Październik 2015: Mani, Ateny, Salamina
Kiedy tylko lekarze orzekli, że po 15 dniu września będę mogła polecieć już samolotem – od razu z początkiem sierpnia nabyłam bilet do Aten na ostatni dzień września i byłam bardzo szczęśliwa. Dawno już zauważyłam, że kiedy bilet na lot do Aten leży u mnie w szufladzie – czuję się jakoś lepiej i znacznie lżej przyjmuję to, co próbuje mnie zdenerwować tutaj w ramach życia codziennego. Miałam zatem bilet i miałam dwa miesiące na zastanowienie się gdzie tegoroczne blisko trzytygodniowe wakacje chcę spędzić.Walczyłam sama ze sobą o dwa miejsca, a do walki stanęły: południowa Kreta (gdzie nie byłam 15 lat) oraz Mani na Peloponezie (gdzie nie byłam 8 lat, a jeśli myśleć o całym obszarze: aż 13 lat, co jest okresem bardzo długim zważywszy, że Mani to jeden z dwóch rejonów Grecji lądowej, które po prostu uwielbiam). Tak zwane „Moje Cyklady” odłożyłam zdecydowanie: w październiku pływanie pomiędzy nimi byłoby dość trudne z uwagi na mocno okrojoną ilość promów.
O powrocie na Mani marzyłam już od jakiegoś czasu. Tęsknotę mą za spędzeniem tam kilku dni podwoiło przeczytanie wiosną tego roku przepięknej książki Patricka Leigh Fermora „Mani. Wędrówki po Peloponezie”, która napisana jest tak obrazowym językiem, że czytając ją wciąż w wyobraźni widziałam te miejsca, o których autor wspomina, a które i ja widziałam, jednak obraz ich, na skutek upływu czasu, powoli już zaczął się zacierać i zdawałam sobie sprawę z tego, że bardziej chyba pamiętam Mani ze zdjęć aniżeli z rzeczywistości… Jedynym minusem jaki jawił mi się nad pomysłem wyjazdu na Mani była obawa przed deszczem. Niskich temperatur się nie obawiałam, ale październikowych opadów – bardzo: wyjątkowo nie lubię deszczu w czasie wakacji. Na południu Krety pogodę miałam gwarantowaną, ale cóż z tego skoro ja tak bardzo chciałam wrócić po latach na Mani… Decyzję podjęłam trzy dni przed wyjazdem: nieodwołalnie Mani! Walizka moja z dopuszczalną wagą 23 kilogramy ledwo się domknęła: znalazły się w niej kurtka, szalik, czapka, parasolka i buty, w których można wędrować w przypadku deszczu, ale i kostium kąpielowy oraz klapki – absolutne skrajności!
Wyjeżdżałam do Aten pełna radości: tak dawno nie byłam przecież na wakacjach, a sama perspektywa znalezienia się wkrótce na Mani cieszyła jak rzadko co. Już na pokładzie samolotu czułam tę moją Grecję: to wielki plus lotów greckimi liniami lotniczymi Aegean Airlines, bo tę Grecję znajduje się już w Warszawie, na lotnisku przecież, a potem w czasie całego rejsu: stewardessy są Greczynkami, komunikaty podawane są grecku, lunch też grecki i do tego wszystkiego ciekawy (dwujęzyczny) magazyn „Blue”, który można sobie zabrać do domu. Dawno, lecąc do Grecji, nie czułam się tak doskonale jak w czasie tego rejsu i wiem, że spowodowane to było wyjazdem na Mani – naprawdę bardzo, ale to bardzo chciałam tam od dłuższego czasu pojechać.
Wylądowałam w Atenach wczesnym wieczorem: ciepło, bardzo ciepło! Uświadomiłam sobie, że o tej porze roku byłam w Grecji tylko raz: 26 lat wcześniej, kiedy przyleciałam tu po raz pierwszy i zostałam na czas od września do grudnia. Pamiętam, jaka zachwycona byłam wówczas tą niezwykłą dla mnie pogodą w Atenach: w październiku chadzałam na ateńską plażę, a wysoka temperatura wody w morzu była dla mnie kompletnym zaskoczeniem.
