sierpień/wrzesień 2005: Ateny, Sifnos, Serifos, Amorgos

Dzięki memu szczęściu, na tę dziewiętnastą podróż do raju nie czekałam długo – raptem tylko 33 dni, które minęły nader szybko i nadszedł ten piątek, kiedy znowu zasiadłam w samolocie: rejs nr 601 Warszawa-Ateny sprawia mi najwięcej radości, co odkryłam już czas jakiś temu.
Rozświetlone tysiącem światełek moje ukochane miasto pojawiło się gdzieś tam w dole prawie nagle – słuchałam w czasie lotu greckiej muzyki z discmana i czas lotu upłynął mi bardzo szybko.
Jestem, znowu jestem tutaj – pomyślałam z radością w sercu.
To Ateny, do których zawsze wracam z wielką radością, Ateny – miasto, do którego wciąż mam wielki sentyment i oby tak pozostało.
Weekend spędziłam w Atenach, razem z moimi greckimi przyjaciółmi. Dowiedziałam się jak wielkim problemem dla Grecji jest obecnie zagospodarowanie sporej ilości obiektów sportowych, które wzniesiono z uwagi na ubiegłoroczną olimpiadę (nikt nie ma koncepcji a obiektów pozostało dużo), pojeździliśmy po górach Pendeli, spacerowaliśmy wokół Turkolimano w Pireusie. Z zachwytem podreptałam nową (dla mnie) aleją spacerową ciągnącą się od Zappio: prześliczna! Urządzenie tej alei wzdłuż pięknych neoklasycznych budynków po lewej stronie i akropolu po prawej – było marzeniem Meliny Mercouri, której popiersie znajduje się na samym początku, przy Zappio właśnie. Zauważyłam, że po Atenach jeżdżą tramwaje (również nowość dla mnie): są takie śliczne i bardzo nowoczesne. Podumałam na szczycie mojego ulubionego wzgórza Likavitos, spoglądając z wielką radością na całe Ateny rozłożone wokół, poszwędałam się zupełnie bez ładu po Place: jak dobrze znowu tu być! Pomyślałam, że przyjeżdżam tutaj już od szesnastu lat, przychodzę na Plakę, wpatruję się w tak dobrze znane mi budynki, spoglądam na znane mi tawerny, chodniczki, balkony, i choć widzę to po raz nie wiadomo który – wciąż jednakowo cieszę się tym, iż los pozwolił mi znowu się tu znaleźć.

Monastyr Chrissopigi na Sifnos
W poniedziałek rano popłynęłam na Cyklady, dla mnie najpiękniejszy archipelag: zgodnie z planem na wyspę Sifnos. W ten sposób spędziłam pięć godzin na Morzu Egejskim witając się z nim radośnie z pokładu promu i spoglądając na wyspy, które mijałam: Kea, Kithnos i Serifos. Tuż za Serifos minęłam skałę (wysepka Vous) – dla mnie szczególną, bo jakoś dziwnie dobrze zapamiętałam ją z mego pierwszego rejsu na Cyklady, z 1998 roku, kiedy to płynęłam na moją pierwszą grecką wyspę, Folegandros. Mnóstwo wspomnień nawiedziło moją duszę w czasie tego rejsu: obecność boskiego Egeo rozmyślaniom sprzyja, a ja mam takie dobre wspomnienia z każdego miejsca tego kraju.
Na wyspie Sifnos zamieszkałam w Kamares. Z tarasu mojego pokoju mogłam patrzeć na Morze Egejskie i port, ale czyniłam to rzadko, bo raczej nie mam czasu w czasie wakacji w Helladzie na siedzenie w hotelu, choćby był najlepszy.
Niewiele czasu spędzałam w Kamares, bo wciąż mnie gdzieś gnało – chciałam obejrzeć wszystko to, co sobie zaplanowałam, a może jeszcze więcej?
