sierpień/wrzesień 2006: Paros, Iraklia, Koufonissi, Antiparos, Astipalaia, Naxos, Ateny
„...W tym wszystkim teraz ja, taka nadal bez nastroju, nawet bez tego smutku, który odczuwam ilekroć wracam z Hellady, jakaś wypalona, przybita, nieumiejąca z entuzjazmem opisać tych pięknych miejsc, które widziałam...” - tak zakończyłam opowieść o mojej lipcowej wyprawie do raju, tak zakończyłam tamtą – i tak niestety rozpocznę tę, o wyprawie do Grecji jakże pięknej ale widzianej przeze mnie już trochę inaczej aniżeli przez te wszystkie lata, inaczej to nie znaczy gorzej, źle, nie. To znaczy: już nie tak spontanicznie, już nie tak radośnie, bez jakichś nad wyraz wzniosłych uczuć... A może właśnie – przez brak skrzydeł i utraconych różowych okularów – po prostu normalnie? Bo – jak powiedziałam kilka dni temu do jednej z moich znajomych – nie sztuką jest powiedzieć czy napisać: „Ależ tu pięknie”, ale sztuką jest poczuć to COŚ, co powoduje, że to czy tamto jest piękne, choćby dla innych było zwyczajne czy nawet szpetne, sztuką jest poczuć to COŚ co przez całe lata powodowało, że dusiłam się z zachwytu, że potrafiłam wylać z siebie mnóstwo słów płynących z głębi mej duszy, mego serca, mnóstwo... nawet nieprzemyślanych ale pięknych, jedynych jakie w tamtym i tylko tamtym kierunku mogłam posłać... Wróciłam z mojej dwudziestej drugiej podróży do Grecji, podróży zaplanowanej już w marcu, kiedy to nabyłam bilet do Aten, na mój samolot, rejs nr 601 – jedyny taki szczególny dla mnie... Miała być Patmos i mniejsze wysepki wokół niej... Miała być... Po powrocie w lipcu z Grecji nic już nie było, nie jest nadal i nie będzie już nigdy proste dla mnie. Zrezygnowałam z wyjazdu, nie czułam się gotowa w sensie psychicznym... Stanąć na greckiej ziemi? Spojrzeć znowu z góry na rozświetlone Ateny? Nie, nie było to możliwe, nie przeżyję tego, nie dam sobie rady – tak myślałam przez te 5 tygodni, które miałam do wyjazdu.
Nie wiem co spowodowało, że na kilka dosłownie dni przed datą widniejącą na moim bilecie powiedziałam do siebie: „Lecz się tym, co próbowało cię zabić” i .... kupiłam bilet dla syna – po krótkim (nie było czasu na długi!) namyśle zgodził się na taki nagły wyjazd ze mną, a ja byłam szczęśliwa, że znalazło się to wolne miejsce w tym samym samolocie. Samej – brakowało mi odwagi aby do Grecji pojechać, z synem? Chciałam spróbować.
I układanie planu w szybkim już teraz tempie, planu nie tylko dla siebie ale i dla syna – oboje musimy być zadowoleni przecież. Syn bez większych wymagań, byle tam gdzie jeszcze dotąd nie był i z prośbą, aby nie była to Santorini, bo zbyt popularna. Wyzwanie dla mnie: jak to zrobić, aby 21-latek był zadowolony z dwutygodniowych wakacji spędzonych z matką?
Postanawiam, że odetnę się od wcześniejszych planów, zatem zapominam o Patmos i okolicach...
Stolica Antiparos tonąca w kwiatach
Jak boję się tego wyjazdu! Jak bardzo się boję, że nie zobaczę tego piękna, które zawsze widziałam... Do ostatniej chwili kilka bliskich mi osób, w tym mąż, odradza wyjazd. Wsiadamy z synem do taksówki pod domem: „Czy jesteś pewna, że ... ?” – mąż zawiesza głos. Nie, nie jestem pewna, ale muszę spróbować być silna. Jeszcze w samolocie zaciskam pięści: musi być dobrze, musi... Wiem, że zawsze mogę wrócić wcześniej, jeśli będzie mi bardzo źle, ale zakładam, że tym razem będzie dobrze. Bardzo w to wierzę, bardzo staram się wierzyć...
„Proszę państwa, wylądowaliśmy na lotnisku w Atenach...” – dociera do mnie głos stewardessy. Czuję, że nieśmiało uśmiecham się do siebie.. Musi być dobrze! Tu, w Grecji, w czasie wakacji musi być dobrze – postanawiam.
