie zamierzam skakać przez ogień, że będę się tylko przyglądała jak inni skaczą. „Nie możesz nie skakać!” – Ioanni prawie krzyczy na mnie.- „Będziesz chora w zimę, zobaczysz!”. Echhh, wzdycham ciężko i idę do wioski, na plateia, gdzie duży kościół, scena, dużo krzeseł na placu, gdzie pieką się suflaki, gdzie kosze z chlebem, gdzie mnóstwo plastikowych butelek z lokalnym białym winem …. I gdzie coraz więcej ludzi, coraz więcej…. Zauważam, że tak tu jak i na całej Milos całkiem dużo Francuzów - najwyraźniej upodobali sobie tę właśnie wyspę.
Rozpoczęcie następuje oczywiście z opóźnieniem co mnie nie zachwyca, bo muszę przecież wrócić ostatnim autobusem do portu a oczekiwanie skraca czas mojej zabawy. Wreszcie wszyscy ważni są! Najpierw kilka, na moje szczęście krótkich przemówień – pewnie władz lokalnych a potem już ze sceny zaczynają grać muzycy a muzyka od pierwszych dźwięków mnie po prostu zachwyca! Muszę zatelefonować do Polski, do znajomego wielbiciela Hellady, którego muzyka jest wielka pasją: niech posłucha, niech poczuje tę atmosferę. „Ooo, słyszę, słyszę!!!” – krzyczy znajomy do słuchawki a mnie miło, że mu sprawiłam przyjemność, że choć na chwilę przeniósł się tutaj, na cykladzką Milos nad piękne Morze Egejskie.
Spoglądam na zegarek: jak szybko czas ucieka!!!!! Do odjazdu ostatniego autobusu już tylko pół godziny a tu w butelkach już coraz mniej wina, za to pod sceną coraz więcej Greków i więcej… Tańczą swoje korowodowe prześliczne tańce, tańczę wreszcie i ja… Tak to panigiri w Tripiti.. oo-ppa!!!! Nie wiem, do której Grecy będą się tak cudnie bawić, nie wiem, o której będą skakać przez ogień – biegnę już na przystanek, bo co prawda port nie znowu jakoś daleko (pamiętam, że poprzednim razem schodziłam w dół piechotą) ale o północy nie bardzo mam chęć na taki spacer.
Sporo ludzi oczekuje na autobus a o wyznaczonej godzinie podjeżdża malutki busik … Jestem w szoku: jak ci wszyscy ludzie stąd odjadą? Grecja chyba nigdy mnie nie przestanie zaskakiwać ale wskakuję do busika ponaglana przez kierowcę: grigora, grigora!!!! „Pai sto limani?” – upewniam się czy aby na pewno do portu. „Nai, nai” – i już odjeżdżamy tym napchanym do granic busikiem, gdzie ludzie stoją z przekrzywionymi głowami, gdzie pokładają się na sobie aby więcej się zmieściło choć i tak dużo osób zostaje na przystanku… Wpadam w lekką panikę: ta droga w dół, do portu: zakręty, ciemność… Widziałam w Grecji gorsze drogi ale ten busik jest tak przeciążony, że wolę o tym nie myśleć…. Dwie – trzy, może cztery minuty i już Plaka… Wysiadać! - krzyczy kierowca busika. Dostrzegam stojący tutaj normalny autobus KTEL-u… Uffff…. !!!! Busik zawraca z powrotem do wioski Tripiti a ja już wiem od kierowcy autobusu, że za dużo w wiosce dziś samochodów i wielki autobus by tam nie wjechał stąd mały busik, który zwiezie tu, do Plaki, wszystkich oczekujących na ten ostatni autobus.
Żałuję, tak bardzo żałuję, że nie mogę bawić się tu do końca, ale pocieszam się, że już nazajutrz jeśli nie będzie wiało zbyt silnie popłynę w piękny rejs.
Bogowie okazują się być dla mnie łaskawi: kiedy rankiem przychodzę do portu – sympatyczny kapitan statku „Captain Giangkos” zaprasza na pokład. Hurrra…. płyniemy!!!!!
Z wszystkiego jestem w czasie tej wycieczki zadowolona poza tym, że mam zastrzeżenia do jakości … nie wiem : głośników albo nagranego głosu? Statek często zwalnia, czasem wręcz zatrzymuje się dla sfotografowania mijanych miejsc i wówczas głos (w trzech językach) opowiada o tym co tu interesującego widać. Jakość nagrania niestety nie pozwala w zasadzie zrozumieć opowieści i to mnie bardzo drażni, bo w żadnym przewodniku nie wyczytam tego wszystkiego o czym tu w czasie tego blisko 10-godzinnego rejsu mogłam usłyszeć. A wyspa Milos z pokładu statku jawi mi się taka właśnie jak sobie ją wyobraziłam po obejrzeniu przez lata setek jej różnych zdjęć: jest niezwykła! Niezwykła, malownicza, różnorodna, niesamowicie ciekawa i taka, że wciąż chce się na nią spoglądać. Kiedy statek dopływa do osławionej Kleftiko – słychać zachwyt w głosach płynących. Tak, to robi wrażenie! Są takie statki, z których można przesiąść się tu do pontonu i wpłynąć do wnętrza jaskini – mój takiej

Rejs dokoła wyspy:
urokliwa wioska rybacka - to Mandrakia
