Kwiecień/maj 2016: Ermionida [Pascha], Methana, Ateny

Dość długo po powrocie z zimowych wakacji nie kupowałam biletu, czym zaburzyłam to, o czym wszyscy od lat wiedzą: albo jestem w Grecji albo mam bilet… Nie wiem czemu, ale tak bardzo chciałam się nacieszyć swoim domem, Warszawą i moim życiem tutaj, że o bilecie po prostu nie myślałam, co nieczęsto mi się zdarza. Czas jednak biegł i to nieubłaganie szybko, tydzień mijał za tygodniem, a ja, świadoma tego, że Pascha się zbliża – nie miałam żadnych planów. W marcu kupiłam jednak bilety: i na wiosenne wakacje i na letnie ufając, że jak zwykle coś wymyślę.
Koncepcje co do późnej w tym roku, bo przypadającej 1 dnia maja greckiej Paschy – miałam aż trzy i dość długo nie mogłam się zdecydować, czego tak naprawdę bym chciała doświadczyć. Wiedziałam jednak jedno: nie chciałabym spędzać Paschy w Atenach, a to co bardzo mnie do siebie wzywało to Saloniki. W Salonikach nie byłam już 10 lat, a pragnienie ujrzenia tego miasta wzmogło się u mnie bardzo w ostatnim czasie, szczególnie po przeczytaniu rok czy dwa lata wcześniej jednej z powieści Victorii Hislop „Nić”, osadzonej właśnie w Salonikach. Wyobrażałam sobie jak pięknie musi być w Salonikach i w grecki Wielki Czwartek i w grecki Wielki Piątek, ba, nawet nie musiałam sobie tego wyobrażać: bliski znajomy, wielbiciel wszystkiego co greckie, opowiadał, jak pięknie mu tam było właśnie w czasie greckiego Wielkiego Tygodnia czas jakiś temu, jak niezwykłe wówczas wydało mu się to bardzo piękne przecież miasto.
Poza Salonikami wzywała mnie również, i to już nie po raz pierwszy w ostatnich latach, południowa Kreta. Dawno tam nie byłam, stąd coraz częściej myśli moje błądzą gdzieś tam, hen, po południowym wybrzeżu, nadal jeszcze nie zaatakowanym przez masową turystykę.
Wzywała mnie wreszcie, niezbyt odległa od Aten (niecałe 200 kilometrów) pewna część Peloponezu: to Ermionida, wciąż jakoś pomijana przeze mnie i tak naprawdę nierozpatrywana dotąd głębiej. Czemu? Nie wiem! Ermionida to rejon popularny wśród Greków, a wśród Polaków – znacznie mniej. Jeśli zapuszczamy się w tę część Peloponezu to do Nafplio, no, do Epidavros z uwagi na wielki antyczny teatr, ale głębiej? Niżej? Już znacznie rzadziej przecież.
Przesądziłam: kilka dni greckiego Wielkiego Tygodnia oraz Paschę spędzę w Ermionidzie mieszkając w mieście Ermioni, które wydało mi się dobrym wyborem.
Tym razem do Aten poleciałam samolotem LOT-u, który po przerwie znowu wrócił na trasę Warszawa – Ateny. Darzę ten nocny lot wielkim sentymentem: tyle lat latałam właśnie tym samolotem, który pozwala do maksimum wykorzystać czas urlopu. Ta nocna podróż może być trudna dla kogoś, kto od razu udaje się gdzieś dalej: przy lądowaniu w zasadzie w środku nocy nie ma przecież wielkiego wyboru, ale dla kogoś kto i tak zostaje dzień – dwa w Atenach rozwiązanie to wyśmienite.