Zgodnie z planem od razu w nocy jedziemy do Pireusu – nie zostaniemy tym razem w Atenach ani minuty dłużej niż to konieczne. W Pireusie, jeszcze pogrążonym w ciemnościach, czekamy na prom na wyspę Paros. Na ten pierwszy, zaplanowany przez nas, nie ma już biletów.. Sobota, koniec sierpnia, piękna pogoda.. Zdarza się, ale to nie tragedia - następny prom za godzinę.
Spaceruję po Pireusie: ileż razy mówiłam, że lubię porty? Lubię patrzeć na promy, na całe to zamieszanie, które panuje w porcie kiedy prom nadpływa...
Już widno nad Pireusem, słońce od samego rana ostro grzeje a my już płyniemy, płyniemy na Cyklady!
Spokojne jest dziś o tej porze tak uwielbiane przeze mnie boskie Egeo. Wpatruję się w jego granat i myślę, że to moje szczęście móc być właśnie tutaj i zaczynam się cieszyć tym co mnie otacza. Patrzę na pobliską wyspę – dostrzegam nawet w oddali kilka białych domków. „To Kithnos” – podpowiada mi jakiś stary Grek – „A tam wcześniej, ten zarys, to Tzia”. Śmieszne: dla mnie zawsze Kea a dla Greków, szczególnie tych starszych: „Tzia”. Patrzę na wyciągniętą gdzieś w morze zniszczoną dłoń starego: „Tam w głębi jest Syros” – mówi do mnie, po czym trochę po grecku, trochę po angielsku zaczyna, nie wiem czemu, opowiadać,
Zakątek typowy dla Cyklad
I już nasza Paros a przed nią sporo skał i skałek. Nie wiem dlaczego ale zupełnie nagle przypominam sobie katastrofę promu sprzed kilku lat, który rozbił się o skały właśnie pod Paros... Czy to był „Express Samina” wtedy? Pamiętam jak przez mgłę, bo lata minęły...
Bez problemu znajduję w stolicy wyspy – Paroikii sympatyczny i odpowiadający nam pod każdym względem hotelik. Oczywiście niedaleko portu, bo tak lubię i tego potrzebuję. Robimy wstępne rozeznanie: Paroikia wydaje się być taka śliczna! Spacerujemy brzegiem morza, oglądamy jachty w marinie, zaglądamy na malutki antyczny cmentarz, idziemy wreszcie do Kastro – wpadam w zachwyt i już wiem, gdzie będę przychodzić wieczorami! Przyglądam się ślicznym, białym, małym domkom: sporo z nich tonie w różowo-fioletowych kwiatach. To bugenwilla – kwiat, który zawsze kojarzył mi się będzie z Grecją, choć nie tylko tutaj go można spotkać. Z radością pokonuję mnóstwo schodków – pokonywanie schodków ... to takie typowe dla Cyklad. Zatrzymuję się przy starej fontannie - podobno w mieście są trzy a mnie się udało odnaleźć dwie. Te śliczne fontanny to dar rodziny Mavrogennis z XVIII wieku. .Przyglądam się chodnikom, po których z rozkoszą spaceruję: każdy kamień obrysowany starannie białą farbą... nie, czasem nie kamień nawet, czasami po prostu takie kółka namalowane - i to też takie cykladzkie. Wszystko to takie mi bliskie, takie kochane, a jeśli tak czuję to nie jest ze mną tak źle! Myśli moje uciekają na małą Folegandros – to pierwsza Cyklada, na której stanęła moja noga i pamiętam jak ten rodzaj chodników mnie zachwycił.