Jeszcze tego samego dnia kiedy przyleciałam postanowiłam po krótkim odpoczynku znaleźć się tuż pod Akropolem: wiedziałam, że następnego dnia rano wyjeżdżam na Peloponez na kilkanaście dni i stąd pragnienie ujrzenia Akropolu już teraz, tak od razu. Chciałam również stanąć na Plateia Monastiraki choć na chwilę, chciałam wreszcie zjeść suflaki me pita w barze przy stacji metra Acropoli, bo kupowane tam chyba najbardziej mi smakują. Takie to moje małe a jakże istotne pragnienia, które mogę w Atenach zrealizować szybko: od Plateia Monastiraki dzielą mnie tylko cztery stacje niebieskiego metra, a jeśli chcieć wysiąść z metra na Plateia Syntagma to tylko trzy stacje! Blisko, bardzo blisko!
Zobaczyłam wreszcie ten swój Akropol – stał nienaruszony w tym samym miejscu, w którym go w kwietniu zostawiłam, ze wzgórzem Likavitos też nic złego się nie działo, a życie na Plateia Monastiraki toczyło się jak zawsze: tłoczno tutaj! Przeszłam przez Plakę do „mojego” baru przy stacji metra Acropoli, zamówiłam suflaki me pita oraz szklankę białego zwykłego domowego wina. Giamas! – wzniosłam toast za... Za wszystko: za to, że mi tu dobrze i za to, że znowu mogę tu być, po czym zeszłam do metra: tę stację metra ateńskiego lubię najbardziej, bo to tutaj wielka Melina Merkouri pozdrawia wszystkich stojąc na Akropolu.
Z Aten wyjechałam rano postanawiając zatrzymać się na dzień – dwa w Arkadii, bliżej: w Karytenie, w której byłam 8 lat wcześniej i bardzo mi się tam podobało, choć wówczas byłam tam tak krótko. Po drodze wstąpiłam do gościnnego domu moich przyjaciół w Agoi Theodoroi pod Koryntem: taka mała niespodzianka, choć nigdy nie mam pewności czy przypadkiem nie sprawiam problemu….. Z radością ucałowałam moją przyjaciółkę, z równie wielką radością porozmawiałam z Nią jedząc lody i popijając kawę – to było bardzo miłe spotkanie. Na kilka chwil zatrzymałam się przy moście nad Kanałem Korynckim, bo to co z mostu widać robi wrażenie, a na tym moście nie stałam już kilka lat. Oczywiście jak zawsze marzyłam, aby zobaczyć przejeżdżający mostem kolejowym pociąg w tej samej chwili, kiedy przez kanał będzie płynął statek , ale nie dane mi to było - taki obrazek nadal pozostaje w sferze moich marzeń.
Karytena widziana z drogi
z widocznym na szczycie zamkiem Frurio
Karytena powitała mnie zachodzącym słońcem – ucieszyłam się, że znowu tu jestem. To bardzo miłe miasteczko z górującą nad nim fortecą, do której tym razem również się nie wspinałam: z lenistwa, z lenistwa…. Wynajęłam zupełnie przyzwoity pokój u niejakiego Nikosa z szerokim widokiem na góry oraz widoczną po lewej stronie fortecę. Rano budziły mnie dzwoneczki pasących się gdzieś kóz: nigdy ich nie widziałam, ale słyszałam doskonale – musiało to być całe stado. Poranki były tu rześkie, a ja, kiedy tylko otwierałam oczy, zakładałam na piżamę bluzę i wychodziłam na balkon, by powiedzieć otoczeniu „Kalimera sas”. Ta rześkość, śliczny widok przypominający nieco widoki tatrzańskie, mnóstwo drzewek oliwkowych, pobrzękiwanie dzwoneczków kóz i przymilający się do mnie tutejszy wielobarwny (a przez to brzydki, ale miły przecież) kot wprowadzało mnie w doskonały nastrój.