A ja w Atenach pobyć chciałam, bo mimo, że stosunkowo niedawno tu byłam – zapragnęłam po mieście pospacerować, a dopiero kolejnego dnia wyjechać na Peloponez. Dobrze było znaleźć się w Atenach, dobrze było popatrzeć na niebieskie niebo i na słońce, którego pod koniec kwietnia u nas jeszcze nie tak wiele…. Dobrze było wyjść ze stacji metra Monastiraki, by odwracając głowę w prawo pokłonić się Partenonowi i wyszeptać: oto jestem znowu! Dobrze było wreszcie przysiąść w jednej z moich ulubionych ateńskich tawern, przy Plateia Monastiraki, by zjeść doskonały kebab (według znajomych Greków nie wszędzie kebab jest dobry, a w nieznanych miejscach w ogóle nie powinno się go jadać). Jadąc na kolację na Glyfadę zatrzymałam się przy starym lotnisku: ależ dawno tutaj nie byłam, a tyle moich wspomnień wiąże się z tym miejscem, w tym pierwsza podróż do Aten wiele, wiele lat temu! Teren jest ogrodzony, ale można zobaczyć kilka samolotów stojących na płycie: niektóre mniej zniszczone, niektóre bardziej… Oglądałam gdzieś w internecie czas jakiś temu kilkanaście zdjęć zabudowań: wszystko to popadło w kompletną ruinę, choć kiedy patrzyłam na to teraz zza ogrodzenia - aż tak źle, jak na tamtych zdjęciach, nie wyglądało. Znajomi mówili, że w tych zniszczonych budynkach umieszczono ponad cztery tysiące imigrantów, przy czym część w namiotach, bo miejsca dla wszystkich było za mało. Rzeczywiście, kiedy wracaliśmy do centrum okrążając stare lotnisko z drugiej strony, widziałam rozbite namioty, jakieś suszące się łachmany i wiele plączących się bez celu ludzi – to nie są miłe obrazy, ale z taką rzeczywistością zmaga się dziś Grecja i cała Europa.
Zadowolona byłam z tego dnia spędzonego w Atenach zwłaszcza, że wieczorem wjechaliśmy jeszcze na wzgórze Likavitos, skąd lubię przyglądać się miastu, które powoli ogarniał mrok. Ateny widziane z Likavitos o każdej porze dnia i nocy wydają się być niezwykle piękne!
Gotowa byłam do wyjazdu z Aten – czas pokazał, że nie tylko ja, nie tylko my. Drogą prowadzącą w kierunku Koryntu sunął sznur aut, tworzyły się gigantyczne korki a mimo otwarcia naprawdę wielu stanowisk, w których kupuje się bilety opłacając przejazd autostradą – trzeba było swoje odstać.
Nie miało dla mnie znaczenia, że ten odcinek pokonuję nie wiem który raz w życiu. Zażyczyłam sobie przejazdu starym mostem, by popatrzeć na tak urokliwy Kanał Koryncki. Udało mi się nawet sfotografować prowadzony przez holownik duży statek płynący kanałem.
Lubię tu przyjeżdżać: zasiadłam w jednej z tawern w wiosce Istchmia, by patrzeć na jedno z moich ulubionych greckich miejsc: to most, jak mówię, zatapiany, kiedy przepływa statek. Pamiętam jak wielkie wrażenie most ten zrobił na mnie kiedy widziałam go po raz pierwszy przed wielu laty: zazwyczaj mosty takie unoszą się ku górze umożliwiając przepłynięcie statkom, a ten chowany jest pod wodę. Niezwykłe: w żadnym innym miejscu dotąd takiego mostu nie widziałam. W tawernach wybór skromny: Wielki Tydzień to czas postu w Grecji, a ponieważ całkiem spora ilość Greków rzeczywiście pości, nie wszędzie można zamówić choćby zwykłe suflaki, ale kuchnia grecka jest tak różnorodna i tak dużo w niej przepysznych potraw z warzyw, że narzekać absolutnie nie można.