Krążę i krążę po tym uroczym Kastro, zaglądam w jego zakątki, małe zaułki, gdzie dostrzegam śpiące koty, a kotów tu całkiem sporo. To też takie typowe dla Cyklad, ech, koty chyba są typowe dla całej Grecji: wylegują się na chodnikach, wylegują się na schodkach domów, plączą wokół stolików w tawernach.... Greckie koty, takie dla mnie inne niż w Polsce i takie ciągle leniwe. Przyglądam się kościółkom, których tu oczywiście niemało, ale niestety wiele z nich pozamykanych. Patrzę na fragment interesującego starego muru otaczającego Kastro, oglądam (otwarty!) znajdujący się wysoko a piękny, 300-letni kościółek Agia Eleni i Agios Konstantinos. Stąd rozciąga się śliczny widok na port, na morze, na pobliskie skałki.... Piękne to miejsce, do którego wielokrotnie wracałam: piękne tak w dzień jak i w nocy. Gubię się w takich miejscach, krążę bez ładu i planu, ale czyż to nie jest właśnie cudowne? Czasami (trochę wstyd, ale to silniejsze ode mnie) podglądałam tambylców, szczególnie wieczorami albo w czasie sjesty, o ile okna były nie szczelnie zasłonięte. Patrzyłam na wielkie stare fotografie na ścianach, często takie ze ślubu: dotykające do siebie głowy państwa młodych. Patrzyłam na szydełkowe obrusy albo takie z pięknymi haftami, patrzyłam na rząd starych kubków stojących na niewielkiej półeczce udekorowanej ozdobną serwetą, gdzieś tam, w jakimś domku wypatrzyłam nawet żelazko na duszę – ot, ciekawostka dla mego syna. Czasami zatrzymywałam się na dłużej bo usłyszałam przez okno dźwięki jakiejś interesującej mnie muzyki i musiałam jej koniecznie posłuchać, a czasami dlatego, że chciałam popatrzeć ... jak na tę starszą kobietę, siedzącą przed domem w czasie sjesty, i w idealnej ciszy wyszywającą serwetę... (pozwoliła mi nawet zrobić sobie zdjęcie - pytałam).
XVIII-wieczny kościółek Agios Ioannis
witajacy przed wejsciem do jaskini
Po północnej stronie miasta oglądam ruiny (naprawdę ruiny!) trzech kościołów z XVII wieku (Tris Ekklisies), gdzieś tam w sąsiedniej części (ale nie nad morzem) teren, gdzie można pooglądać mozaiki i zupełnie niedaleko od nich – Asklepion.
Lubię sobie usiąść choć na moment przy którymś z wiatraków: przy tym najbardziej znanym stojącym w porcie, ale i tym z drugiej strony miasta, gdzie druga, maleńka marina, gdzie kilka kolejnych, jakże cudownych kościółków, gdzie piękne, strome a przez to takie malownicze wybrzeże.
Wieczorami spaceruję po Kastro ale i po nabrzeżu: ależ tłumy ludzi się tutaj przechadzają!!! Mnóstwo tu tawern, kafeterii, barów wszelakich. Niektóre posadowione są nieco wyżej niż deptak a stamtąd widok wspaniały na port, na morze, na to co w dole. Promy i high speed’y wciąż trafiają do tutejszego, bardzo ruchliwego portu, co – dla mnie – dodaje Paroikii wielkiego uroku, szczególnie kiedy zapadnie zmrok. I jeszcze ten stary człowiek, którego codziennie wieczorem spotykam na nabrzeżu – sprawia wrażenie nieobecnego a tak pięknie gra greckie songi na swojej ....... i zawsze na dźwięk monety wrzucanej do pudełka, nagle wyrwany ze swego świata, powie: ” Efcharisto” [pozwolił mi zrobić sobie zdjęcie – pytałam].
Zaglądam na znajdujący się tuż obok „dworzec” autobusów KTEL i stwierdzam patrząc na rozkład jazdy, że autobusy po wyspie jeżdżą nawet nieźle, ale ja mam inne plany: będę oglądać wyspę jeżdżąc po niej na rowerze. Niestety, znalezienie roweru w wypożyczalniach Paroikii nie jest proste – wszędzie słyszę, że nigdzie nie znajdę bo od roku już nikt nie wypożycza rowerów.... Martwi mnie to, bo wyspa Paros wydaje mi się idealna dla roweru właśnie. Drugiego dnia już w zasadzie zrezygnowana - znajduję wypożyczalnię aut z kilkoma rowerami, co podsumowuję z radością: „Jeśli w Grecji 10 razy mówią ci, że nigdzie – nie rezygnuj: za jedenastym razem znajdziesz z pewnością” (uwaga: mimo, że rower można wypożyczyć nie ma na wyspie serwisu jak np. na Krecie, gdzie auta serwisowe jednej z wypożyczalni krążą cały czas. W przypadku awarii niestety trzeba sobie radzić samemu, ale można próbować zabrać rower autobusem – nie jest to proste, ale może się udać).