opcji nie ma bo wybrałam rejs dokoła wyspy: to wolałam. Statek stoi na środku zatoki przez godzinę - to czas na skoki do wody i kąpiel. Ludzie są zachwyceni! Niewiele osób, tak jak ja, zostaje na pokładzie. Nie umiem pływać stąd zamawiam w barku frappe i wyjmuję z torby pocztówki: będę je tutaj, w tej pięknej scenerii, pisała do znajomych podkreślając, że widzę to albo to i że tak tu pięknie. W czasie tego rejsu statek zatrzyma się na dłużej jeszcze trzykrotnie: raz na pół godziny przy jednej z plaż ale niestety znowu zostanę na pokładzie – do plaży trzeba dopłynąć, oraz na krócej w zatoce przy wiosce Mandrakia, która z pokładu statku wyda mi się bardzo ładna, ha, kto wie czy nie ładniejsza niż Klima, przy której statek też dość długo stoi ale już nie dla kąpieli a dla wielu, wielu zdjęć. I jeszcze jeden długi (na blisko półtorej godziny) postój – całkiem szczególny: to w porciku niewielkiej wysepki Kimolos, co mnie raduje niezmiernie. Większość pasażerów statku zostaje w kafeteriach i tawernach portowych ale ja doskonale pamiętam, że tutejsze Kastro zachwyciło mnie 13 lat wcześniej i postanawiam je odwiedzić. Pnę się zatem pod górę, słońce dość ostro świeci a ja się śpieszę: taki czas to liźnięcie tylko Kastro ale i tym się cieszę choć zdecydowanie wolę nieśpiesznie spacerować po takich ślicznych miejscach. Pusto w wąziutkich uliczkach: pora sjesty. Gdzieś słyszę muzykę z radia, gdzieś jakieś pochrapywanie… Uważam, gdzie skręcam i przy jakim domku: gubię się bowiem w takich miejscach doskonale a muszę zdążyć do portu zanim mój statek odpłynie. Ach jak żałuję, że mam tak mało czasu!!!!! Pięknie tutaj przecież: przechodzę pod jakimś murem, przyglądam się niektórym zniszczonym a niektórym świeżo pobielonym małym chatkom….. Leniwe koty, niczym nie niepokojone, spokojnie sobie drzemią… Boję się zapuszczać w głąb Kastro: pamiętam, że jest ono całkiem duże. Jeśli zgubię drogę nikt mi nic nie podpowie bo tu po prostu nikogo nie ma a budzić mieszkańców nie będę, o nie! Powoli schodzę w dół – szkoda, naprawdę szkoda, że tak mało czasu … Zasiadam w kafeterii w porcie ze szklanką soku wyciśniętego ze świeżych pomarańczy. Giamas! Kalo chimona!! – życzę mieszkańcom tej urokliwej wysepki, po czym powoli wchodzę na mój statek – odpływamy w dalszy rejs. O tej samej porze odpływa niewielki lokalny statek – kaiki, kursujący pomiędzy wyspami Kimolos i Milos.
Płyniemy spokojnie mając po lewej stronie wyspę Milos a po prawej – Kimolos. „Teraz widzimy wioskę Apolonia” – słychać z głośnika. Pamiętam tę wioskę, doskonale pamiętam: spacerowałam po niej przed laty. Zatrzymujemy się w jakiejś zatoce opłynąwszy wyspę-skałę Glaronissia. Jak przedziwnie to wszystko tu zbudowane! Zupełnie jakby ktoś budowlę z pionowych klocków wzniósł a przecież to natura, tylko natura. Niewiarygodne! Statek podpływa pod czarne, pionowe ściany: jeśli się mocno wychylić – można próbować dłonią ścian tych dotknąć. I już dalej: to Sarakiniko - białe o obłych kształtach skały wyglądają zjawiskowo. To nie jest obraz typowy dla Grecji! Robi to na mnie takie wrażenie, że następnego dnia przyjadę tu autobusem by pochodzić po tych skałach, pozachwycać się niezwykłym kolorem wody, by tu po prostu pobyć, bo tak tu jakoś dziwnie jak z innego krańca świata, ale pięknie przecież chociaż dość tłoczno. Póki co patrzę z pokładu statku na spacerujących po idealnie gładkich skałach ludzi, na tych śmiałków, którzy ze skał skaczą do wody. Kiedy będę tu następnego dnia zauważę (czego nie widać ze statku), że w części tych skał znajdują się głębokie wyżłobienia, nieco podobne do tych, które można oglądać w Matali na Krecie, a w których ludzie rozkładają ręczniki i wypoczywają osłaniając się jednocześnie przed silnym słońcem, którego promienie tam nie dotrą.
Statek płynie już wzdłuż tej części wyspy Milos, w której znajdują się urokliwe wioski rybackie: wspomniana już przeze mnie Mandrakia, Fyropotamos i wreszcie osławiona Klima, o obejrzeniu której wszyscy marzą. Z tej strony widać doskonale stolicę wyspy – Skalę z górującym nad nią Kastro. Wybiorę się tu na spacer następnego dnia, pospaceruję po uliczkach, będę chłonąć atmosferę tego nieprzeludnionego miejsca, posiedzę w kafeterii popijając orzeźwiającą freddo cafe, w końcu wdrapię się hen, hen wysoko do Kastro, bo przecież wszelakie Kastra wielbię. To tutejsze, na wyspie Milos, jest niewielkie, z chatkami w większości niezamieszkałymi (kilka osób tu jednak mieszka) i w kompletnej ruinie. Jest zupełnie odmienne aniżeli to na Kimolos ale ciekawe zwłaszcza jeśli wejść na samą górę, tam gdzie lśniący bielą kościółek, by stamtąd popatrzeć na wyspę Milos, na otaczające ją wspaniałe Morze Egejskie i na majaczące gdzieś tam w oddali zarysy sąsiednich wysp. Wieje tu nieprzyzwoicie ale może to dzięki temu widoczność jest tego dnia taka doskonała i można dostrzec wiele szczegółów? O, jak gdzieś tam w oddali płynący prom, za którym ciągnie się kilwater - pas białej, silnie wzburzonej morskiej wody, co dla mnie zawsze jest takie bardzo malownicze.
Statek zatrzyma się jeszcze dla zdjęć przy znanej skale nazywanej Arkouda (Niedźwiadek) i wpłynie do portu w Adamas przy chylącym się ku zachodowi słońcu – piękna to wycieczka, doprawdy piękna: marzyłam o niej od lat i dla spełnienia tego marzenia na wyspę Milos wróciłam.