Spacerując po urokliwym Palea Epidavros
Najdalej, gdzie w tej części Peloponezu byłam dotąd – to Nafplio. Jechałam tam kilka lat temu drogą przez Argos, więc teraz wybrałam inną, nadmorską, prowadzącą do Palea Epidavros. To bardzo piękna widokowo trasa, stąd często się zatrzymywałam, rozglądałam dokoła i robiłam wiele zdjęć. Nie śpieszyło mi się: w swych planach na pokonanie autem trasy Ateny – Ermioni, która liczy niecałe 200 kilometrów, przeznaczyłam cały dzień, by smakować to, co widzę i by oglądać to, z czym się spotykam. Tu było się czemu przyglądać. Dużo czasu spędzałam w gajach pomarańczowych, których tutaj całe mnóstwo, a dla mnie, przybysza z kraju, gdzie pomarańcze raczej nie rosną, takie gaje pomarańczowe z setkami czy więcej niewielkich drzewek obsypanych o tej porze roku owocami to coś niezwykłego, coś, czego nie spotykam codziennie. Podobnie zresztą z gajami oliwnymi, ale oglądanie tych nie zawsze sprawiało tu przyjemność. Nie wiem czemu, ale w tym terenie widziałam wiele, bardzo wiele chorych drzewek oliwkowych i to było bardzo przykre (może jakaś masowa choroba? Oby nie!). Gdyby chcieć, gdyby mieć jeszcze więcej czasu niż ja miałam, można na tej trasie obejrzeć choćby z zewnątrz całkiem sporą ilość monastyrów: osamotnione i poukrywane wśród dolinek, pagórków i gajów oliwnych z pewnością mogłyby się spodobać, ale ja w boczne drogi nie wjeżdżałam, a to tam tablice drogowe nakazywały monastyrów szukać. Na dłużej zatrzymałam się w miłym, niewielkim miasteczku Palea Epidavros, po którym leniwie, w wielkotygodniowych nastrojach, spacerowali turyści, w większości Grecy. Podobało mi się tutaj na tyle, że gdybym miała kiedyś wyjechać z Aten na weekend w tym kierunku – optowałabym za tym miejscem właśnie. Tonące o tej porze roku w przeróżnych kwiatach: bougenvillach, różach, jaśminach, kuflikach (nazywanych przeze mnie i część moich znajomych szczotkami do butelek) zadbane małe domki, ładny port z mniejszymi i większymi łódkami, kilka tawern i kafeterii, kilka plaż wokół, uprzejmi mieszkańcy – to wszystko zaprasza tu na dłużej. To tutaj właśnie w jednej z tawern było mi tak dobrze, że i w drodze powrotnej musiałam się przy niej zatrzymać. Nie wiem czemu, ale nie miałam chęci jechać do starożytnego teatru Epidavros, w którym przecież nigdy nie byłam, a dzieliło mnie od niego stąd raptem około 10 kilometrów. Myślę, że nieświadomie postanowiłam coś w tym terenie sobie zostawić na kolejny raz oraz, że podświadomie czułam, iż będzie on w Wielkim Tygodniu zamknięty w godzinach popołudniowych i dlatego bez żalu zrezygnowałam. Zajrzałam natomiast do tak zwanego małego (w odróżnieniu od tego najbardziej znanego) starożytnego teatru znajdującego się na przedmieściach Palea Epidavros, gdzie w jego bliskim sąsiedztwie nadal prowadzone są prace wykopaliskowe.

Ermioni od strony mariny
Ermioni wydało mi się ładnym miastem, jednym z takich, które na swój prywatny użytek określam mianem: dostojne. Dostojne miasta i miasteczka nie należą do moich ulubionych, ale zajrzeć do nich lubię, bo wiele w nich, tak jak i w Ermioni właśnie, ładnych, dobrze utrzymanych domów. Większą radość nie wiedzieć czemu sprawia mi jednak od lat oglądanie czegoś mniej dostojnego, mniej zamożnego, a tę dostojność mogłam na terenie Ermionidy zobaczyć w bardzo wielu miejscach. Odniosłam wrażenie, że Ermionidę upodobali sobie zamożni mieszkańcy Aten i to tutaj wznieśli swoje letnie domy, ba, nierzadko rezydencje poukrywane za wysokimi murami. Wiele z nich o tej porze roku, mimo, że to czas Wielkiego Tygodnia, stało pustych, zamkniętych na głucho. Czasem, przemieszczając się po Ermionidzie, doznawałam mieszanych uczuć mając po prawej stronie wysoki mur, po lewej stronie mur, czasem dość wysoki… Z całym zrozumieniem dla pragnienia prywatności, dla odgrodzenia się przed oczyma innych - przejazd taką drogą do przyjemnych dla oczu z pewnością nie należy, a takimi drogami przemieszczałam się chcąc obejrzeć plaże nad zatoką Kranidi. Samo miasto Kranidi (to naprawdę miasto, nawet z sygnalizacją świetlną, co mnie kompletnie zaskoczyło) nie zwróciło mojej szczególnej uwagi, ale nieodległa nadmorska wioska Kilada spodobała mi się bardzo i gdybym miała komuś polecać w tej części miejsce dla spędzenia wakacji byłaby to właśnie Kilada. Żałuję, że choć byłam tuż obok, nie zajrzałam na tutejszą plażę: zrezygnowałam z niej, bo port w Kiladzie wydaje się być całkiem duży (ten dla łódek rybackich i jachtów również), stąd uznałam, że woda z pewnością nie będzie czysta i od razu udałam się na nieodległą (może 3 kilometry) całkiem dziką i spokojną plażę Doroufi. Wyobrażam sobie, że do Kilady w sezonie przyjeżdża wielu turystów, bo miejsce naprawdę może się podobać, a można tu znaleźć to, czego w ramach wakacji większość z nas oczekuje, w tym ładną, szeroką, nadmorską promenadę do wieczornych spacerów.

