sierpień/wrzesień 2006: Paros, Iraklia, Koufonissi, Antiparos, Astipalaia, Naxos, Ateny

„...W tym wszystkim teraz ja, taka nadal bez nastroju, nawet bez tego smutku, który odczuwam ilekroć wracam z Hellady, jakaś wypalona, przybita, nieumiejąca z entuzjazmem opisać tych pięknych miejsc, które widziałam...” - tak zakończyłam opowieść o mojej lipcowej wyprawie do raju, tak zakończyłam tamtą – i tak niestety rozpocznę tę, o wyprawie do Grecji jakże pięknej ale widzianej przeze mnie już trochę inaczej aniżeli przez te wszystkie lata, inaczej to nie znaczy gorzej, źle, nie. To znaczy: już nie tak spontanicznie, już nie tak radośnie, bez jakichś nad wyraz wzniosłych uczuć... A może właśnie – przez brak skrzydeł i utraconych różowych okularów – po prostu normalnie? Bo – jak powiedziałam kilka dni temu do jednej z moich znajomych – nie sztuką jest powiedzieć czy napisać: „Ależ tu pięknie”, ale sztuką jest poczuć to COŚ, co powoduje, że to czy tamto jest piękne, choćby dla innych było zwyczajne czy nawet szpetne, sztuką jest poczuć to COŚ co przez całe lata powodowało, że dusiłam się z zachwytu, że potrafiłam wylać z siebie mnóstwo słów płynących z głębi mej duszy, mego serca, mnóstwo... nawet nieprzemyślanych ale pięknych, jedynych jakie w tamtym i tylko tamtym kierunku mogłam posłać...
Wróciłam z mojej dwudziestej drugiej podróży do Grecji, podróży zaplanowanej już w marcu, kiedy to nabyłam bilet do Aten, na mój samolot, rejs nr 601 – jedyny taki szczególny dla mnie... Miała być Patmos i mniejsze wysepki wokół niej... Miała być... Po powrocie w lipcu z Grecji nic już nie było, nie jest nadal i nie będzie już nigdy proste dla mnie. Zrezygnowałam z wyjazdu, nie czułam się gotowa w sensie psychicznym... Stanąć na greckiej ziemi? Spojrzeć znowu z góry na rozświetlone Ateny? Nie, nie było to możliwe, nie przeżyję tego, nie dam sobie rady – tak myślałam przez te 5 tygodni, które miałam do wyjazdu.
Nie wiem co spowodowało, że na kilka dosłownie dni przed datą widniejącą na moim bilecie powiedziałam do siebie: „Lecz się tym, co próbowało cię zabić” i .... kupiłam bilet dla syna – po krótkim (nie było czasu na długi!) namyśle zgodził się na taki nagły wyjazd ze mną, a ja byłam szczęśliwa, że znalazło się to wolne miejsce w tym samym samolocie. Samej – brakowało mi odwagi aby do Grecji pojechać, z synem? Chciałam spróbować.
I układanie planu w szybkim już teraz tempie, planu nie tylko dla siebie ale i dla syna – oboje musimy być zadowoleni przecież. Syn bez większych wymagań, byle tam gdzie jeszcze dotąd nie był i z prośbą, aby nie była to Santorini, bo zbyt popularna. Wyzwanie dla mnie: jak to zrobić, aby 21-latek był zadowolony z dwutygodniowych wakacji spędzonych z matką?
Postanawiam, że odetnę się od wcześniejszych planów, zatem zapominam o Patmos i okolicach...

Stolica Antiparos tonąca w kwiatach
Cyklady – to już wiem, Cyklady na pewno. Od zawsze najpiękniejsze dla mnie wyspy na ziemi – czy takie okażą się i teraz? Jakieś większe wyspy, bo przecież jadę z synem a temu nie wystarczą białe, choćby najpiękniejsze domki, niebieskie okiennice, kościółki i kapliczki, kozy, owce.... On potrzebuje, szczególnie wieczorami, barów muzycznych i mnóstwa ludzi, „miejsc żyjących, miejsc tętniących choć trochę życiem” – jak mówi. Stawiam na Paros i Naxos – promy pływają tam idealnie. Pomiędzy nimi weekend na Astipalai: marzyłam o niej od lat, bo Chora tamże to dla mnie perełka na Morzu Egejskim, ale ona taka odizolowana, taka daleka, i czasu wciąż na nią biedną brak, a tym razem prom wyjątkowo pasuje... Będzie Astipalaia – już wiem, i oby Chora, ta wymarzona przeze mnie od lat okazała się i teraz, kiedy nareszcie postawię tam swoją stopę taką perełką jak to sobie wyobrażałam.
Jak boję się tego wyjazdu! Jak bardzo się boję, że nie zobaczę tego piękna, które zawsze widziałam... Do ostatniej chwili kilka bliskich mi osób, w tym mąż, odradza wyjazd. Wsiadamy z synem do taksówki pod domem: „Czy jesteś pewna, że ... ?” – mąż zawiesza głos. Nie, nie jestem pewna, ale muszę spróbować być silna. Jeszcze w samolocie zaciskam pięści: musi być dobrze, musi... Wiem, że zawsze mogę wrócić wcześniej, jeśli będzie mi bardzo źle, ale zakładam, że tym razem będzie dobrze. Bardzo w to wierzę, bardzo staram się wierzyć...
„Proszę państwa, wylądowaliśmy na lotnisku w Atenach...” – dociera do mnie głos stewardessy. Czuję, że nieśmiało uśmiecham się do siebie.. Musi być dobrze! Tu, w Grecji, w czasie wakacji musi być dobrze – postanawiam.
Zgodnie z planem od razu w nocy jedziemy do Pireusu – nie zostaniemy tym razem w Atenach ani minuty dłużej niż to konieczne. W Pireusie, jeszcze pogrążonym w ciemnościach, czekamy na prom na wyspę Paros. Na ten pierwszy, zaplanowany przez nas, nie ma już biletów.. Sobota, koniec sierpnia, piękna pogoda.. Zdarza się, ale to nie tragedia - następny prom za godzinę.
Spaceruję po Pireusie: ileż razy mówiłam, że lubię porty? Lubię patrzeć na promy, na całe to zamieszanie, które panuje w porcie kiedy prom nadpływa...
Już widno nad Pireusem, słońce od samego rana ostro grzeje a my już płyniemy, płyniemy na Cyklady!
Spokojne jest dziś o tej porze tak uwielbiane przeze mnie boskie Egeo. Wpatruję się w jego granat i myślę, że to moje szczęście móc być właśnie tutaj i zaczynam się cieszyć tym co mnie otacza. Patrzę na pobliską wyspę – dostrzegam nawet w oddali kilka białych domków. „To Kithnos” – podpowiada mi jakiś stary Grek – „A tam wcześniej, ten zarys, to Tzia”. Śmieszne: dla mnie zawsze Kea a dla Greków, szczególnie tych starszych: „Tzia”. Patrzę na wyciągniętą gdzieś w morze zniszczoną dłoń starego: „Tam w głębi jest Syros” – mówi do mnie, po czym trochę po grecku, trochę po angielsku zaczyna, nie wiem czemu, opowiadać,