W Karytenie i okolicach w wciągu dnia było bardzo ciepło zwłaszcza, że świeciło słońce, natomiast wieczory i noce były tu chłodne. Kiedy wieczorami wychodziłam do jedynej tu tawerny zakładałam kurtkę, a głowę owijałam szalikiem. Lubię Karytenę nocą, bo sporo tu starych domów a oświetlona forteca dodaje miasteczku wiele uroku, stąd wracając z tawerny chciałam jeszcze chwilkę pospacerować. O tej porze roku Karytena w okolicach godziny 22-giej już śpi, a cisza jest tak niewiarygodna, że słychać własne kroki: mieszka tu garstka ludzi, turystów można zliczyć na palcach jednej ręki,
Dimitsana, popularna górska miejscowość w Arkadii
Stemnitsa: kaskadowo posadowione
domy widziane z drogi dojazdowej
Opuściłam Karytenę tym razem bez żalu, bo nie czułam niedosytu jak poprzednio: trzy dni spędzone w tych okolicach to aż nadto jak dla mnie zwłaszcza, że Mani wzywało coraz silniej.
Założyłam sobie, że na Mani nie będę się śpieszyć zupełnie, że cały teren będę smakować, że będę się nim delektować do bólu: tym razem wiedziałam przecież już doskonale gdzie jadę i czym Mani jest dla mnie. Obłożona mapami i przewodnikiem nie zamierzałam spędzać w aucie dziennie więcej niż 35-40 kilometrów i tak też plan realizowałam. Chciałam mieć czas na wszystko: i oglądanie wiosek, i szukanie kościółków, i popijanie kawy, i spędzenie kilku chwil na plaży, bo okazało się, że na Mani w tegorocznym październiku temperatura powietrza to 25 stopni, że słońce wciąż świeci, a temperatura wody w zatokach przekracza moje wyobrażenie! To, co pogodowo spotkało mnie na Mani w żaden sposób nie kojarzyło mi się z październikiem: toż to jak piękne lato nad naszym Bałtykiem! Kiedy znalazłam się w Stoupie zauważyłam, że sezon turystyczny tu w pełni – jedyna taka miejscowość na mojej trasie, gdzie na plaży mnóstwo ludzi, gdzie pootwierane do późnych godzin nocnych tawerny i niezliczone kafeterie, a i sklepy dla turystów z typowymi upominkami oraz pocztówkami (szansa dla mnie – zaopatrzyłam się!). To tu taplałam się w morzu po północy i nie byłam jedyna…. Takich „turystycznych” obrazków jak w Stoupie nie widziałam już nigdzie więcej.
Generalnie Mani to rejon spokojny, choć turystów jak na październik całkiem sporo, co widać szczególnie po ilości pozajmowanych od rana stolików w kafeteriach. Średnia wieku to +60, często słychać język francuski i niemiecki (Austriacy – spoglądałam na tablice rejestracyjne), ale i angielski. W Stoupie natomiast, być może z uwagi na dużą i prawie piaszczystą plażę, widziałam rodziny z małymi dziećmi, w tym również rodzinę Polaków. Z wynajmowaniem pokoi nie miałam problemów: w takich miejscowościach jak Stoupa właśnie, Kotronas, Karavostassi (okolica Itilo), Gerolimenas czy Porto Kagyo na samym południu Mani dostępne były całkiem przyzwoite pokoje z widokiem na morze w cenach do przyjęcia (myślę, że podobnie w Areopolis i w Githio, ale w mieście tak długo jak się dało nocować nie chciałam, choć w drodze powrotnej do Aten przenocowałam w Tripoli, mieście dużym, nieładnym, takim żadnym, tranzytowym - określiłabym).