Zakątek Porto Heli
Jedno z większych moich tutejszych rozczarowań to niewielkie miasteczko Porto Heli, do którego zajrzałam dwukrotnie, bo spodobała mi się jedna z tawern. Smakowało mi tu oczywiście jedzenie, ale również podobało mi się to, że każde z krzesełek przy stolikach podpisane było nazwą innej greckiej wyspy. Wyszukiwałam swoje miejsca, swoje wysepki i te krzesełka starałam się sfotografować, co nie było takie proste, bo tawerna cieszyła się powodzeniem, a niezręcznie robić zdjęcia ludziom (choćby tylko dla krzesełek) siedzącym przy stolikach. O miasteczku Porto Heli słyszałam od lat: myślę, że dlatego, iż to stąd pływają statki na nieodległą wyspę Hydra i pewnie przy dwukrotnej bytności w przeszłości na tej wyspie - z Porto Heli się spotkałam. Być może nawet ktoś, kiedy byłam na Hydrze pokazywał mi widoczne po drugiej stronie zatoki miasteczko. Przed wyjazdem z Polski rozważałam sama ze sobą czy przypadkiem nie zamieszkać w Porto Heli właśnie, ale szczęśliwie wybrałam Ermioni. Od Porto Heli oczekiwałam (na niczym nie opierając swoich oczekiwań) miejsca bardziej klimatycznego niż zobaczyłam, miejsca z pewną duszą, jak nazywam, ale tej duszy tutaj nie poczułam. Ładnie to usytuowane, ładnie widoczne z drugiej strony zatoki, od strony miejsca gdzie chyba już dość dawno spoczął wrak i nie wiem czemu nikt go nie wyciągnie z tej wody, ładnie widoczne i ze wzgórza jeśli wjechać tam gdzie droga się kończy, ale brak temu miasteczku tego czegoś, co kazało by tu wrócić czy trochę cieplej o tym miejscu pomyśleć.
Kończące się nagle, bo zamknięte bramami, drogi to aż w takim rozmiarze dla mnie w Grecji nowość. Doświadczałam tego niejednokrotnie, choćby na Chalkidiki wiele lat temu, ale to nie aż w takim rozmiarze. Na terenie Ermionidy wielokrotnie wjeżdżaliśmy gdzieś, gdzie nagle pojawiała się brama do prywatnej posesji, ale wcześniej znaku o tym, że przejazdu brak - oczywiście żadnego. Niektóre z tych bram wyglądały tak, jak gdyby nie do końca legalnie zostały zamontowane. Taka właśnie w nietypowym miejscu brama zastanawiała mnie mocno gdzieś w okolicach plaży Petrotalassa czy nieco dalej: widząc wydłubaną w bramie dziurę nie miałam wątpliwości, że brama ta była z pewnością przedmiotem rozmyślań nie tylko moich, albowiem po jej drugiej stronie nadal prowadziła asfaltowa droga z widocznymi znakami drogowymi. Wyglądało to miejscami tak, jak gdyby ktoś chciał zaanektować do wyłącznie własnego korzystania część gruntu z dojściem oczywiście do morza.
Samo miasto Ermioni z pewnością się podoba a świadczyć o tym może duża ilość turystów: tak Greków, jak i turystów zagranicznych. Hotele nie należą tu do najtańszych, a jeśli jeszcze uwzględnić czas Paschy czyli grecki Wielki Tydzień i sporą popularność tego miasta w tym czasie – sugerowałabym (co raczej rzadko czynię) poszukiwania czegoś na daną kieszeń i rezerwację znacznie wcześniej. Miasto oblane z obu stron wodami morza należy do tych z grupy fotograficznych, a ładna marina z zacumowanymi jachtami oraz rząd kafeterii i tawern to miejsce całodziennych spacerów. Równie popularna jest volta po drugiej stronie, ale dla mnie już nie tak urokliwej jak od strony mariny. Jeśli wejść trochę wyżej, tylko do małego kościółka usytuowanego przy warsztacie szkutniczym (miły właściciel: pozwala przyglądać się jak tworzy łódkę i chętnie o tym opowiada, ale ten mój grecki… ) – widoki coraz piękniejsze, a jeśli wdrapać się na samą górę miasta, do jego starej części z niejednokrotnie zachwycającymi budynkami – pełnia szczęścia!