Sifnos to wyspa bardzo przyjazna turystom - genialnie jeżdżą po niej autobusy (uwaga - do 1 września jeżdżą super genialnie a potem kilka wypada). Jest ich tam mnóstwo: zaczynają jeździć od świtu a kończą o północy. Łączą wszystkie miejsca na wyspie, które chciałam odwiedzić i które według mnie odwiedzić należało. Główny węzeł autobusowy znajduje się w Artemonas, ale w Appolonii (stolica) wszystkie się krzyżują. Doprawdy nie ma żadnego problemu z przemieszczaniem się po wyspie nawet jeśli nie jeździ się autem – o, tak jak ja. Pod tym względem Sifnos ze wszystkich greckich wysp jakie dotąd odwiedziłam – będę wspominać najlepiej.
Z miejsc, do których na tej wyspie dotarłam, najbardziej podobało mi się Kastro - jest przepiękne i w dzień i w nocy. Po Kastro mogłabym krążyć godzinami – uwielbiam takie piękne miejsca. Otoczone z trzech stron wodami Morza Egejskiego pnie się dumnie ku niebu górując nad tą częścią wyspy. Usytuowanie malutkiego kościółka Epta Martyres zachwyca: stoi na skałce wynurzającej się z morza. Widoczny z góry, z Kastro, wygląda ślicznie, a zejście do niego po kilkudziesięciu, szerokich schodkach, podświetlanymi kiedy się ściemni - sprawia wiele radości.

Efekty prac rzemieślników z Sifnos
Kilkakrotnie byłam w Artemonas, bo tutaj najczęściej zmieniałam autobusy, choć raz wybrałam się tu na kilka godzin, aby dokładnie je obejrzeć, bo warte tego: sporo tu ślicznych domków, wiatraki w bardzo przyzwoitym stanie mogą się podobać, choć ścieżka do nich od tej strony nie najwygodniejsza (szczególnie jeśli jest się w klapkach), piękne widoki z góry na morze i okolicę.
Wiele czasu spędziłam w Appolonii – tutejszy deptak dla pieszych czyli ulica Stylianou Prokou prezentuje się doskonale: schodkami wzdrapywałam się coraz wyżej i wyżej ciesząc oczy posadowionymi po obu stronach ślicznymi, niewielkimi domkami tonącymi w kwiatach (znajdująca się tutaj katedra Agios Spiridon nie prezentuje się według mnie ładnie, natomiast ślicznym jest kościółek Agios Athanasios, ale niestety był zamknięty stąd obejrzałam go tylko z zewnątrz a w środku widziałam tyle, ile udało mi się podejrzeć przez okienko).
Moje Kamares do późnej nocy tętniło życiem, a ja uwielbiałam zasiadać nocą na plaży, słuchać głosu tak bliskiego mi Egeo i wpatrywać się w niebo: czasem myślę, że moglabym tak trwać całe swoje życie i niczego by mi do szczęścia nie brakowało. Niesamowita ilość gwiazd nad Cykladami bardzo mnie raduje, a poza tym światła klasztoru Agios Simeon wyglądają w tym miejscu rewelacyjnie: z tamtej strony znajduje się tylko czarna ściana (góry) i nagle gdzieś tam wysoko, w powietrzu, skupisko światełek – to klasztor.
Wybrałam się do niego dwukrotnie: raz w dzień, pokonując na piechotę ośmiokilometrową szutrową drogę pnącą się wciąż pod górę, z pięknymi widokami wokół, gdzie im wyżej tym piękniej, i tego samego dnia wieczorem na Festiwal Agios Simeon. Udział w tym festiwalu to wielkie wydarzenie dla mojej duszy - uwielbiam takie uroczystości w Grecji: najpierw część oficjalna czyli coś w rodzaju mszy (może to się tam inaczej nazywa?), jakieś śpiewy, pewnie psalmy, bicie dzwonów, roznoszenie pomiędzy wiernych pajd chleba, który Grecy nazywali artosz (słodkawy), retsina, której było tam mnóstwo, fajerwerki wyglądające bosko w tych ciemnościach (teren klasztoru oczywiście oświetlony ale wokół przecież ciemności).