Kościółek Metamorphosis w Mani
Na południe Mani jechałam fantastyczną nadmorską drogą: po prawej stronie morze ze ślicznymi zatokami i niesamowitymi barwami wody, a po lewej wysokie, miejscami pionowe ściany gór. Niejednokrotnie udało mi się wypatrzeć w tych skałach gdzieś tam wyżej jakieś jaskinie - nie wiem skąd się wzięły, ale jedną z moich teorii jest, że to pozostałości po czasach, kiedy na Mani roiło się od piratów. Za tą teorią przemawiałby fakt, że wiele z tych jaskiń było osmolonych – może od jakichś wybuchów, doprawdy nie wiem: to tylko moje przypuszczenia. Na tej niezwykłe pięknej drodze częściej niż auta spotykałam …. rowerzystów: byłam pełna podziwu dla ich zaparcia, bo słońce ostro świeciło, było wprost upalnie, a droga ze wzniesieniami
Urokliwy porcik w Agios Nikolaos
To oczywiste, że ta moja tegoroczna podróż na Mani nie mogła się obyć bez porównań czy to z 2002 rokiem czy z 2007. Kiedy znalazłam się w prześlicznym malutkim Porto Kagyo już na samym południowym krańcu Mani, zauważyłam, że miejscowość znacznie się rozbudowała: gdy byłam tu poprzednio (2002) tylko w jednym miejscu można było wynająć pokój (wolnych zresztą nie było), a dziś tych miejsc jest znacznie więcej, przy czym wioska zachowała swój urokliwy charakter. Do sąsiedniego Marmari, w którym poprzednio mieszkałam, tym razem nie wjeżdżałam: popatrzyłam na zatoki i plażę tylko z góry, kierując się od razu najdalej na południe jak tylko można dojechać, czyli w okolice kapliczki Asomati, w części wzniesionej na fundamentach starożytnej Świątyni Posejdona. To stąd wychodzi ścieżka (ok. 20 minut w jedną stronę) do latarni morskiej na przylądku Matapan (Tenaro), ale przyznaję, że w ramach moich leniwych wakacji nie bardzo miałam chęć tam iść i czas przeznaczony na tę wędrówkę wolałam spożytkować na poczytanie książki nad zatoką w wiosce Porto Kagyo, w której się ponownie zakochałam. Z podobnych przyczyn nie podreptałam do ruin zamku (Kastro tis Manis) znajdujących się na krańcu przylądka Tigani (z greckiego: Patelnia): pozachwycałam się wodą w zatokach wokół wioski Mezapos i ładnymi otoczonymi skałami małymi plażyczkami. Do Tigani dojechałam najbliżej jak się dało, ale kiedy droga się skończyła – już się poddałam kierując auto w drugą stronę, gdzie zamek Tsitsiris, w którym działa dziś jakiś hotel. Dziś już wiem, że ponoć do kastro jednak jakaś droga prowadzi: odnalezieniem jej zajmę się następnym razem, kiedy tylko los rzuci mnie na Mani.
W cichutkim, klimatycznym Porto Kagyo nad zatoką
Ładne te wszystkie wioski mijane po drodze: zabudowane starymi domami wzniesionymi z kamienia (wiele z nich opuszczonych i w ruinie), ze wznoszącymi się nad nimi potężnymi wieżami obronnymi sprawiają niezwykłe wrażenie. Oczywiście największe sprawia pocztówkowa wprost wioska Vathia, o której obejrzeniu marzy chyba każdy wybierający się na Mani, podobnie rzecz się ma z nieodległą, ale po drugiej stronie Mani wioską Lagia. W zakątkach niektórych wiosek można zauważyć malarzy czy rysowników – siedząc na niewielkich murkach szkicują coś w swoich notatnikach upajając się tym co widzą, w tym z pewnością również i tą niesamowitą ciszą, która w większości tutejszych wiosek panuje. Część z tych wiosek sprawia wrażenie niezamieszkałych, opuszczonych zupełnie – w niektórych mieszka po raptem kilka osób, ale i takie rzeczywiście kompletnie opuszczone również tu się zdarzają. Wjechałam przypadkowo do takiej wioski zmierzając w stronę Kokkali po wschodniej stronie Mani: to położona wysoko, wysoko w górach wioska Aї Lia, obok której znajdują się pozostałości antycznej kopalni, na które chciałam spojrzeć, skoro już zobaczyłam taką informację.