Jakaż to radość móc poczuć klimat wyspy i jej boskie zapachy pędząc po niej na rowerze! Oczywiście jako amator czasami muszę rower prowadzić (bo zbyt wysoko dla mnie) ale to nie przeszkadza: czuję się tak cudownie wolna kiedy mogę podjechać pod każdy wiatrak, pod każdy kościółek, pod każdą oliwkę, kiedy mogę zatrzymać się przy tym właśnie osiołku bo taki śliczny i zupełnie inny niż wszystkie pozostałe albo zjeżdżać z góry w zawrotnym tempie... I choć czasami zatyka, bo upał i powietrze niczym z suszarki do włosów to i tak czuję się tak bardzo szczęśliwa, że los pozwolił mimo wszystko znowu tu się znaleźć – tu, w kraju, który sobie wymyśliłam jako raj, w kraju z marzeń mojego dzieciństwa. Tak dojeżdżam do Naussy – ślicznego niewielkiego porciku na północy wyspy Paros, upadając potężnie po drodze, bo gdzieś tam kościółek z niebieską kopułką a ja patrząc na niego nie zauważam krawędzi szosy i z wielkim hukiem spadam z roweru .... Podobny upadek zdarza mi się i następnego dnia w okolicach nadmorskiego Piso Livadi, bo piękny widok na marinę z góry a ja... Syn uprzedza: „Do trzech razy sztuka”, a ja się śmieję, bo przecież choć stłuczony nadgarstek boli jak diabli, choć coś strzeliło w kręgach szyjnych (i odczuwam to do dziś!) to i tak wiem, że w raju nic złego mi się stać nie może – nadal to wiem, mimo wszystko!
A może frappe?
Innego dnia zmierzam na rowerze ze stolicy na południe wyspy: do Piso Livadi, choć jak się potem okazuje dojeżdżam nawet dalej, aż do Dryos, mijając po drodze bardzo popularną na Paros plażę [„złotą plażę”]: Chrissi Akti. Udaje mi się rano w Paroikii na „dworcu” wepchnąć rower do bagażnika autobusu [rowery bezplatnie]: dziękuję za to losowi bo wiem, że do Lefkes nie podjechałabym, ba, nie podeszła pewnie z rowerem: to najwyższej położona miejscowość wyspy i wygodniej mi było dojechać tam autobusem. Spaceruję po Lefkes oglądając wiele ślicznych domków, zaglądając do (niektórych otwartych) kościółków, gdzie zapach... ach ten zapach...., pokonując z rowerem na ramieniu mnóstwo schodków: cóż, jestem w końcu na Cykladach a tu schodki, schodki, schodki... Decyduję stąd przejść ścieżką bizantyjską, gdzie znowu rower jest tylko utrudnieniem, bo kamienista to ścieżka a nadto czasem tak wąsko, że rower trzeba znowu na ramię bo nie sposób zmieścić się prowadząc go obok, a rosnące wzdłuż ścieżki ostre krzewy ranią boleśnie łydki ... Nic to – ważne, że tu pięknie: w oddali widać boskie Egeo, gdzieś tam majączą białe zabudowania jakichś wiosek, dokoła nas tylko skały, rzędy zniszczonych murów zabezpieczające nieuprawiane od wieków pewnie bo puste pola, na szczycie wzgórza widoczny wiatraczek, niedaleko wijąca się niczym wąż asfaltowa droga, z przejazdu po której zrezygnowaliśmy, bo bizantyjska ścieżka kusiła – i dobrze, bo choć tu trudniej to przepięknie przecież... Idziemy powoli, bo i trudno się idzie a i upał daje się we znaki: potężne słońce tuż nad naszymi głowami bo południe, a schronić się nie ma jak bo niby gdzie? Trzy kilometry pięknej bizantyjskiej ścieżki wydają się być nieskończenie długie, ugotowana już prawie woda kończy się w zastraszającym tempie, ale w końcu można znowu zasiąść na rowerze i zjechać w dół... To wioska Prodromos, śliczna, typowa cykladzka: labirynt wąskich uliczek, śliczne białe domki, mnóstwo kwiatów wokół – aż dziwne, bo takie słońce, taki tu upał i tak piękne kwiaty... Jedyny kafenion – niestety zamknięty, ale jest sklep.. Wlewamy w siebie mnóstwo pysznej, zimnej wody... Jeszcze spojrzenie na stary wiatrak i już odjeżdżamy do następnych wiosek: to najpierw Marmara (śliczne śnieżnobiały kościółek na początku, wiatraczki, ładne domku, sporo łuków i (znowu!) schodów ...pora sjesty,... spokój, cisza... ), potem Marpissa, i już zjazd zupełnie w dół, nad samo wybrzeże: to Piso Livadi, gdzie ładny, mały port, sporo łódek, kafeterie tuż nad morzem, tawerny – i sporo nawet ludzi, bo i plaże można tu znaleźć. Wrócimy tu jeszcze ostatniego dnia na Paros: będziemy plątać się pomiędzy niewielkimi budynkami, pokonywać dziesiątki schodków by spojrzeć na śliczne wybrzeże, będziemy popijać zimną frappe siedząc nad boskim Egeo patrząc w totalnym lenistwie na łódki, na liście pobliskiej palmy, na idealnie biały monastyr Agios Antonios z XVI wieku, znajdujący się na szczycie wysokiego wzgórza, na... na to wszystko co nas otacza, a co takie piękne....