Port Kamares widoczny z góry
Widziany z tej wysokości port w Kamares wyglądał ślicznie tak w dzień jak i w nocy.
Późnym wieczorem stałam w kolejce do stołówki klasztornej, aby zjeść tam przygotowaną specjalnie dla wiernych kolację: zupa rewitia (z groszku omielanego) i drugie danie: makaronia kie arni (makaron z jakims sosem i kawał mięsa owczego). Do tego retsina i stosy oliwek do pogryzania. I oczywiście kilkakrotne uderzanie sztućcami w talerze - wielce mnie to wszystko radowało.
A potem dwóch mocno starszych Greków zasiadło ze swoimi ludowymi instumentami na dziedzińcu klasztoru a kilka kobiet tańczyło - dla mnie coś pięknego.
Zjeżdżałam stamtąd o północy (z innymi Grekami niż wjeżdżałam, bo tamtych zgubiłam w tym tłumie) tą niesamowitą drogą (trochę się bałam) na skrzyni jakiegoś samochodu. Nawet mi się to podobało - pierwszy raz w stroju innym aniżeli "wędrowny", tj. w długiej spódnicy i butach na obcasach podróżowałam w takich warunkach (na dodatek siedząc na jakiejś słomie )
Z klasztorów na wyspie Sifnos odwiedziłam jeszcze:
- znajdujący się na wysokiej skale Agios Andreas (dojście ścieżką z kamieni). Tuż obok, na szczycie skały, pochodziłam po resztkach osiedla zamieszkanego przez kolejne trzy tysiąclecia p.n.e. oraz cieszyłam oczy widokami na wybrzeża, a nawet sąsiednie wyspy;
- jeden z najbardziej znanych w Grecji, klasztor Chrissopigi, którego obejrzenie było moim marzeniem przywiezionym na Sifnos: usytuowany na skałce otoczonej granatowymi wodami boskiego Egeo prezentuje się wspaniale, a widok z góry na niego – zachwycający. W środku piękne ikony i to tutaj zapaliłam moją pierwszą świeczkę na tej wyspie.
W czasie tych wakacji zapaliłam na wszystkich trzech wyspach, na które dotarłam, niesamowitą ilość świeczek. Dwadzieścia? Trzydzieści? Może więcej? Nie wiem, nie liczyłam. Na Cykladach znajduje się niesamowita ilość kościółków, a wyspa Sifnos w tym zakresie zdecydowanie przoduje: ponoć znajduje się na niej 365 kościółków – po jednym na każdy dzień roku. W większości kościółki były pootwierane co mnie radowało (pod tym względem nie najlepiej wspominam wyspę Tinos na przykład).
Pooglądałam na Sifnos plaże: w Apokofto (śliczna, a kolor wody w zatoce bajkowo zielony), zajrzałam do Platis Gialos (to ponoć najdłuższa plaża na Cykladach – jest piaszczysta ale wąska, a wioska dla mnie typowo turystyczna), sporo czasu spędziłam w ślicznym Faros (nie najładniejsza tu może plaża, ale miejsce zachwycające), Vathi (niewielka rybacka wioska, plaża piaszczysta, wąziutka i zatłoczona, ale warto tu przybyć, by ucieszyć oczy małym, ślicznym monastyrem Moni Ton Taxiarchon z XVI w.), Cheronissos (ładna zatoczka, kilka niewielkich domków, ale niewielka plaża bardzo tu brudna).