Zajrzę jeszcze właśnie w Adamas, jako wielbiciel wszelakich nekropolii, na miejscowy, niewielki ale zadbany cmentarz i powoli zacznę przygotowywać się do zmiany wyspy. Mój szybki statek, ten sam, którym na Milos przypłynęłam, odpłynie z portu przed południem, co nawet mi się podoba: mam czas aby zasiąść w jednej z rozlicznych portowych kafeterii i popatrzeć na morze, na statki, w tym na mój „Captain Giangkos” , który tego dnia kiedy odpływam z Milos – znowu stoi w porcie, bo wieje silny wiatr. Mój statek mimo wiatru, odpływa jednak i to nawet punktualnie: rejs przede mną krótki bo i wyspa Sifnos nieodległa przecież. Na pokładzie znajdę magazyn pokładowy „Speed Travel” a w nim informację o rozpoczynającym się wkrótce w wiosce Artemonas na wyspie Sifnos trzydniowym festiwalu kulinarnym wysp cykladzkich – ależ ta informacja mnie ucieszy!!!! Jak czytam: będą prezentowane produkty każdej z Cyklad, będą również i występy artystyczne w regionalnych strojach typowych dla danej wyspy. Radość moja sięga zenitu: czy mogłam sobie wymarzyć lepsze wakacje na wyspie Sifnos?
Kiedy opuszczę mój statek w porcie Kamares pierwszą informacją, którą wyczytam na słupie w porcie będzie zawiadomienie o wieczornym koncercie Sofii Papazoglou na plateia w Kastro. Przyglądam się dacie koncertu i stwierdzam, że to tego dnia, kiedy przypływam, że to dziś...... Wspaniale!
Właściciel pokoju, który wynajęłam odwozi mnie autem na miejsce, po czym chce mi poopowiadać o wyspie Sifnos: poddaje się jednak na wiadomość, że swego czasu zajrzałam tu w niemal każdy kąt, bo byłam bez auta i wędrowałam po niemal 30 kilometrów dziennie a to najlepszy sposób na poznanie wyspy. Mam swoje plany na tych kilka dni na Sifnos, wiem, które kąty tutaj lubię i wiem, że muszę je koniecznie odwiedzić a czasu mam aż nadto! Jednym z takich moich kątów na wyspie Sifnos jest Kastro, do którego zaraz po przyjeździe się udaję, bo i spacer popołudniowy, którego po latach pragnę, bo i kolacja w małej tawernie (barze w zasadzie) „Nea Lontzia”, bo i tego wieczoru bardzo udany koncert coraz bardziej popularnej ale i bardzo lubianej Sofii Papazoglou, na który się wybiorę. Do Kastro będę jeździła codziennie rano (bez jednego dnia) na poranny spacer i na śniadania w jednej z kafeterii. Wieczorem będę tam tylko tego pierwszego dnia: pozostałe wieczory wypełni mi nader interesujący festiwal kulinarny Wysp Cykladzkich w Artemonas. Po latach nadal twierdzę, że wieczorem w Kastro jest tak ładnie, tak magicznie jakoś przy tym słabym świetle sączącym się z wielu niewielkich latarni. Mieszkańcy siedzą na schodkach przy swoich domach i rozprawiają z sąsiadami, dzieci biegają czyniąc dużo hałasu ale to nikomu, jak to w Grecji, nie przeszkadza. Zaglądanie w kąty Kastro o poranku jest również pełne uroku choć wrażenia kompletnie odmienne od tych wieczornych. Cisza, spokój i niewiarygodna biel – to uderza we mnie pierwszego poranka w Kastro właśnie. Spaceruję wąskimi uliczkami słysząc własne kroki a poza mną nikogo tu nie ma. Czasem dochodzą do mnie jakieś głosy zza otwartych okien niewielkich domków, czasem przyglądam się tym, którzy już o poranku bielą swoje chatki wapnem albo na niebiesko malują balustradki przy schodkach…. Wejdę do maleńkiego sklepiku a o cokolwiek zapytam – tego nie ma, choć na pierwszy rzut oka sklepik pustymi półkami nie straszy – pozastanawiam się czy dochody z tego handlu zadowalają właściciela, posiedzę na innym murku, tym przy nieczynnym w dzień barze „Nea Lontzia”: stąd niewiarygodnie piękny widok na morze, na malutką zatoczkę Kastrou i na jeszcze mniejszą przy niej plażę. Czysto w tym Kastro – to też zwraca moją uwagę. O tej porze przyjemnie jest siąść na murku i popatrzeć na śliczny malutki kościółek Epta Martyres, który posadowiony na skale wynurzającej się z morza nie może się nie podobać. Któregoś dnia będę stąd spoglądała na nieco niecodziennie wyglądającą starszą kobietę, ubraną jak na początek dnia i na to miejsce dość dziwnie bo w elegancką garsonkę, sznurowane trzewiki i kapelusz, wprost biegnącą po wielu schodkach do tego właśnie kościółka, która \niknie w jego wnętrzu na minutę, by za chwilę obiec go dokoła i znowu wbiec do Kastro…. Zapamiętam tę kobietę: od razu rano przy autobusie zapyta mnie którędy stąd najszybciej dojść do tego właśnie kościółka, po czym, po zadaniu pytania (po grecku) powie do mnie najczystszą angielszczyzną: „Ach, na pewno nie wiesz, przecież ty jesteś turystką!”. Tkwi w błędzie: to akurat wiem i potrafię jej nawet po grecku opisać drogę! Spotkam ją potem jeszcze w kafeterii, w której będę jadła śniadanie: obie oczekiwały będziemy tu na autobus, który nas stąd wywiezie. Już w autobusie usłyszę rzucone w moją stronę takim władczym tonem, który mnie rozbawia tak, że z trudem zachowuję powagę: „Powinnaś zwiedzić Artemonas, nawet nie wiesz jak piękne mamy tam stare budynki”. Tłumaczę tej nieco dziwnej kobiecie tonem zupełnie innym, że doskonale wiem: wszak byłam tutaj już kilka lat temu, Artemonas oczywiście obejrzałam, obejrzę je i teraz kilkakrotnie, bo i przesiadam się tam autobusowo a wolny czas wykorzystuję na spacery no i ten festiwal kulinarny…. „Acha!” – rzuca w moją stronę i wyraźnie tracąc zainteresowanie moją osobą odwraca głowę w stronę okna… Rozmowa skończona!