Powrót z połowów
Na rowerach pojechaliśmy do Doliny Motyli („Petaloudes”), której nie da się oczywiście porównać z tą na wyspie Rodos – tutejsza jest bardzo niewielka, ale dość ładnie urządzona. Mnóstwo tu czarno-białych (z pomarańczowymi elementami) motyli (ćmy to bardziej niż motyle, ale niech będzie!) oblepiających pnie drzew czy jakieś głazy. Mimo, że dolina – znajduje się na dość wysokim wzgórzu, skąd piękne widoki na wyspę, na Egeo i na pobliską Antiparos. Jeszcze znacznie wyżej niż Dolina Motyli (dalej w górę tą samą drogą) znajduje się XVIII-wieczny monastyr Moni Christu tu Dasus, ale my w ten upał i z rowerami nie próbowaliśmy nawet wspiąć się do niego. Zajrzeliśmy do nadmorskiej Poundy, skąd odpływa kaiki na wyspę Antiparos - nie zachwyciło mnie to miejsce zabudowane wieloma hotelami i innymi domami do wynajęcia, gdzie ze trzy tawerny nad brzegiem morza, mały kościółek – i już, oraz objechaliśmy zatokę pobliską Paroikii – tam gdzie Krios i inne bardzo popularne plaże (wodne taksówki z miasta). Tam, na tych pięknych widokowo terenach (zatoka widziana z góry z różnorakimi kolorami wody, białymi łódkami i zabudowaniami Paroikii ... ależ bajka!!), usiłowałam odnaleźć ruiny sanktuarium bodajże Apollina Delijskiego „Dileion”), ale mi się to nie udało. Tu, po raz pierwszy w swoim życiu jeździłam na rowerze po ... plażach, omijając zamki wzniesione przez dzieci i wjeżdżając wówczas do morza, ale widziałam, że i Grecy tak czynili na skuterach – dlaczego ja na rowerze nie mogłam??? Dzięki temu uniknęłam powrotu po dość górzystym (jak dla mnie) terenie.
W czasie pobytu na Paros wybraliśmy się na cały dzień na pobliską wysepkę Antiparos - tu można z Paros dotrzeć albo kaiki z Poundy (często pływa, chyab co pół godziny nawet)) albo małym statkiem ze stolicy (kilka rejsów dziennie). Marzyłam o obejrzeniu jaskini oraz Chory – i plan ten udało się zrealizować. Dojazd do jaskini jest banalny – w porcie czeka autobus KTEL, który malowniczą drogą jedzie prosto do jaskini. Przed wejściem do niej znajduje się śliczny kościółek Agios Ioannis Spiliotis (z XVIII w.), a w jaskini nie wolno robić zdjęć, chyba, że bez flesza. Jaskinia nie jest może największą, jaką widziałam w swoim życiu, ale jest dość duża i robi wrażenie: jest w niej coś tajemniczego, czego nazwać nie potrafię. Pokonując mnóstwo schodów, w chłodzie i spokoju, zaglądałam do małych grot i przypatrywałam się otaczającym mnie stalaktytom i stalagmitom wciąż zastanawiając się (a czynię to od lat w takich miejscach) jak to możliwe aby natura stworzyła coś tak niewiarygodnie pięknego – dla mnie to niepojęte.