Na północ wyspy Sifnos, do Cheronissos właśnie, przybyłam po to aby stąd dojść do kościółka Agios Georgios na samym krańcu wyspy. Ślicznie tutaj wokół: mnóstwo skał, kamieni i piękne widoki. Tu spędziłam bardzo sympatycznie czas: z opiekunem tego kościółka rozrzucałam wśród skał gałęzie drzew figowych (dla dzikich zwierząt), karmiłam kozy jakąś karmą gdzieś tam jeszcze hen, na polance, a kozy podchodziły do swoich korytek zadowolone, że ich opiekun przybył. Ten człowiek, na stałe mieszkający w Artemonas, przyjeżdża tutaj swoim rozwalającym się pick up’em codziennie: karmi kozy, zapala świeczkę w kościółku, podpala również coś co wydziela dużo dymu i wychodząc z tym przed kościółek rozsyła dym na całą wyspę – to coś w rodzaju błogosławieństwa.
Po Sifnos sporo chodziłam na piechotę (mimo doskonale jeżdżących autobusów), bo po prostu lubię: czuję wtedy taki dziwny związek z grecką ziemią a i zajrzę w każdy zakątek. Widziałam sporo ruin wież obronnych, delektowałam się zapachem wnętrz kościółków, przyglądałam się owcom otaczającym pnie drzew i śpiącym na stojąco, kozom skaczącym po skałach.
Zajrzałam do dwóch warsztatów garncarskich (a na Sifnos popularne to zajęcie): w Platis Gialos i w Cheronissos (w tej drugiej wiosce – uroczy, w takim starym domku, gdzie czułam, iż czas tu się zatrzymał dziesiątki lat temu).
W ramach pobytu na Sifnos wybrałam się na jeden dzień na pobliską wyspę Sefiros – obejrzenie tutejszej Chory tkwiło silnie w moich marzeniach od lat, a to raptem niecała godzina rejsu promem.
W porównaniu do Sifnos – po Serifos fatalnie jeżdżą autobusy: przywoicie jedynie te łączące port w Livadi z Chorą (5 km pod ostrą górę – zachwycająca to trasa).

Cmentarz w pobliżu Monastyru
Taxiarhon na Serifos
Dziś już wiem, że Chora na wyspie Serifos to ścisła czołówka tego typu miejsc w Helladzie. Jest przepiękna – i to powinno określić wszystko. Plątałam się po niej przez kilka godzin spacerując wąskimi uliczkami, patrząc na ładne budynki (choć niektóre bardzo zniszczone), a w Kastro – dusiłam się z zachwytu. W ciągu dnia spacerowało tu niewiele osób, zatem towarzyszyły mi w zasadzie rozleniwione koty oraz małe jaszczurki co chwila umykające mi spod stóp. Zabłądziłam oczywiście w tej Chorze ale i nie dbałam o jakikolwiek porządek mojej wędrówki: w końcu mam wakacje. Raz nawet, krążąc tak dokoła, wyszłam z niej zupełnie i znalazłam się na dole co mnie załamało: spojrzałam w górę - teraz mam się tam wspinać? Zatrzymałam jakiś samochód i wwiózł mnie z powrotem na górę.
Z Chory roztaczają się piękne widoki: na leżący u jej stóp port w Livadi, śliczne zatoki, skały i skałki, na to co niżej czyli mnóstwo schodków, dachy domków, kopuły kościółków i kapliczek. Znajduje się tutaj tak wiele ślicznych zaułków, że tak naprawdę mogłabym stąd nie wychodzić przez cały dzień.
Wyszłam, wyszłam z Chory, bo chciałam na Serifos obejrzeć jeszcze znajdujący się na północy Monastyr Taxiarhon z XVI wieku. Obejrzałam go tylko z zewnątrz (wiedziałam, że jest zamknięty), ale i tak cieszyłam się, że tu dotarłam. Myślę, że ślicznie wygląda w środku: przez dziurkę od klucza zaglądałam na dziedziniec (jakiś ogród, kościółek w środku). Z zewnątrz to taka surowa, idealnie biała bryła, z wieloma maleńkimi okienkami - pewnie cele klasztorne. Tuż obok, po drugiej stronie szosy zajrzałam do otwartego kościółka i popatrzyłam na maleńki i bardzo zaniedbany cmentarz. Lubię zaglądać na cmentarze w Helladzie i wiem, że Grecy bardzo o nie dbają, a tak zaniedbany jak ten widziałam dotąd jedynie na wyspie Kos, wśród górskich wiosek.