Tam właśnie, prawie na samej górze, w urokliwej starej części miasta, przyszło mi w tym roku brać udział w uroczystościach związanych z Paschą. Podobnie jak w Metsovie w górskim Epirze (czego doświadczyłam kilka lat temu), tak i tu, w Ermioni, mieszkańcy przygotowują dwa epitafia na Wielki Piątek, ale uroczystość z tym związane wygląda zupełnie inaczej niż w Metsovie. Pouczona odpowiednio przez miejscowych, dla celebracji wybrałam sobie mały stareńki, bo z IX wieku, bizantyjski kościółek Taxiarches, którym zarządza Papa Ioannis. Niedaleko, bo raptem w odległości 50 metrów znajduje się drugi kościół, znacznie większy i nowszy, Panagia, dowodzony przez Papę Dimitriosa, syna Papy Ioannisa. Patrzyłam zachwyconym wzrokiem na epitafio w tym bizantyjskim kościółku i delektowałam się niezwykłym klimatem wieczornego nabożeństwa, które, choć oczywiście niewiele z niego rozumiem, zawsze bardzo mi się podoba. W takiej nietypowej jak tutaj wielkopiątkowej

W porcie wyspy Spetses
procesji brałam udział po raz pierwszy w życiu: kiedy nabożeństwo w bizantyjskim kościółku dobiegło końca – nikt się nie ruszał i nic się nie działo, a ja nie miałam wątpliwości, że na coś czekamy. Czekaliśmy na epitafio i procesję która doszła tutaj z kościoła Panagia, procesję z równie pięknym jak „nasze” epitafio oraz z orkiestrą i ze sztandarami. Kiedy procesja z kościoła Panagia przeszła drzwi kościółka bizantyjskiego – wyszła dołączając do niej, procesja z „naszym” epitafio. Powoli, w skupieniu, z zapalonymi świecami, obie procesje, teraz tworzące już w zasadzie jedną – przeszły wąskimi uliczkami starego miasta, a później nowszej części, schodząc na sam dół, do portu, gdzie na placyku odbyło się jakieś krótkie nabożeństwo i wszyscy rozeszli się w różne strony, w tym i z powrotem na górę, do kościołów, by uczestniczyć w dalszych uroczystościach. Ja również weszłam na górę, bo chciałam zobaczyć w środku kościół Panagia: kiedy wcześniej przybyłam tu na uroczystości było w nim już tak dużo ludzi, że nie sposób było wejść do środka – tym razem mi się udało, jako że dotarłam tu przed epitafio. To co mnie bardzo zaskoczyło w tym bardzo ładnym kościele – i nadal nie wiem czemu tak czyniono – to rozhuśtywanie za pomocą długiego drąga wszystkich żyrandoli zwisających z sufitu, co robiło dość ponure wrażenie z uwagi na ich wielkość, a tym samym z pewnością wielki ciężar: w swych katastroficznych wizjach już widziałam jak taki wielki, rozhuśtany żyrandol odrywa się od sufitu spadając na ludzi, w tym oczywiście i na mnie. Nic takiego na szczęście się nie stało, a ja opuściłam kościół kiedy wróciła do niego procesja i rozpoczęła się dalsza część nabożeństwa.