Pozytywnym zaskoczeniem dla mnie okazało się miasto Areopoli: tak, przy tych wszystkich wioskach Areopoli to naprawdę duże miasto na Mani. Kiedy byłam tu ostatnio (2007) padał silny deszcz i tak naprawdę wywiozłam stąd niekorzystny obraz: miasto wydało mi się wówczas brzydkie, nieciekawe, żadne takie, a tymczasem… W tym roku odkryłam, że jest bardzo ładne i na dodatek bardzo ciekawe! Ileż tu ślicznych budynków, w tym również tych popadających w ruinę, ale mających w sobie wiele uroku, ileż wież, a ileż kościółków do obejrzenia! Czy to tylko słońce sprawiło, że zobaczyłam Areopoli jako zupełnie inne miasto niż osiem lat wcześniej? Widziałam to wszystko poprzednio, ale w zupełnie innych barwach przecież – dziś chętnie spędziłam prawie cały dzień w Areopoli spacerując, zaglądając w zaułki, przesiadując z lubością w urokliwych kafeteriach oraz myszkując w niesamowitym sklepiku, w którym wynalazłam wiele książek o Mani (znowu żal, że nie znam na tyle dobrze greckiego, aby czytać) oraz ciekawe płyty (nabyłam jedną z muzyką Mani: „Maniatika tragoudia”).
Nie jest to tak, że wszystko z czym spotkałam się na Mani zachwyciło mnie niesamowicie… Niestety, na odcinku od Gerolimenas do południowego krańca Mani widziałam całe hektary spalonej ziemi. Nie wiem kiedy pożar tu szalał, ale musiał być trudny do opanowania, bo zbyt duży teren padł jego ofiarą. Takie obrazy są niezmiernie przykre: niejednokrotnie już pisałam, że te całe czarne, spalone drzewa czy krzewy wyglądają jak zastygłe w bólu – doprawdy trudno się temu przyglądać, choć nie udało mi się nie widzieć ślicznej niedużej oliwki, w połowie spalonej, w drugiej połowie – uschniętej… Bolesny to widok, bardzo bolesny, tak trudno o nim zapomnieć, a ból powiększa świadomość, że najczęściej pożary takie są wynikiem celowego podpalania.
Drzewek oliwkowych na Mani rośnie niesamowicie dużo – już sobie wyobrażam jakie tłumy pracowników tu przybywają kiedy przychodzi pora zbioru owoców. Większość drzewek rodzi oliwki malutkie, które podobno są doskonałe w smaku, a dla niektórych – nawet najlepsze. Spotkany w wiosce Alika Grek, zainteresowany tym, że fotografuję jego drzewka, powiedział mi nazwę takich oliwek, ale przyznaję: zapomniałam. Co dla mnie piękne: na jednej gałęzi takiego drzewka znajduje się mnóstwo owoców, naprawdę mnóstwo drobnych owoców – ślicznie to wygląda.
Tak naprawdę wyjeżdżałam z Mani mimo wszystko nie do końca zaspokojona, jakaś smutna, że oto wyjechać muszę… Wiem, że nie zdołałam obejrzeć wszystkich tutejszych wiosek (nie zamierzałam przecież zresztą – smakowałam Mani, a nie biegałam od wioski do wioski), a do mego podłego nastroju przyczynił się z pewnością i deszcz, który w Githio padał mocno powodując dość przygnębiający nastrój w tym urokliwym mieście. Myślałam, że może mogłam nie pół a cały dzień pobyć w tym malutkim Porto Kagyo, które mnie tak bardzo chwyciło za serce w tym roku (znacznie bardziej nawet niż poprzednio), może mogłam jednak choć trochę pospacerować wyznaczonymi ścieżkami dla piechurów, a dużą ich ilość z dobrymi oznaczeniami zauważyłam na Mani, może mogłam jeszcze trzecią noc spędzić w Gerolimenas, które bardzo lubię, bo kiria Vasiliki, prowadząca i tawernę i hotel, w którym się zatrzymałam (podobnie jak przed laty, o czym informuje niewielka tabliczka, Patrick Leigh Fermor) to taka nieprawdopodobnie sympatyczna osoba, że aż żal było mi się z nią rozstawać… Może mogłam po prostu zostać na Mani jeszcze dłużej….
I w tym momencie uświadomiłam sobie jak bardzo tego Mani potrzebowałam, jak bardzo to pragnienie znalezienia się tam po latach we mnie tkwiło… Co roku w ramach wrześniowych, długich wakacji kradną mnie moje Cyklady, które ubóstwiam, ale przez to tak bardzo zaniedbuję to, co ubóstwiam również a Cykladą nie jest – powinnam to trochę zmienić.