Wracając z północy do Chory z okien autobusu (nagle mi się pojawił w wiosce Galani, gdy ja byłam przygotowana już psychicznie na 15-kilometrową wędrówkę) patrzyłam na wyspę Serifos: krajobrazowo śliczna, ale stwarza wrażenie niezamieszkałej, choć kilka wiosek tu jest, i Chora, i port. Gdzie okiem sięgnąć góry, pola-tarasy, czasem kościółek czy nawet gołębnik (na Sifnos też widziałam kilka gołębników, nie takie mnóstwo i nie tak piękne jak na Tinos oczywiście, ale kilka spotkałam).
Z Chory do portu w Livadi pod wieczór zeszłam sobie piechotą tą malowniczą, 5-ciokilometrową drogą – uroczy to spacer. W czasie wędrówki (na północy wyspy zresztą też) spotkałam kilka osiołków ze starymi Grekami na grzbietach – uwielbiam takie obrazki z moim raju.
Późnym wieczorem, oczekując na prom na Sifnos, plątałam się po Livadi: nie zachwyciło mnie jakoś szczególnie to miejsce z powodu braku atmosfery . Nie umiem wytłumaczyć na czym to polega, ale tutaj w rozumieniu emocji niczego specjalnego nie doznałam.
Kiedy wracałam promem na moją wyspę otaczała mnie ciemność, nie było wiatru, światełka Chory oddalały się i oddalały aż zniknęły zupełnie, patrzyłam w niebo pełne gwiazd na niebie, słyszałam tylko szum boskiego Egeo. Tak właśnie wygląda mój raj, jakim jest Grecja.
Piękną wyspę Sifnos pożegnałam w sobotę w południe odpływając do Pireusu. Z pokładu promu popatrzyłam raz jeszcze i na Sifnos, i na Serifos (w tym tę bajeczną Chorę), na Kithnos i Keę, do portu której mój prom „Agios Georgios” nie zawijał.
Z Pireusu po kilku godzinach rozpoczęłam drugi tego dnia rejs: na pokładzie nowoczesnego i dość szybkiego promu „Blue Star 2” płynęłam na następny tydzień na kolejną Cykladę – to Amorgos.
Zamieszkałam w niewielkim miasteczku Aigiali, bo tak sobie wymarzyłam i już wiem, że był to doskonały wybór. Początkowo, kiedy planowałam swój pobyt na tej wyspie rozważałam jeszcze jako miejsce do zamieszkania Katapolę (port), ale ostatecznie wybrałam Aigiali i był to wybór jak najbardziej słuszny: to śliczne miejsce na tej wyspie.

Aigali na Amorgos
Amorgos wydała mi się znacznie bardziej prymitywną wyspą aniżeli Sifnos, przy czym w tym, co napisałam nie ma nic negatywnego: w ramach mego skrzywienia im bardziej prymitywnie na wyspie greckiej i im mniej turystów - tym znacznie sympatyczniej i bardziej grecko, a takich klimatów szukam właśnie w moim raju.
Oczywiście pierwszym miejscem, do którego natychmiast pojechałam był klasztor Hozoviotissa. Oglądany przeze mnie przez całe lata na dziesiątkach ilustracji – ukazał się moim oczom. Zaniemówiłam! Śnieżnobiały, wyglądający z tego miejsca na bardzo płaski, objawił mi się niczym przyklejony do wysokiej skały. Nieprawdopodobne wrażenie, którego się nie spodziewałam. Stałam na dole przez czas jakiś ciesząc oczy tym, co ujrzałam. Spoglądałam również w dół: tu Morze Egejskie miało niewiarygodny kolor. Czy to w tym miejscu kręcono film „Wielki błękit”? Co za wspaniałe miejsce w moim raju!