Artemonas w czasie festiwalu kulinarnego
Cyklad -wytwarzanie z kulek gliny dzbanuszków
I rzeczywiście kilkakrotnie pospaceruję po Artemonas – takie miejsca jak to właśnie zwykłam określać słowem: „dostojne”: to z uwagi na rzeczywiście bardzo piękne niektóre domy wzniesione tu w stylu weneckim. Jest ich tutaj całkiem sporo, godne obejrzenia są również tutejsze kościoły i to właśnie wykorzystuję kiedy przychodzi mi dłużej czekać na autobus a w Artemonas w zasadzie przesiadam się za każdym razem. I to Artemonas właśnie jest dla mnie najbardziej dostojnym, najbardziej eleganckim miejscem na wyspie Sifnos – takimi cechami nie charakteryzuje się ładna na swój sposób stolica wyspy, Apollonia, po której pospaceruję leniwie któregoś dnia. Nie są to zresztą moje ulubione miejsca na wyspie: jako wielbiciel czegoś mniej dostojnego na Cykladach, zachwycam się tutaj wioską Cheronissos, o której ponownym odwiedzeniu marzę od lat i w tym roku marzenie to spełniam spędzając tamże leniwie właściwie cały dzień czytając książkę nad brzegiem morza, patrząc na bawiące się w łódce dzieci, spacerując wokół niewielkiej zatoczki, jedząc obiad w jednej z niewielkich tawern a jest ich tutaj, nad tą urokliwą zatoczką - kilka. W malutkim kościółku pozostawię po sobie ślad w postaci wpisu do pamiątkowej księgi, gdzie wyrzucę z siebie jak bardzo pragnęłam przez te minione lata znowu znaleźć się w tej prześlicznej i pełnej uroku wiosce dodając, że życzę jej mieszkańcom „Kalo chimona” („Dobrej zimy”). Innym miejscem absolutnie wielbionym przeze mnie na wyspie Sifnos jest wioska Faros, w której czas spędzę dwukrotnie. Mała, ze śliczną zatoczką, paroma kolorowymi łódeczkami, niewielka plażą i kilkoma tawernami zachwyca mnie w każdym calu.
W wiosce Faros odkryję coś dla mnie nowego (być może jest nowe!): kamienną ścieżkę wzdłuż morza prowadzącą stąd do monastyru Chrysopigi (ścieżka jest tak doskonała, że można przejść nią nawet w klapkach). Oczywiście wybiorę się ścieżka któregoś dnia na spacer podziwiając pięknie stąd wyglądającą wioskę Faros, bezkres morza, zatrzymując się po drodze w niewielkim kościółku. Zbliżając się do monastyru Chrysopigi z radością zauważę, że czynione są tu przygotowania do chrztu – w ceremonii oczywiście wezmę udział a w oczekiwaniu będę przyglądać się monastyrowi, który wzniesiony na półwyspie wygląda przepięknie! W ceremonii chrztu w Grecji uczestniczyłam (najczęściej przypadkowo, tak jak i tego roku na wyspie Sifnos) już kilkakrotnie ale za każdym razem bardzo głęboko to przeżywam. Zanim wszyscy wejdą do kościoła poprzyglądam się małej Stelli, nadzwyczaj póki co spokojnej, przekazywanej niczym laleczka z rąk do rąk, pozaglądam do powystawianych koszyków pełnych boubounieres w kolorze oczywiście różowym. Zaproszona razem z wszystkimi gośćmi wchodzę do kościoła – czuję się trochę nieswojo bo wszyscy tacy eleganccy i pięknie ubrani… Ja co prawda jestem w sukience dłuższej niż do kolan i w czarnych baletkach ale do elegancji mi daleko: sukienka jest typowo letnia, plażowa…Na okoliczność wchodzenia do kościołów noszę w torbie pareo (dla okrycia ramion) ale tutaj rezygnuję z przykrycia: wyglądałabym groteskowo. Postanawiam się jednak tym wszystkim nie martwić a cieszyć samą uroczystością – w końcu naprawdę nie po raz pierwszy mi się to w Grecji zdarza. I już sama ceremonia: znam obyczaje w Grecji i kiedy widzę kto w kościele trzyma małą Stellę na rękach – zamieram z wrażenia! Toż to ta przedziwna kobieta, którą spotkałam w Kastro a potem w autobusie jadącym do Artemonas! Pierwszy raz mi się zdarza widzieć tak zaawansowaną wiekiem matkę chrzestną: trudno mi ocenić tak dokładnie ale kobieta ma z pewnością około 60-ciu lat. Zapytam potem moją znajomą na wyspie Mykonos o ten wiek a ta potwierdzi, że czasami to się istotnie zdarza, iż matka chrzestna jest znacznie starsza od rodziców dziecka. Mała Stella w bardzo krótkim czasie demonstruje jak donośny ma głos i demonstrować go będzie niezmordowanie w czasie całej uroczystości. Dwie śliczne i przepięknie ubrane kilkuletnie dziewczynki stojące wokół chrzcielnicy z wielkim zainteresowaniem ale i przerażeniem w oczach przyglądają się jak Stella zostaje zanurzona w wielkiej kadzi. Jeszcze tylko obcięcie kosmyka włosków, owinięcie ręcznikiem a następnie ubranie i można oddać dziecko matce – w jej ramionach Stella od razu zasypia. W kościele zapada wielka cisza!