Po Chorze na Antiparos spacerowałam kilka godzin – urocze to oczywiście miejsce, a tutejsze Kastro? Jedno z ładniejszych, które w swym życiu widziałam – doznawałam oczywistych skojarzeń z Kastro, które widziałam 8 lat temu na Folegandros, choć tutejsze to ponoć replika tego z wyspy Sikinos (a ja nie byłam dotąd na wyspie Sikinos). Spędziłam tu sporo czasu, chodząc nawet po dachu znajdującej się na środku placu cysterny (tu cysterna na środku - kościółek nieco z boku) i spoglądając na budynki Kastro z pewnej wysokości. Niektóre z budynków to już zupełna ruina ale i one, opuszczone już od dawna - mają w sobie wiele uroku. W innych budynkach mieszkają jeszcze ludzie, choć zadziwia sama możliwość z uwagi na opłakany stan techniczny. Są i odrestaurowane budynki, przynajmniej z zewnątrz prezentujące się zupełnie przyzwoicie – ale te należą tu do rzadkości. Na dachu cysterny urządzono niewielkie Muzeum Folkloru (nieczynne w czasie mojej wizyty), a przed wejściem do Kastro znajdują się dwa sąsiadujące ze sobą XVII-wieczne kościoły: Agios Nikolaos i Ewangelismos. Oba co do zasady zamknięte, ale przy odrobinie szczęścia można spotkać kogoś z kluczami. Mnie udało się w ten sposób obejrzeć (i pozostawić świeczkę) kościół Agios Nikolaos - do tego drugiego, malutkiego, nie udało mi się zajrzeć i nikt nie wiedział kto ma klucze. Tuż obok tych kościołów znajduje się wielki plac, na środku którego rośnie wielkie drzewo eukaliptusowe. Cały plac zastawiony jest dokładnie stolikami - ileż stolików tu się znajduje, a ileż krzesełek? Trudno zliczyć, ale można sobie wyobrazić jaki gwar panuje tutaj wieczorem. Zanim pod wieczór odpłynęłam z wyspy Antiparos – obeszłam jeszcze ten jej kraniec, który znajduje się od strony bezludnej wyspy Diplo: ślicznie z tej części widać prywatną wysepkę Strogylonissi, można tu zobaczyć sporo krabów (skałki), a nadto zajrzeć do kilku kościółków (a jeden taki maleńki, taki śliczny i na moje szczęście otwarty).
Inną śliczną a niewielką wysepką, którą udało mi się zobaczyć jest Koufonissi – jedna z tzw. „Małych Cyklad” (albo „Cyklad Dalekich”), na którą popłynęliśmy z Paros statkiem. Wcześniej zawinęliśmy do portu Agios Georgios na innej Małej Cykladzie – Iraklii, ale pewnie z uwagi na to, że nie miałam tu zbyt dużo czasu ta nie wprawiła mnie w taki zachwyt jak Koufonissi. Owszem, plaża na Iraklii – Livadi, pełna uroku, port Agios Georgios – ładny i usytuowany nad śliczną zatoką, ale ... No właśnie, ale...
Chodząc po stolicy Koufonissi
Do grona wysp, tych dla mnie „naj”, z samej czołówki, dołączyła w tym roku niewielka Astipalaia, na którą połynęliśmy już po pożegnaniu się z Paros. Astipalaia to taki sympatyczny rodzynek – moja osobista czołówka to Cyklady a tu nagle pomiędzy nimi wysepka z Dodekanezu...
Wysepka, która leży w zasadzie na granicy Dodekanezu i Cyklad, ale należy do Dodekanezu, choć pod każdym względem bliższa Cykladom. To wysepka, do której przymierzałam się od lat, wysepka ładna z jej kształtu: widziana z góry wygląda niczym motylek. To tu znajduje się Chora, którą od zawsze chciałam obejrzeć, choć jakoś ta Astipalaia nie była mi nigdy po drodze [rok temu już nawet hotel dla siebie namierzyłam, ale wyspa przegrała w ostatniej chwili z cykladzką Sifnos]. Kiedy patrzyłam na zdjęcia tej Chory wiedziałam, że bardzo pragnę tam właśnie się znaleźć - i wreszcie w tym roku to marzenie zrealizowałam.
Chora na wyspie Astipalaia to perełka, to jedno z piękniejszych miejsc, jakie widziałam w Grecji, a Kastro zachwyca niesamowicie. Mogłam tam wędrować i wędrować, tak za dnia jak i nocą: zawsze cudownie, zawsze klimatycznie...Pięknie po prostu, pięknie pod każdym względem.
Odkryłam poza tym, że na Astipalai znajdują się takie piękne do łazikowania tereny górskie: niezbyt wysokie to góry, zatem nie jakaś szalona wspinaczka, ale urocze wędrówki po terenach gdzie jak okiem sięgnąć góry, doliny, szczyty niższe, wyższe, gdzieś tam Egeo, gdzieś tam kozy czy owce, czasem osły – i kościółki. Kościółki malutkie, białe... Śliczne to wszystko!!!