Powoli, bardzo powoli przestawiałam się z klimatów panujących na Mani na te wielkomiejskie, ateńskie, zatrzymując się i w Isthmii, gdzie zanurzający się pod wodę – kiedy Kanałem Korynckim płynie statek - most, i w malowniczej podateńskiej miejscowości Pahi, w której niewielki porcik, sporo wyśmienitych tawern i jeszcze więcej wałęsających się leniwych kotów.
Do Aten wjeżdżałam w przedziwnym nastroju: bez jakiegokolwiek zadowolenia, bez żadnej radości, choć przecież Ateny tak bardzo lubię i tak dobrze się tu czuję… Na szczęście ten ponury nastrój w miarę szybko mi minął i znowu zaczęłam się cieszyć tym, że mogę spotkać się z Bliskimi mi tutejszymi Duszami, że mogę stanąć w kolejce do wyjątkowego sklepu „Bahar, w którym takie przyprawy jak w żadnym innym ateńskim sklepie, że wreszcie mogę zasiąść w teatrze „Pallas”, bo oto znajomym udało się zdobyć bilety na przedpremierowy pokaz doskonałego przedstawienia „Billy Elliot”, że wreszcie znowu mogę wysiąść z metra na stacji Monastiraki tylko po to, aby po wyjściu z budynku spojrzeć w prawo, zauważyć, że wszystko tam nadal jest na swoim miejscu a sama możliwość oglądania tego tak bardzo mnie cieszy, ze mogę zasiąść w ulubionej kafeterii Melina Cafe i spoglądając na niezliczone fotografie ostatniej greckiej bogini – zajadać wyśmienity jogurt z miodem, że mogę kompletnie bez celu i bez żadnego pośpiechu pospacerować po Atenach gdzie oczy poniosą, co przecież tak bardzo lubię….
Salamina widziana z pokładu promu
Salamina i port rybacki niedaleko Agios Nikolaos
Jeszcze tylko w Atenach spacer po lokalnym bazarku (laiki), którego nie mogę sobie odmówić, jeszcze odkrycie: tak pysznie smakują granaty???? I nagle uświadamiam sobie, że te w naszych sklepach są kompletnie niedojrzałe i stąd znam inny smak granatów aniżeli ten, który powinnam co właśnie po tylu latach odkrywam stwierdzając: dojrzałe granaty są przepyszne! I kolejne odkrycie: jadane przeze mnie często w Warszawie (lubię!) szarony rosną w Grecji???? Dotąd byłam przekonana, że tylko w Izraelu i w Hiszpanii przecież… Jeszcze tylko nocny spacer po Place, po Monastiraki, po Syntagmie, bo wiem, że popołudniem następnego dnia mój samolot odlatuje do Warszawy i kto wie kiedy Ateny znowu zobaczę, choć bilet na grudniowy rejs już od dawna przecież w szufladzie…. Spacer to przedziwny, bo jestem w samej marynarce, bo widzę ludzi w bluzkach z krótkimi rękawkami, a tu nadchodzą sms-y z Polski: załóż na podróż kurtkę, szalik i czapkę, skoro je masz, a i kup sobie może kalosze, bo leje od dwóch dni…. Tak trudno mi w to uwierzyć kiedy siadam w nocy przy stoliku w ogródku jakiegoś barku, by delektując się zwykłym domowym białym winem myśleć, że w zasadzie, o ile nic się nie wydarzy, za dwa miesiące będę tutaj znowu.
I trzymając się tej myśli następnego dnia popołudniu jadę metrem na lotnisko widząc na ekranie, że w Atenach 24 stopnie i słońce, a w Warszawie… Nie myślę o tym, co w Warszawie: jestem jeszcze przecież w Atenach, choć metro tak szybko zmierza w kierunku lotniska, a ja każdej stacji mówię szeptem: do zobaczenia!
Tę opowieść o Mani dedykuję Bliskim mi Duszom z Heraklionu: Ewie i Natalii, które do końca wierzyły, że wybiorę Kretę jako miejsce tegorocznych wakacji.
Mani na Peloponezie Arkadia na Peloponezie Salamina widziana w pochmurny dzień