Monastyr Chrysopigi – chrzest małej Stelli
Goście powoli wychodzą na dziedziniec gdzie wręczane są im boubounieres. Nagle czuję, że ktoś silnie chwyta mnie za przedramię – odwracam głowę: Matka Chrzestna!!!! „Pamiętasz mnie? Pamiętasz? Spotkałam cię w Kastro. Tu jestem Matką Chrzestną Stelli! Wiesz, co to znaczy z włoskiego Stella? Gwiazda!” – zasypuje mnie dziesiątkami słów. Przyznaję, że ją pamiętam, że pamiętam nasze spotkanie, że wiem co to znaczy Stella i że widziałam jak trzymała dziecko w kościele w czasie ceremonii oraz, że z głębi serca życzę Stelli wszystkiego najlepszego. „Jorgo, ela edo, ela edo!” – krzyczy do kogoś energicznym głosem Matka Chrzestna. Przybiega nastoletni chłopiec a z rozmowy wynika, że ma przynieść tu dla mnie boubounieres i to szybko – tyle rozumiem po grecku. „Nie, nie” – tłumaczę. – „Nie jestem zaproszonym gościem, trafiłam tutaj zupełnie przypadkowo, nie, nie, dziękuję za boubounieres. Cieszę się samą ceremonią - to dla mnie ważne!” - ale Matka Chrzestna zupełnie mnie nie słucha i już w moich dłoniach znajdują się trzy różnorakie prezenty, każdy w różowym kolorze, w tym jeden z dołączonym glinianym, pomalowanym na różowo garnuszkiem – wszak wyspa Sifnos słynie z garncarstwa. Nieśmiało pytam Matkę Chrzestną czy mogę sobie z nią zrobić zdjęcie. „Ależ oczywiście!” – pada odpowiedź. Kobieta rozgląda się nerwowo wokół… „Kosta, ela edo ,ela edo!” – wykrzykuje i po chwili przed nami staje jakiś mężczyzna. Tłumię w sobie śmiech – mam wrażenie, że Matka Chrzestna rządzi całą tą rodziną a nadto, że cierpi na jakiś rodzaj nerwicy . Kosta robi nam dwa zdjęcia, przy czym to Matka Chrzestna wybiera, z której strony będzie stała – mnie wszystko jedno a całą sytuacją jestem głęboko rozbawiona. Dziękuję raz jeszcze za prezenty, raz jeszcze na ręce Matki Chrzestnej składam najlepsze życzenia dla Stelli, jej rodziców i całej rodziny, po czym powoli odchodzę w swoją stronę: Matka Chrzestna z pewnością musi zająć się innymi gośćmi. Jeszcze tylko spojrzę jak woda z chrzcielnicy wylewana jest do morza, jak ksiądz wyglądający na zmęczonego ceremonią siada na przykościelnym murku i z rozkoszą zapala papierosa zaciągając się nim głęboko. Jeszcze tylko, oddalając się od monastyru popatrzę jak ładnie budowla prezentuje się z tej strony, pomyślę, że mogłabym przejść stąd do popularnej miejscowości Plati Gialos ale ponieważ przed laty Plati Gialos nie ujęła mnie tak jak Faros - tej pozostaję wierna i powoli, powoli dochodzę do swojej ścieżki aby nią przejść z powrotem do wioski Faros właśnie.

Boubounieres, które za sprawą Matki Chrzestnej
dostałam w prezencie
Kolejne trzy wieczory na wyspie Sifnos spędzę w Artemonas, bo to tam zorganizowano festiwal kulinarny wysp cykladzkich. Do dziś nie wiem (i już się nie dowiem) dlaczego wśród wysp była również Astipalea (toż to Dodekanez!!!) ale nie jest to jakimś wielkim problemem. Miło było spacerować po placu wśród stoisk poszczególnych wysp, miło było oglądać ich produkty, smacznie zaś próbować lokalne potrawy, które każda wyspa chciała rozreklamować. W taki właśnie sposób delektowałam się jakimiś orzeszkami, przepysznymi serami, których nazw (z nadmiaru produktów) nie sposób zapamiętać (choć jeden ser z wyspy Syros był dla mnie obrzydliwy, bo tak mocno pikantny!), w taki sposób cieszyłam się smakiem różnorodnych pit, pierożków i tym podobnych produktów oraz doskonałymi słodyczami i ciastami, w tym po raz pierwszy jedzonym przeze mnie ciastem arbuzowym – przedziwne ale smaczne! Widziałam również przy poszczególnych stoiskach różnorakie wina i mocniejsze trunki oraz całą masę kolorowych katalogów i innych broszurek pokazujących niespotykany gdzie indziej urok danej wyspy. Sporo czasu mogłam spędzić przy jednym ze stoisk wyspy Sifnos gdzie pokazywano jak z gliny ulepić można przepiękny garnek, wazon czy dzban. Od mego dzieciństwa jest w tym tworzeniu coś dla mnie magicznego: trudno uwierzyć, że trzymając w dłoni glinianą kulę i tylko przykładając ją do szybko obracającego się talerza można uformować za pomocą dłoni takie cudeńka! Powstawanie tego cudeńka z czegoś nijakiego czyli z glinianej kuli – jest dla mnie magiczne i mogę się temu przyglądać godzinami! W ramach tego festiwalu w sposób szczególny interesowała mnie jego strona muzyczna: niecodzienne to dla mnie połączenie (kulinaria i taniec) ale nie powiem: cieszyłam się nim bardzo! Na wyspie Sifnos stawiły się licznie grupy muzyczne poszczególnych Cyklad (i Astipalai), by, często w strojach ludowych, paradować uliczkami Artemonas prezentując lokalne tańce. Z wielkim zadowoleniem brałam udział w tych paradach i choć moja znajomość tańców greckich nadmierna nie jest to jednak potrafiłam niektóre z nich zatańczyć… oo-ppa! Wielkim wydarzeniem w czasie festiwalu były wieczorne pokazy tańca, do których to pokazów potrafili przyłączać się miejscowi. Zauważyłam, że syrtos jest takim tańcem, który szczególnie porywa ludzi do zabawy, przyznam, że i mnie również!!!
Festiwal na Sifnos zgromadził tak niesamowitą ilość uczestników i czynnych i biernych, że kiedy odpływali z wyspy a ja stałam z porcie i się temu przez pół dnia przyglądałam – zastanawiałam się czy ktokolwiek poza mną jeszcze na wyspie pozostanie. Na odpływający tego dnia do Pireusu jedyny prom „Adamantios Korais” od dawna nie było już żadnych biletów a prom wypełniony był po brzegi ale myślę, że w dopuszczalnych granicach. Opuściłam wyspę Sifnos wieczornym promem płynącym na wyspę Paros.
Klimatyczny prom „Aqua Jewel” płynął powoli pod rozgwieżdżonym niebem a księżyc w pełni był doskonale z górnego pokładu widoczny. Prom zawijał tylko do jednego portu: Livadi na wyspie Serifos a na Paros przypłynął o północy.
Niestety, od jakiegoś czasu podróżowanie po wyspach greckich staje się coraz trudniejsze - promów ubywa i ubywa. Przedostanie się z wyspy Sifnos albo Milos na wyspę Mykonos wymaga tak naprawdę dwóch dni (w tym noclegu albo na Paros albo w Pireusie). Wybrałam rejs przez wyspę Paros, bo dzięki temu nie traciłam dwóch dni na podróż jak byłoby w przypadku powrotu do Pireusu i stamtąd dopiero rejsu na Mykonos. Zatrzymałam się w znajomych hoteliku w porcie i spokojnie noc przespałam a cały kolejny dzień spędziłam na spacerowaniu po stolicy wyspy Paros – Paroikii, którą bardzo lubię i chętnie tu co roku zaglądam.