Spetses: spojrzenie z dziedzińca klasztoru Agios Nikolaos
Przyznam, że miałam wielką chęć przyjść i w Wielką Sobotę do tego bizantyjskiego, malutkiego i pełnego uroku kościółka Taxiarches, by o północy wziąć udział w najważniejszej dla Greków mszy w roku: Anastasi, ale miejscowi doradzili mi, abym poszła do monastyru położonego w odległości około 3 km od miasta, a ja miejscowym ufam. Na miejsce przybyłam odpowiednio wcześnie spodziewając się tłumów ludzi i problemów z zaparkowaniem auta, stąd udało mi się nawet zajrzeć do niewielkiego tutejszego kościółka. Cała uroczystość miała mieć miejsce na dziedzińcu klasztoru i to tutaj wszyscy się gromadzili, a ja dopiero teraz uświadomiłam sobie, że nie mam ze sobą lambady (świeca), których wszędzie w Ermioni, mniej strojnych i bardziej strojnych, było pod dostatkiem, ale … Nie pomyślałam wcześniej, a tutaj, na terenie monastyru, nie prowadzono żadnej sprzedaży… Przypomniałam sobie, że to nie pierwsza moja Anastasi w Grecji kiedy nie mam lambady – już mi się zapomnieć kiedyś zdarzyło: wielką przykrość odczuwam, kiedy nie mam czego zapalić we właściwym momencie, ale teraz już wyboru nie miałam. Bardzo pięknie wyglądało gromadzenie się tutaj wiernych: część osób zatrzymywała się na samym dziedzińcu, część na schodach, a część na krużgankach. Uwielbiam tę podniosłą atmosferę Anastasi, to wyczekiwanie na chyba najważniejsze w roku słowa: Christos Anesti (Chrystus Zmartwychwstał). Kiedy wszyscy zapalili swoje lambady wyglądało to w ciemnościach nocy przepięknie, a kiedy stojący na podeście na dziedzińcu ksiądz potężnym głosem wykrzyczał wprost: Christos Anesti i rozległo się bicie dzwonów – wszyscy, śpiewając pieśń zaczynającą się od słów „Christos Anesti” , unieśli zapalone lambady w górę i kołysali nimi od lewej do prawej strony…. Niezwykłe to uczucie, którego doznałam uczestnicząc w tej Anastasi!
Po zakończeniu nabożeństwa rozważałam ze znajomymi temat magiericy: to przygotowywana specjalnie na dzisiejszą noc zupa, którą powinno się zjeść. Z pewnością w Ermioni można było znaleźć tawerny, gdzie podawano tej nocy magiericę, ale żadne z nas głodne nie było, choć może trochę szkoda, bo jedzenie w Grecji tej nocy magiericy jest dla mnie czymś w rodzaju rytuału. W hotelu natomiast czekały na nas wcześniej kupione pomalowane na czerwono ugotowane jajka: do tradycji należy również tłuczenie takich jajek w Paschę a czyja skorupka najdłużej zostanie nienaruszona temu będzie się szczęścić. Niestety, to nie mnie: ze swoim jajkiem odpadłam w pierwszej turze.

Spetses: okolice starego portu
Kilkakrotnie w swoim życiu spędzałam już Paschę w Grecji, a mimo to znowu coś mnie zaskoczyło i to tak, że początkowo myślałam, iż to jakiś lokalny zwyczaj, a okazało się, że wcale nie, tylko ja jakoś dotąd nie uczestniczyłam w takiej uroczystości jak palenie kukły Judasza. W Ermioni, podobnie zresztą jak i w Porto Heli kukłę Judasza palono w Paschę, w niedzielny wieczór, ale znajoma doniosła, że w Kalamacie, również na Peloponezie tyle, że w innej części niż Ermionida, pali się ją w piątek, a jeszcze gdzieś tam, bodaj na Krecie – w sobotę. O uroczystości palenia kukły Judasza dowiedziałam się zupełnie przypadkiem, kiedy w Paschę pojechałam do Porto Heli na świąteczny obiad w postaci pieczonego barana: w porcie w fotelu siedziała wielka kukła, a z tablicy obok można było wyczytać szczegóły uroczystości. Uznałam, że w Ermioni z pewnością uroczystość również będzie miała miejsce i nie pomyliłam się: w zatoce pływała na jakimś podeście wielka kukła. Tłumy ludzi zgromadziły się w porcie w Ermioni, a w kafeteriach oraz tawernach wszystkie miejsca były pozajmowane. Kiedy zapadł zmrok ktoś pełniący ważną funkcję w Ermioni wygłosił przemówienie nagrodzone gromkimi oklaskami, a potem przy dźwiękach muzyki Jeana Michela Jarra i innej, ale utrzymanej w podobnym klimacie patrzyłam na niezwykle piękny taniec statków w zatoce: statki krążyły wokół kukły Judasza oświetlając ją z każdej strony. Nie zauważyłam, z którego ze statków wystrzelono czy wyrzucono płonącą pochodnię, która spadła na Judasza paląc go całkowicie, co przyjęto owacyjnie, po czym odbył się przepiękny pokaz fajerwerków wzbudzając zachwyt zgromadzonych. Patrząc na to wszystko, patrząc na tych zadowolonych Greków pomyślałam sobie, że zorganizowanie takiej uroczystości to z pewnością duże koszty, że w Grecji wielki kryzys i być może koszty powinno się ograniczać, ale mimo to ci Grecy potrafią się zjednoczyć, potrafią podtrzymywać tradycję i potrafią choć tych kilka wieczorów w roku spędzić w wielkim zadowoleniu.