Stary port w Pera Gialos
Po weekendzie pożegnaliśmy (ku wielkiej radości mego syna!!) senną ale przecież prześliczną Astipalaię, i odpłynęliśmy na Naxos - tutaj znowu tętniło życie! Zamieszkaliśmy wysoko, wysoko, w starej Chorze, aż pod Kastro – widok z góry na wciąż szumiące (w nocy nawet intesywnie!) Egeo oraz ślicznie oświetloną Portarę – zachwycający. Po nabrzeżu do późnych godzin nocnych przechadzały się tłumy ludzi, niczym w Paroikii, tak często wspominanej przez mego syna. Chora na wyspie Naxos to kolejne wspaniałe (i strasznie klimatyczne – w tych partiach gdzie już nie ma sklepików) miejsce, po którym dane mi było wędrować. Jest dla mnie olbrzymia, zatem zapamiętanei tam jakiejkolwiek drogi dla mnie nie było możliwe (poza drogą z jednej strony do naszego hotelu). Błądziłam tam w sposób nieprzewidywalny, ale sprawiało mi to oczywiście wiele radości. Ileż tam uliczek, po których warto przejść, ileż budynków, przy których warto się zatrzymać, ba jakiś piękny herb sprzed wielu, wielu lat, bo jakaś starannie wyszydełkowana firanka, bo jakaś śliczna czy zupełnie nietypowa kołatka, ileż zakątków, w które warto zajrzeć, ileż tajemnych przejść gdzie nawet ja, tak niewysoka osóbka, musiała się pochylać aby móc przejść dalej! Wszystko to urocze w swym klimacie i atmosferze: w dzień - piękne, w nocy – piękne, choć zupełnie inaczej. Po Chorze chodziłam wielokroć, ale jestem pewna, że do wielu miejsc nie zajrzałam, bo nie trafiłam, bo nie skręciłam we właściwą uliczkę, bo po prostu nie było mi to dane.
Kilkakrotnie przechodziłam groblą łączącą wyspę Naxos z wysepką Palateia, aby stanąć pod Portarą - to marmurowa, potężna brama zbudowana w VI w. pne jako wejście do świątyni Apollina; to coś co zapamiętałam z mojego pierwszego rejsu na Cyklady z 1998 roku: kiedy wracałam do Pireusu z Folegandros i nocą wpływałam do portu na Naxos przyglądałam się z promu oświetlonej Portarze. Od tamtej pory jej nie widziałam aż do tego roku: stałam przy niej i w dzień i pod wieczór (jakież to popularne miejsce przy zachodzie słońca mnóstwo ludzi się tutaj wówczas gromadzi), stałam przy niej i nocą, kiedy nikogo poza nami tutaj nie było a my podziwialiśmy stąd właśnie tak pięknie oświetloną Chorę. Często wieczorami spacerowałam po marinie patrząc na śliczne jachty, często wpatrywałam się w tajemniczy biały kościółek Panagia Myrtidiotissa posadowiony na maleńkiej wysepce znajdującej się pomiędzy pomostami mariny a nabrzeżem, przyglądałam się pięknym kolorom podświetlonym wodom Egeo w okolicach Grotty, pięknemu tu dnu morza.
Naxos to wyspa wielka i wiedzieliśmy,
Chora z gorujacym nad nią Kastro
Towarzystwo podczas cykladzkich wędrówek
Wybrałam się autobusem na północ wyspy, do najwyżej położonej na Naxos wioski – Komiaki (tu obejrzałam poza ładną wioską grobowiec z czasów mykeńskich) a stąd zeszłam w dół 11-kilometrową malowniczo krętą drogą do wioski Appollonas, gdzie boskie Egeo widziałam i widziałam z oddali i wciąż nie mogłam do niego dojść, bo droga niebywale kręta i wydawałoby się, że bez końca. Tutejszy olbrzymi kuros wywarł na mnie spore wrażenie, ale wioska nieco rozczarowała, choć wody Egeo wspaniale uderzały o falochron i mogłam się temu długo przyglądać. Zachwycałam się położeniem innych niż Komiaki górskich wiosek jak Koronos czy Mesi – ależ to piękne obrazki, a ile zdjęć tu zrobiłam!