Pokonując wiele schodków (wygodne) wdrapałam się do klasztoru i tu kontrola ubrań: kobiety - spódnice oraz przykryte ramiona, mężczyźni – długie spodnie, a wypożyczalni nie ma. Katholikon jest śliczny ale nie ma szans na zdjęcie (zakaz fotografowania), a ikona z XI wieku - mocno zniszczona (potem, w Aigiali, nabyłam kartkę z tą ikoną).
W klasztorze częstują raki, wodą oraz grecką galaretką (ona się chyba nazywa loukoumades); można tu również kupić wydawnictwa o klasztorze. Z góry, z tarasu, widoki tak urzekające, że spędziłam tu wiele czasu wpatrując się w otoczenie.
Amorgos to wyspa wymarzona dla łazików, z kilkoma uroczymi górskimi ścieżkami, po których z radością wędrowałam. Jedną z takich ścieżek doszłam do Monastyru Agios Theologos – był zamknięty, ale z zewnątrz prezentował się wspaniale (stąd można pójść jeszcze dalej, do kapliczki Stavros, ale ja zrezygnowałam), inną - przeszłam z wioski Tholaria do wioski Langada (wąwóz po drodze), a jeszcze inną - z Potamos do okolic Chalary. Piękne widoki roztaczały się zewsząd, czasami pojawiał się samotny mały kościółek, do którego musiałam koniecznie zajrzeć (a kościółków tu również sporo choć znacznie mniej niż na Sifnos), czasami patrzyłam na jeszcze niedojrzałe oliwki rosnące na drzewach a czasami … zrywałam figi z drzew zajadając je ze smakiem – były takie słodkie!
To wyspa gdzie jako środek transportu (z uwagi na ukształtowanie terenu a górzysta) nadal służy osioł, a spotykanie osiołków bardzo mnie cieszy w Helladzie. Spotykałam ich tutaj mnóstwo: takie biedne, obciążone nie dość, że Grekiem siedzącym na grzbiecie to jeszcze koszami wypełnionymi warzywami i innymi płodami ziemi – ciągnęły się leniwie nieraz pod górę, nieraz z góry, po niewygodnych skałach, kamieniach i schodkach.
Wszystkie miasteczka i wioski na wyspie są pełne uroku. Chyba najmniej podobało mi się w Katapoli, ale i tu można znaleźć jakieś przyjemne zakątki.
Ładna jest Chora, choć po tej widzianej na Serifos już nie była w stanie rzucić mnie na kolana, i wioska Langada - tu zastanawiały mnie wymalowane białą farbą kwiatki i inne wzorki na chodnikach, ładne również i pozostałe miejsca jak Tholaria, Potamos, Vroutsi, Arkesini. To takie typowe cykladzkie wioski, ze śnieżnobiałymi domkami z niebieskimi okiennicami i drzwiami, niewielkim kościółkiem czy nawet kilkoma (choć w Tholarii jeden potężny), otoczone często fioletowymi/różowymi kwiatami. Do tego widoczny prawie zawsze granat Egeo, jego bliskość i błękit nieba...

Kościółek Agios Mamas na Amorgos
To moja Grecja, mój raj, który znalazłam sobie na ziemi wiele, wiele lat temu.
Dobrze mi było w Aigiali – uroczy tu porcik z małym wiatraczkiem, spora plaża, niewielkie domki, zupełnie przyzwoite tawerny (w porównaniu z Sifnos ceny w nich znacznie niższe), a moja ulubiona tawerna to "To limani tis kyra Katinas": zawsze było w niej dużo ludzi, a ja zasiadałam sobie na górnym tarasie, skąd widok na tuż obok niebieską kopułę kościółka i zatokę.