Znajomi zaproponowali spędzenie jednego dnia na wyspie Spetses: niewielkie statki pływają tam dość często z porciku Kosta, a rejs trwa kilka minut. Nie jestem wielbicielką wysp Zatoki Sarońskiej, ale Spetses to bodaj jedyna w tym archipelagu wyspa (poza Agistri), na której dotąd nie byłam i pewnie w innych okolicznościach typu Spetses jako mój cel, bym się na nią nigdy nie wybrała: tak dostojnych i w klimacie miejskich wysp jakoś nie lubię.
Nie wiem czy spacerowanie po mieście wyspy Spetses zawsze cieszy się taką popularnością czy też czas Paschy spowodował, że na wyspę przypłynęły prawdziwe tłumy. To, co mnie tu zaskoczyło to jeżdżące motocykle, skutery i tym podobne pojazdy: myślałam, że tak jak na Hydrze panuje tu absolutna cisza, a tymczasem hałas tu niesamowity! Sporo osób nadmorską ulicą spacerowało aż do starego portu, a kafeterie i tawerny wypełnione były do ostatniego miejsca. Przyglądałam się spacerującym: tak, spacer po mieście wyspy Spetses zobowiązuje do odpowiedniego ubrania się, jeśli nie chcemy czuć się źle. Gołym okiem widać, że przypływa tu, w tym pontonami ze swoich luksusowych jachtów zacumowanych gdzieś tam dalej w zatoce, zamożna klientela, na którą nastawione są zresztą i tutejsze sklepy. Na pewno, podobnie jak i na Hydrze, można tu obejrzeć ładne domy, a okolica starego portu może się spodobać, ale nie sądzę, abym na wyspę Spetses wybrała się kiedykolwiek w przyszłości, no chyba, że tak właśnie jak teraz, na jeden dzień: na kawę i na lunch.

Miasto Methana
Tak jak ja zgodziłam się na odwiedzenie wyspy Spetses, tak i znajomi przyjęli dobrze mój pomysł zatrzymania się w drodze powrotnej do Aten na jeden dzień (z noclegiem) w nie tak odległej Methanie: do Aten mogliśmy wszak wracać tą samą drogą, którą do Ermioni przyjechaliśmy, ale mogliśmy i inną, właśnie przez Methanę, gdzie nigdy dotąd nie byłam. To wielki mój pech, że tego dnia kiedy opuściliśmy Ermioni kierując się na wschód, padał silny deszcz. Doprawdy pechowo, bo droga nasza prowadziła wzdłuż morza, którego linia brzegowa była tak urozmaicona i tak malownicza, że chciałabym się jej poprzyglądać w słońcu i przy niebieskim niebie, a tymczasem nie dało się zrobić nawet jednego zdjęcia w obawie przed zniszczeniem aparatu fotograficznego. Kiedy przyjechaliśmy do małego porciku Metohi, skąd odpływają niewielkie statki na pobliską wyspę Hydra – rozpętała się dodatkowo burza, a wiatr osiągał tak zawrotną prędkość, że trudno było wyjść z auta. Żałuję, bardzo żałuję, że tak nam się zdarzyło, bo pewnie więcej już tu nie przyjadę, a mogłam zobaczyć i uwiecznić swym aparatem coś doprawdy ładnego. Z przyczyn pogodowych słynny gaj cytrynowy Lemonodassos obejrzałam tylko w malutkim fragmencie: to, co było widoczne

Methana: spacerując po sennej wiosce Kameni Chora
zza auta szyb. Ponoć rosną tu tysiące drzewek cytrynowych i musi to z pewnością wyglądać ciekawie (ale mówienie czy pisanie o 300 000 drzewek cytrynowych w Lemonodassos jest ponoć mocno przesadzone).
Dopiero w Galatas pogoda trochę się poprawiła i dało się nieco, choć nadal pod parasolem, pospacerować, ale niczego, co wprawiłoby mnie w zachwyt tu nie dostrzegłam. Na pewno ładnie stąd widoczna jest pobliska wyspa Poros: ani Spetses od porciku Kosta ani Hydra od porciku Metohi nie są tak blisko położone jak wyspa Poros od Galatas właśnie – toż to prawie na wyciągnięcie ręki.