Paros i Paroikia i tavli do kupienia
w jednym ze sklepików
Tak, co roku tutaj jestem bo zazwyczaj płynąc na Mykonos tu właśnie zmieniam prom ale spędzałam tu dotąd w ramach przesiadki po kilka godzin – tym razem czas ten mi się mocno wydłużył ale to nic strasznego przecież. Z naprawdę wielką przyjemnością pokrążyłam po Starówce, w której gubię się w sposób niemal doskonały! To zresztą wielka przyjemność móc się tu zgubić – nie byłam ograniczona czasowo stąd mogłam sobie na ten luksus pozwolić. Zaglądałam w kąty ciekawe i mniej ciekawe, w zaułki nowe i zupełnie dobrze mi znane, próbowałam spotkać starego szewca, do którego zaglądam co roku ale tym razem mały warsztacik był zamknięty… Pomyślałam o najgorszym, niestety, bo szewc z roku na rok wygląda coraz gorzej i gorzej a że ma już blisko 90 lat… Straszne myśli mi do głowy przychodziły, znałam tylko jego imię i to, że był szewcem, ale od słowa do słowa, od domu do domu … Znalazłam w jednym ze sklepików wnuczkę szewca, bardzo miłą dziewczynę, ta zadzwoniła po babcię i w ten oto sposób znalazłam się w małym ale schludnym domku, niedaleko kościoła Ekatontapiliani, gdzie na pierwszym piętrze zobaczyłam znanego mi od tylu lat (od 2006 roku) szewca, leżącego co prawda w łóżku ale w dobrym nastroju… Wzruszyłam się tym miłym spotkaniem i mocno wierzę, że nie było ono naszym ostatnim, że kiedy w przyszłym roku zastukam do drzwi tego małego domku – zastanę w nim szewca w równie dobrym nastroju jak teraz a (ponoć chwilowe) dolegliwości związane z chorobą stawów – odejdą w niepamięć. Po tej bardzo miłej wizycie w domu starego szewca pospacerowałam nad morzem, posiedziałam w kafeterii niedaleko portu, a że lubię patrzeć na pływające statki i stateczki - miejsce to było wyśmienite.

Wnętrze sklepu w stolicy Paros
Późnym popołudniem odpłynęłam z wyspy Paros na Mykonos: jak co roku czymś szybkim, czego nie lubię bo zimno w środku bardzo a i rzuca tym ponad miarę, ale wyboru tu nie mam. Pocieszające, że taki rejs trwa około 40 minut jedynie.
Stanęłam na wyspie Mykonos, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi i wpadłam w ramiona Bliskiej mi Duszy, dla której tu co roku przypływam, bo wiem, że na mnie czeka…. Wyspa Mykonos, co wielokrotnie podkreślałam, nie jest moją wyspą, życie tutejsze nie odpowiada temu co ja na Cykladach, co ja w Grecji lubię a i ludzi tu zbyt wiele jak dla mnie - to mnie przeraża po prostu! Ponieważ jednak zaglądam tu z przyczyn istotnych – staram się patrzeć na tę Mykonos nie jak na największe zło tego świata, bo zwyczajnie szkoda byłoby tych moich czterech dni, które na nią przeznaczam. Są tutaj miejsca, które mi się podobają i do nich chętnie wracam. Jednym z takich miejsc jest malutka plaża przy Agios Ioannis ale ta tuż przy kościółku, bo tam nikt prawie nie zagląda a nie zorganizowana, z leżakami i parasolami przy jakimś hotelu, gdzie koniecznie chciał mnie zostawić kierowca autobusu jakby lepiej ode mnie wiedział gdzie chcę jechać – ta nie jest dla mnie zupełnie! Na moim skrawku plaży Agios Ioannis panuje cisza, spokój, łódki się kołyszą, fale rozbijają o skałki… Tu czytam sobie książkę nie niepokojona krzykami dzieci, tu rozmawiam z morzem, które doskonale mnie przecież od tylu lat rozumie, to tutaj czuję się dobrze choć to przecież wyspa Mykonos! Z uwagi na życie codzienne Bliskiej mi Duszy czas w ciągu dnia spędzam sama ale nie jest to żadnym problemem: plaża Agios Ioannis i ciekawa książka, miasto, po którym lubię pokrążyć, balkonik „mojej” kafeterii w Małej Wenecji, na którym obowiązkowo muszę zasiąść aby wypić freddo cafe albo frappe…. Porozmawiam tu z właścicielką – spotykamy się co roku, po spacerze po mieście stwierdzę, że w tym roku nie ma tu ani jednego pelikana i dotąd nie wiem gdzie się podziały…. Jak to? Wyspa Mykonos bez pelikana? Chyba niemożliwe!

Nietypowa cysterna na Mykonos
Bliska mi Dusza pokaże mi w tym roku kolejne zakątki swojej wyspy.
I tak pojedziemy gdzieś w okolice starej fabryki Metalleia, gdzie nic już nie ma i teren sprawia dość dziwne wrażenie, ale spoglądanie na morze jest przyjemne bo ciekawa i niemonotonna tu linia brzegowa a i półwysep niewielki nam się objawia. Będziemy jechały i jechały nie chcąc zawracać ale w końcu droga przestanie nam się podobać i zawrócimy nie będąc pewne czy gdzieś ta droga w ogóle prowadzi… Odwiedzimy nawet ładną ale bardzo wietrzną plażę Lia z zimną w porze zachodzącego słońca wodą oraz prześliczne miejsce: plażę Kapari, gdzie co prawda sporo ludzi ale spokój jakiś wyjątkowy a miejsce tak urokliwe, że będę tu wracać choć zejście i wejście na górę powoduje u mnie stan wielkiego stresu. Pytałam koleżankę czemu nie ma tutaj jakiegoś przyzwoitego zejścia czy choćby lin do lepszego trzymania równowagi. „Dobrze, że nie ma: gdyby było łatwiej tłumy by tu plażowały i miejsce utraciłoby swój urok” – pada odpowiedź i ja przyznaję temu rację: niech już tak zostanie! Widziałam tę plażę rok wcześniej ale nie schodziłyśmy na dół: tym razem spędziłyśmy na dole kilka godzin i był to czas fantastyczny a temperaturą wody w morzu byłam tu zachwycona!