Z Aigiali mogłam patrzeć ma trzy wioski usytuowane znacznie wyżej: Tholarię, Potamos i Langadę – wyglądały ślicznie takie wciśnięte w góry z bardzo skupioną zabudową.
Przez całą wyspę ciągnie się wspaniale oplatająca góry główna droga, na której lubią urzędować kozy (mimo, że główna – ruch tutaj doprawdy niewielki). Wszędzie wspaniałe widoki na Egeo, na fragmenty Amorgos położone niżej, i na pobliską śliczną bezludną wysepkę Nikouria, na którą miałam ochotę popłynąć ale tego dnia (ostatni mój niestety) łódka nie pływała, bo wiało przeraźliwie.
Wdrapałam się na sam szczyt wzgórza z ruinkami starożytnego Minoa, obejrzałam teren antycznego Arkesini (i tu i tu poza wszystkim piękne widoki), chciałam obejrzeć ruinki Agia Triada ale teren był zamknięty, popatrzyłam na wrak statku Olympia (stoi lekko pochylony w wodzie a ja byłam przekonana, że na plaży, jak ten na Zakynthos).
Na wzgórzu z ruinkami Minoa zafascynowała mnie odbywająca się pod jedną ze skał lekcja walki, jaką młody koziołek pobierał od starego kozła. To było cudowne a patrzyłam na to dobre pół godziny Żal mi było młodego, choć przyznaję: stary był szalenie delikatny. Jego skoki ze skałki z tylko tylnych łap były piękne a młody wszystko naśladował. Genialnie stykały się łbami i parły na siebie. Oczywiście z uwagi na masę stary zachowywał umiar a młody był bardzo dzielny. To było piękne widowisko, a ja nie miałam pojęcia, że kozy się tak świetnie porozumiewają.
Obejrzałam kilka plaż: dość duża i nawet szeroka w mojej Aigiali, piaszczysta na zachodnim krańcu wyspy przy zatoce Kalotaritissa, gdzie zatoka z góry wygląda wspaniale: piękny kolor wody i biel kilku niewielki łódeczek, plażę Paradissia (tutaj było ślicznie, choć plaża jako taka to kawałeczek żwirku, ale za to jakie tu otoczenie! Bajkowe widoki i nikogo wokół), zajrzałam do Agia Anna (ładna kapliczka, płachetki żwirowych plaż, ładne skałki - śliczny widok z góry).
Stojąc na zachodnim krańcu wyspy, przy zatoce Kalotaritissa, przyglądałam się zarysom okolicznych wysp – od lewej strony widziałam Ios, Iraklię, Naxos, Koufonisię, Keros i Shinoussę, a tuż obok Amorgos wysepki bezludne: malutka Kissiri i z drugiej strony, nieco większa, Gramvoussa.
Musiałam zobaczyć miejsce (zatoka), które nazywa się Ormos Katokambos, a to dlatego, że według mojej mapy ta zatoka najbardziej wrzyna się w ląd, przynajmniej w tej części wyspy. Znajduje się tutaj jedynie malutki kościółek, gdzie pozwoliłam sobie podpalić jakiś czerwony czy różowy sześcianik (mnóstwo tego tutaj i nie tylko tutaj) - ech, delektowałam się boskim zapachem!
Ucieszyłam się kiedy krążąc po Chorze znalazłam wreszcie najmniejszy grecki kościół – to Agios Fanourios (może 5 osób, stojąc, się zmieści), a mniej, kiedy odkryłam, że do jaskini Ormos Sparti można tylko dopłynąć łódką i innej drogi tam nie ma.