Obejrzałam sobie również obie wioski Sangri: i Ano (śliczna, z monastyrem Agiou Eleftheriou w remoncie niestety, ale robotnicy pozwolili mi wejść na moment na teren i choć z zewnątrz obejrzałam kościółek), i Kato (tu wieża obronna, a poza tym dużo zrujnowanych budynków), doszłam do ruin samotnej świątyni Dimitras (tu również niewielkie muzeum) oglądając tuż obok bizantyjską kapliczkę Agios Ioannis Giroulas (zamknięta) wracając do Ano Sangri malowniczą ścieżką biegnącą wśród zupełnie dzikich pól, a potem schodząc główną drogą w dół do wioski Galanado spojrzałam z góry na znajdujący się w dolinie kościółek Agias Mamas z VIII wieku – śliczny widok. W wiosce Galanado nie znalazłam podwójnego kościoła znajdującego się przy wieży Belonia, przy której stałam, ale nie wiedziałam wówczas, że podwójny kościół znajduje się w tej wieży – mój pech. A kościół musi być bardzo interesujący: w jednej jego części znajduje się katolicka świątynia, w drugiej – ortodoksyjna kaplica.
Musiałam popatrzeć z zupełnie bliska i przez dłuższy czas na boskie Egeo, zapragnęłam pochodzić jego brzegiem, bo choć w czasie tych wakacji wiele, bardzo wiele czasu z nim spędziłam – i tak wiedziałam, że przecież zatęsknię za jego zapachem, za jego kolorem, za jego dotykiem... Zatęsknię, bo zawsze przecież tęsknię i to uczucie pewnie nigdy mi nie minie, bo silnie we mnie zakorzenione. Wybraliśmy się na najbliższe Chorze plaże: Prokopios i Agia Anna (dalej jeszcze Skala, ale tam nie doszliśmy) . Śliczne te plaże tutaj: dość szerokie, długie i piaszczyste. Mnóstwo tu kolorowych parasoli, mnóstwo tawern, kafejek najprzeróżniejszych i barów, hoteli i domów do wynajęcia. W Agia Anna krążyłam wokół niewielkiego porciku z kilkoma łódkami, skąd odpływa kaiki do Piso Livadi na pobliskiej Paros, i wspinałam się na jakieś skałki, pewnie tak ładnie wyrzeźbione przez morze. Wędrowałam plażą pozwalając, aby wody cieplutkiego Egeo dotykaly moich łydek... Cóż za wspaniałe uczucie! Wracając piechotą do Chory przyglądałam się jakimś bagnom (skąd tutaj bagna?) oraz dostrzegłam jezioro... To chyba było jezioro!
W drodze do Kastro
Największą frajdą dla mnie było odkrycie, że oto właśnie w Odeonie Heroda Attycusa na Akropolu rozpoczął się koncert Stamatisa Spanoudakisa – autor muzyki do między innymi wspaniałego filmu „Nyfes” zupełnie w swoim czasie zawładnął moim sercem. Oczywiście nie było już możliwe zdobycie biletu na ten koncert, ale zasiedliśmy na marmurowym schodku tuż obok wejścia i zasłuchani w dźwięki wspaniałej muzyki skomponowanej przez Spanoudakisa podnosiliśmy co jakiś czas głowy w górę, aby popatrzeć na grę świateł widoczną w „oknach” Odeonu, na ciemne nad nami niebo z widocznymi gwiazdami.... Wspaniałe to wydarzenie dla mojej duszy i wspaniała niespodzianka – tego przecież nie oczekiwałam.
Kiedy piszę te słowa – mija właśnie tydzień, dokładnie tydzień, odkąd wróciliśmy do kraju z tej kolejnej mojej podróży do Hellady. Podróży, w którą tak bałam się udać, a okazało się, że spędziłam tam wspaniały czas i zobaczyłam tak potężny kawał pięknej Grecji. Czas jakiś temu, pisząc już te słowa, włączyłam płytę: to Spanoudakis kupiony przy Odeonie Heroda Attycusa po tamtym koncercie i jego muzyka do filmu „Alexandros”, piękna muzyka, piękna....
A może wkrótce odważę się posłuchać i drugiej z nowych w moich zbiorach płyty? To poezja Nikosa Gatsosa do muzyki mojego Chadzitakisa.... To zbiór pt. „Amorgos”... Może się odważę.... może....
Wciąż nie mam kiedy stworzyć galerii z tej obfitej w zdjęcia podróży na Cyklady z Astipaleą, stąd póki co zapraszam do obejrzenia kilku moich zdjęć z wysepki Koufonissi , które swego czasu wrzuciłam na nasze greckie Fotoforum, o tutaj: Koufonissi, z Antiparos (gdzie dorzucił kilka swoich znakomitych fotek zaprzyjaźniony ze mną żeglarz Amigo) i z Astipalai.