Tegoroczna wyspa Mykonos to dla mnie również rozpoczęcie w Grecji roku szkolnego: zdarzyło już mi się w latach poprzednich zasiąść w szkolnej ławie, z tym większą radością odkryłam, że w tym roku taką ceremonię przeżyję dwukrotnie: bo i młodsze dziecko mojej koleżanki dorosło do szkoły. Jedziemy najpierw do szkoły dziecka starszego: z trudem znajdujemy miejsce do zaparkowania a na boisku szkolnym hałas niebywały: dzieci muszą się przywitać po wakacjach a czynią to z wielką energią! Rodzice zresztą podobnie: dyskusje nie mają końca! Słońce świeci jak oszalałe, upał daje się we znaki, cienia tu jak na lekarstwo a rozpoczęcia ceremonii nie widać. Przyglądam się uczniom: dziewczynki nawet nieźle poubierane choć niektóre aż do przesady: nie wypada! To przecież 8-12-letnie dziewczynki na rozpoczęciu roku szkolnego a nie znacznie starsze nastolatki wybierające się do klubów! Ze świecą natomiast znaleźć odpowiednio ubranego chłopca: niektórzy sprawiają wrażenie jakby wybiegli z boiska dopiero (pod tym względem znacznie lepiej będzie w tej drugiej szkole, takiej naszej zerówce).

Rozpoczęcie roku szkolnego dla dzieci starszych
Nagle poruszenie: ostatni ważni goście dotarli do szkoły! Zapada cisza, przemówienia, ksiądz wiązką bazylii umoczoną w wodzie (pewnie świeconej) symbolicznie kropi wszystkich zgromadzonych na ceremonii. Przeraźliwy dźwięk dzwonka oznajmia, że rok szkolny 2014/2015 został rozpoczęty. Jeszcze kilka wskazówek co do zajęć następnego dnia i już jedziemy do nieodległej drugiej szkoły: tę nawet dobrze znam, bo przychodziłam tu w latach poprzednich, ba, więcej: zasiadałam przy niewielkiej ławeczce próbując zmieścić się na równie niewielkim krzesełku: to zerówka [zwana po grecku: nipjo] dla małych jeszcze dzieci. Tu ceremonia wygląda podobnie ale przemówienia są krótsze: te dzieci nie wykazują jeszcze zainteresowania tym co kto z władz wyspy czy duchowieństwa ma z tej okazji do powiedzenia. W oczach niektórych dzieci widzę zresztą lekkie przerażenie bo przedstawiciele kościoła to trzech dość potężnych brodatych mężczyzn, którzy podchodzą do dzieci, które chyba do tego nie są jeszcze przyzwyczajone. Później dowiem się, że zaszczyt spotkał uczestników tej ceremonii (w tym mnie), bo jeden z przedstawicieli duchowieństwa to najwyższy biskup Cyklad, który urzęduje na wyspie Syros (stolica archipelagu Cyklady) ale akurat w tym dniu przebywał na wyspie Mykonos i dołączył do tej uroczystości. Szkołę, w której 6-ciolatki rozpoczną jutro zajęcia można (odmiennie od tej poprzedniej) zwiedzać, zatem i w tym roku oglądam salę z ławkami i krzesełkami, w której zarówno książki jak i pudełka z zabawkami: zauważam, że zabawki znacznie bardziej interesują przyszłych uczniów niż książki, ale w tym wieku to jeszcze chyba normalne.
Nie wiem czym to spowodowane ale zauważam, że wyjątkowo dobrze mi w tym roku na wyspie Mykonos – aż sama się temu dziwię, że tak przyjaźnie o wyspie myślę! Zgodnie z moimi luźnymi planami chcę jeszcze 5 dni spędzić w Atenach ale zapraszana do dłuższego pozostania na Mykonos i przez Bliską mi Duszę i Jej rodzinę – poważnie to rozważam. Ostatecznie pozostaję jednak przy wcześniejszych planach bo wiem, że potem będzie mi brakowało tych moich Aten mimo, że tego roku już tyle czasu w nich spędziłam.
Zastanawiam się, którym promem wracać na ląd: czy tradycyjnie przez Tinos i Andros do Rafiny czy też nieco odmiennie ale ciekawie bo przez Syros i dalej do Pireusu. Mam wakacje, nie jestem niczym związania, obejrzenie z pokładu promu Syros (na której dawno już nie byłam) trochę kusi ale ponieważ rejs to dłuższy a Bliska mi Dusza patrząc na mnie znacząco puka się w głowę – wybieram ten do Rafiny. Gdybym wówczas wiedziała to co wiem dziś – popłynęłabym przez Syros do Pireusu, bo byłby to rejs promem Blue Star Ithaki, który ku wielkiemu zasmuceniu tambylców (mieszkańców Mykonos, Syros ale i Aten) w październiku został sprzedany do Kanady. Oglądałam niedawno zdjęcia z pożegnania tego promu, z ostatniego rejsu, widziałam wielkie szarfy z napisami: „Kalo taksidi!” („Dobrej podróży!”) czy „Spokojnych mórz”. Bliska mi mykonowska Dusza pyta teraz: „Jak to tak? Po 14 latach tak nagle bez Ithaki w porcie?”. Kiedy jednak stoję na wyspie Mykonos nie wiem jeszcze o tym wszystkim i nie odbywam rejsu na pokładzie promu Blue Star Ithaki – dziś oczywiście żałując, ale to było nie do przewidzenia.

W starym porcie na Mykonos o zachodzie słońca
Do Rafiny płynę na pokładzie promu „Superferry II”, który również lubię. Odwieziona do (nowego) portu przez Bliską mi Duszę fotografuję stojący obok olbrzymi wycieczkowiec „Celebrity reflection” (Valetta) opływający greckie (a może nie tylko) wyspy i zastanawiam się co musiałoby się ze mną stać abym zdecydowała się na rejs takim statkiem: sama myśl o tak spędzonych wakacjach mnie poraża! Wchodzę do w zasadzie pustego promu: kilka osób jedynie odpływa nim tego dnia z wyspy Mykonos. Obok stoi „Blue Star Naxos” – on też popłynie do Rafiny. Jest bardziej nowoczesny i większość osób wybierze z pewnością jego pokład.