Amorgos okazała się być szalenie wietrzną wyspą – wiało tam nieprzyzwoicie, czasem miałam kłopoty ze zrobieniem zdjęcia nie mogąc oprzeć się sile wiatru. Wiatr rano i wieczorem był zimny (choć to początek września) na tyle, że ani razu poza godzinami południowymi nie wypiłam tam frappe, bo było mi po prostu chłodno, a w nocy spałam w skarpetkach okryta kocem.
Z bólem serca pożegnałam Amorgos w sobotnie popołudnie – z Sifnos pożeganie nie było tak bolesne, bo czekała na mnie kolejna wyspa, a wraz z opuszczeniem Amorgos nieuchronnie zbliżał się koniec tej mojej podróży do raju i bardzo to odczuwałam, choć staram się o tym nie myśleć, ale nie sposób, nie sposób przecież …
Stojąc na górnym pokładzie promu wpatrywałam się w granat Egeo – kiedy zobaczę cię znowu? Gdzieś tam zarysy pobliskich wysp: wiem, że ta tutaj to na pewno Mykonos, a tamta - to Syros. Ta gdzieś tam w oddali to chyba Tinos, choć tego nie jestem pewna, a jeszcze znacznie wcześniej jedna z Małych Cyklad: Donoussa. Zmrok zapadł nad Egeo – już nie widziałam jego boskiego koloru, mogłam słuchać jego szumu i czuć wciąż jego obecność obok siebie ale już go nie widziałam, a jeśli to tylko oczyma mej zbolałej duszy. Wyciągnęłam przed siebie obie ręce: czulam na skórze morską bryzę. Dobrze mi tutaj było tylko dlaczego nie płynęłam w drugą stronę???
Wróciłam do Aten w sobotni późny wieczór i zamieszkałam u przyjaciół. Wróciłam do miasta, które uwielbiam ale niestety teraz już nie odczuwałam tej wielkiej radości jak 16 dni wcześniej. To z Aten w poniedziałek wczesnym świtem miał mnie zabrać z raju samolot lecący do Warszawy. Wiedziałam, że jeszcze cała niedziela przede mną, że winnam się cieszyć spacerując znowu po Place, przyglądając się zmianie warty evzonów, patrząc na wzgórze Likavitos i na wszystko co w tym mieście tak uwielbiam oglądać – a nie potrafiłam. Siedząc w niedzielny wieczór w kafejce przy Megalo Metropolis wmawiałam sobie, że nic się nie dzieje, że przecież ja tu jeszcze wrócę, choć zbyt trzeźwy rozum podpowiadał: „nie możesz mieć pewności, że ci się to uda”. Ten brak pewności zawsze zabija moją duszę raniąc ją boleśnie, zabija całą radość, z pomocą której nosiło mnie po wyspach jak na skrzydłach.
Ciągnęłam się prawie bez życia przez Syntagmę: to tutaj 16 lat temu stałam i płakałam wiedząc, że już nigdy więcej do Grecji nie przyjadę. Teraz sobie tłumaczyłam, że może i rzeczywiście pewności nie mam, ale przecież mam szansę, której wtedy, 16 lat wcześniej, nie miałam, a jednak tyle już razy udało mi się tutaj przybyć ponownie.
Droga na lotnisko przez oświetlone jeszcze Ateny, znienawidzony lot nr 602 Ateny-Warszawa, który wyrywa mnie z raju, choć tak tego nie chcę.
Łzy w oczach: nie chcę tym razem w ogóle patrzeć przez okienko na Ateny. Czuję jak szybko unoszę się w powietrze: już nie jestem w Grecji. Czy kiedykolwiek wrócę tu jeszcze?

Ponieważ Cyklady są dla mnie najpiękniejszym archipelagiem na świecie - zaszalałam trochę ze zdjęciami i ich wybór na stronę okazał się być bardzo trudny. Stąd podjęłam decyzję o stworzeniu aż trzech galerii - osobnej z każdej wyspy.

Amorgos           Serifos           Sifnos