Nad półwyspem Methana świeciło już słońce, a miasto Methana z góry wyglądało bajecznie, choć zasadniczo wcale takim bajecznym nie jest. Znowu cieszyłam się, że przez tych kilka minionych dni mieszkaliśmy w Ermioni a nie tutaj - przecież i Galatas i Methanę jako miejsce do dłuższego zatrzymania się rozpatrywałam. Sam półwysep natomiast jest naprawdę ładny i warto było tu przyjechać. Bardzo chciałam zobaczyć wulkan znajdujący się za wioską Kameni Chora, ale po pięciu minutach wędrówki po wielkich kamieniach wycofaliśmy się – wiało tu tak bardzo, że zwyczajnie bałam się iść dalej nie wiedząc przecież, co nas spotka. To tu, na półwyspie Methana właśnie, zauważyłam dużo i w pełnym rozkwicie kwiatów granatowych, oraz po raz pierwszy w życiu całkiem sporo prześlicznych i niezwykle delikatnych kwiatów kaparów – gdyby mi znajomi nie powiedzieli nawet bym się nie domyśliła, że tak właśnie kwitną kapary.
Tutejsze wioski, jak właśnie Kameni Chora czy Megalochori mają w sobie coś urokliwego, ale chyba najbardziej spodobała mi się nadmorska Vathi, w okolicach której znalazłam niespodziewanie całkiem sporych rozmiarów antyczny Akropol dokładnie obchodząc go dokoła, a nieodległy stareńki, samotny, mały biały kościółek Agios Nikolaos wprawił mnie w absolutny zachwyt: uwielbiam takie perełki!!! Tutejszy mały porcik z kilkoma łódkami otoczony jest tawernami serwującymi całkiem przyzwoite w smaku ryby.

Methana: mały porcik wioski Vathi
Wracając do Aten następnego dnia zatrzymam się jeszcze ponownie w urokliwym Palea Epidavros oraz u znajomych w Agoi Theodori, a kilka kolejnych dni spędzę już w moich Atenach. Nie będą to w mieście jednak dni przyjemne: wkrótce miało mieć miejsce kolejne poważne głosowanie w tutejszym parlamencie, stąd przewidziano kilka potężnych manifestacji, dwu- czy nawet trzydniowy strajk komunikacji miejskiej, strajk proastiako (kolejka podmiejska) oraz strajk obsługi promowej. Atmosfera w centrum miasta była ponura i to czuło się wyraźnie, a nie wszystkie manifestacje przebiegały spokojnie. Najgorzej i najmniej przyjemnie było w niedzielę, kiedy to cała Syntagma obstawiona była tak wieloma policjantami, że kiedy zupełnie przypadkiem wtłoczona zostałam w tłum manifestujących - spanikowałam kompletnie, bo nie widziałam drogi ucieczki gdyby coś zaczęło się dziać, a o stan zapalny w takich chwilach doprawdy nietrudno. Policja nie chciała mnie z Syntagmy wypuścić i dopiero mój histeryczny płacz oraz rzeczowa rozmowa znajomych tłumaczących do jakiego stanu doprowadza się tu turystów, których Grecja przecież potrzebuje – pomogła mi w wyjściu z tego dokładnie okrążonego przez policję placu. W innych niż Syntagma miejscach było spokojnie: spacerowałam po moich ulubionych uliczkach na Monastiraki i Psiri, zajrzałam na Plakę,posiedziałam oczywiście w Cafe Melina – czy mogłabym kiedykolwiek tutaj nie przyjść? Znajomi zawieźli mnie na spacer i do Faliro, gdzie duża marina z wieloma jachtami oraz do Pireusu, gdzie zaskoczona byłam kompletnie tym, że mimo strajku, o którym było cały czas głośno, przypłynął z Cyklad pełen ludzi prom Korais.
Ateny żegnałam nad ranem, kiedy miasto jeszcze spało. Mój samolot szybko oddalał się od Grecji: gdzieś tam jeszcze widziałam jakieś światełka, ale wszystko to zniknęło z moich oczu w jednej chwili. Zniknęło tylko z moich oczu, z serca nie zniknie nigdy.

Szeroko ujęta Ermionida na Peloponezie           Methana          Spetses          Pascha i uroczystości z nią związane