Rejs przebiega spokojnie, na pokładzie promu idealna cisza, która kończy się w porcie sąsiedniej wyspy Tinos. To co się tu dzieje i to co się odtąd będzie dziać aż trudno opisać – to trzeba zobaczyć. Na prom, którym płynę, wlewa się masa ludzi obu płci w wieku (przeciętnie) 65 lat i więcej, przy czym zdecydowanie przeważają kobiety, która to masa czyni tak wiele hałasu, że nawet małe słuchawki nie pozwalają go nie słyszeć! Wszystkie miejsca zostają wypełnione, na stolikach pojawiają się niezliczone ilości toreb i torebeczek, z których Grecy wyjmują kanapki i inne przygotowane dania. Będą je zajadać przez cały rejs, będą się przekrzykiwać z jednego końca na drugi jak tylko się da! Kiedyś już płynęłam w takich warunkach: to pielgrzymi, którzy wracają z wyspy Tinos, na której znajduje się niezwykły (dla wierzących) monastyr z jeszcze bardziej niezwykłą ikoną, który należy w ramach kultu religijnego odwiedzać.
Mimo, że lubię patrzeć na Greków i na ich zachowania do portu w Rafinie wpłynę zmęczona, zmęczona tym krzykiem, hałasem…. Zmęczona i znużona – w czasie podróży do Aten zasnę i obudzę się dopiero w dzielnicy Ambelokoipi: tutaj, przy stacji metra, mieszkam. Jest już późny wieczór i tego dnia nigdzie nie pójdę – poza tawerną oczywiście - ciesząc się myślą o pełnych pięciu dniach, które spędzę w Atenach.
A te dane mi przez los 5 dni spędzę w sposób jaki lubię: nieśpieszny, bez żadnych obowiązków, bez żadnego przymusu. Z jak zwykle wielką przyjemnością pójdę na lokalny uliczny bazarek (laiki) by pofotografować ślicznie poukładane owoce i warzywa ale i coś kupić oczywiście. Podroczę się ze sprzedającymi, którzy nie potrafią zrozumieć co widzę w laiki i dlaczego, skoro jestem turystką, nie idę na Akropol gdzie ponoć turystów miejsce tylko przychodzę na bazar. Ha, dlaczego? Trudno im uwierzyć, że laiki są dla mnie pełne uroku, że to przekrzykiwanie się wzajemne, zachwalanie swoich towarów jest takie cudowne, takie niecodzienne dla mnie. Nie gardzę Akropolem ani innymi ateńskim zabytkami ale jako w sumie stały już bywalec Aten znacznie bardziej wolę patrzeć na codzienne życie mieszkańców miasta, bo to dla mnie niezwykle ciekawe, ciekawsze niż te zabytki, które przecież widzę, bo i tak pójdę na spacer na Plakę, na Anafiotikę, postoję przy Agorze Rzymskiej, Greckiej i Bibliotece Hadriana, popatrzę na oświetlony Partenon, przejdę pod Łukiem Hadriana i spojrzę na porozrzucane kolumny przy Świątyni Zeusa Olimpijskiego… Wszystko to widzę w czasie moich rozlicznych spacerów ale widzę również kolejne stacje metra, którym jak już chyba kiedyś pisałam lubię w Atenach jeździć choćby dla samej nim jazdy, widzę to również zmierzając na poranną kawę do mojej ulubionej ateńskiej kafeterii Cafe Melina na Place albo do letniego kina urządzonego w ogrodzie na dachu również na Place, gdzie zanurzam się w niezliczone ilości filmowych plakatów starając się wypatrzeć jakiś dla mnie, o, na przykład z Meliną Merkouri z filmu „Chrystus ukrzyżowany po raz wtóry” („Ο Χριστός Ξανασταυρώνεται”). Wielokrotnie stanę na Plateia Monastiraki, który uwielbiam, skąd spojrzę na meczet, na widoczny stąd Akropol, skąd przejdę handlową uliczką do miejsca gdzie znajdują się malutkie sklepiki antykwaryczne, w których, jak za każdym razem muszę spędzić wiele czasu w poszukiwaniu ciekawych książek, płyt czy filmów…. Znajdę czas na spotkania ze znajomymi, które bardzo mnie ucieszą, bo spotykamy się przecież tylko czasami, tym razem znajdę czas i na to aby wreszcie pojeździć tramwajami od Placu Syntagma do końca tras, bo ta część Aten była mi dotąd słabiej znana a teraz już i ateńskie plaże pooglądane, i nadmorskie dzielnice, przy których nie tak znowu dawno położono tory tramwajowe - nie takie już dla mnie obce…. Nawet odległa Voula!
Zajmując o świcie miejsce w samolocie zadumam się nad tym, że to 18-ty dzień września, a tego właśnie dnia 25 lat wcześniej po raz pierwszy przyleciałam do Grecji, do Aten ..…. I to tamtego w zasadzie dnia rozpoczęła się ta moja wielka grecka przygoda, która ćwierć wieku już trwa – czy ja to mogłam wówczas przewidzieć? Kiedy samolot unosi się w górę nad śpiącą Spatą, nad śpiącymi Atenami przypominam sobie jak 25 lat wcześniej podejmując decyzję o wyjeździe z Aten – byłam przekonana, że już tu nigdy więcej nie przyjadę, przypominam sobie jak płakałam stojąc bezradnie przy biurze LOT-u przy Plateia Syntagma wiedząc, że tych śmiesznych ewzonów przy Grobie Nieznanego Żołnierza widzę już po raz ostatni w mym życiu, że tego widocznego z tego miejsca białego kościółka na szczycie wzgórza Likavitos już nigdy nie zobaczę... Takie to myśli plączą mi się po głowie kiedy samolot obiera kurs na Warszawę a światełek Aten już dawno nie widać… Z tego miejsca nie widać również tego, co mam w szufladzie w domu: to bilet na grudniowy lot do Aten :-)

Mykonos           Sifnos          Milos           Paros