Zakątek typowy dla Cyklad
że pochodzi z Pireusu i nadal tam mieszka, płynie na Paros, a gdzieś na promie jest .. On nie wie kto, ja też nie wiem, ale wiem, że jego żona i żona tamtego są siostrami. Tamten drugi, Ioanni, mieszka na Chalkidiki. „Pou?” – pytam. Przecież lubię takie opowieści, a Chalkidiki to teren rozległy. Wiem, gdzie jest ta jego Nea Potida, byłam tam przecież, wspominam o moich wakacjach na Chalkidiki, wymieniam wyspy, po których wędrowałam. Stary Adonis przygląda mi się z zainteresowaniem i ubolewa, że nie może poznać mego syna: ten po całej nieprzespanej nocy śpi na promie jak zarżnięty i tylko przyjrzeć mu się można ale porozmawiać nie. Nie pozwalam go budzić. Adonis odchodzi, po czym wraca z tym drugim, Ioannisem – i już do samej Paros mi towarzyszą. Pokazują mi Serifos po prawej stronie promu a ja im opowiadam jak piękną Chorę tam widziałam. Patrzą na mapę w moim przewodniku, na pozaznaczane wyspy, na których byłam i przyznają, że oni mało wysp widzieli. Nie wiem po co płyną na Paros ale wiem, że zatrzymają się w Alyki.
I już nasza Paros a przed nią sporo skał i skałek. Nie wiem dlaczego ale zupełnie nagle przypominam sobie katastrofę promu sprzed kilku lat, który rozbił się o skały właśnie pod Paros... Czy to był „Express Samina” wtedy? Pamiętam jak przez mgłę, bo lata minęły...
Bez problemu znajduję w stolicy wyspy – Paroikii sympatyczny i odpowiadający nam pod każdym względem hotelik. Oczywiście niedaleko portu, bo tak lubię i tego potrzebuję. Robimy wstępne rozeznanie: Paroikia wydaje się być taka śliczna! Spacerujemy brzegiem morza, oglądamy jachty w marinie, zaglądamy na malutki antyczny cmentarz, idziemy wreszcie do Kastro – wpadam w zachwyt i już wiem, gdzie będę przychodzić wieczorami! Przyglądam się ślicznym, białym, małym domkom: sporo z nich tonie w różowo-fioletowych kwiatach. To bugenwilla – kwiat, który zawsze kojarzył mi się będzie z Grecją, choć nie tylko tutaj go można spotkać. Z radością pokonuję mnóstwo schodków – pokonywanie schodków ... to takie typowe dla Cyklad. Zatrzymuję się przy starej fontannie - podobno w mieście są trzy a mnie się udało odnaleźć dwie. Te śliczne fontanny to dar rodziny Mavrogennis z XVIII wieku. .Przyglądam się chodnikom, po których z rozkoszą spaceruję: każdy kamień obrysowany starannie białą farbą... nie, czasem nie kamień nawet, czasami po prostu takie kółka namalowane - i to też takie cykladzkie. Wszystko to takie mi bliskie, takie kochane, a jeśli tak czuję to nie jest ze mną tak źle! Myśli moje uciekają na małą Folegandros – to pierwsza Cyklada, na której stanęła moja noga i pamiętam jak ten rodzaj chodników mnie zachwycił.
Krążę i krążę po tym uroczym Kastro, zaglądam w jego zakątki, małe zaułki, gdzie dostrzegam śpiące koty, a kotów tu całkiem sporo. To też takie typowe dla Cyklad, ech, koty chyba są typowe dla całej Grecji: wylegują się na chodnikach, wylegują się na schodkach domów, plączą wokół stolików w tawernach.... Greckie koty, takie dla mnie inne niż w Polsce i takie ciągle leniwe. Przyglądam się kościółkom, których tu oczywiście niemało, ale niestety wiele z nich pozamykanych. Patrzę na fragment interesującego starego muru otaczającego Kastro, oglądam (otwarty!) znajdujący się wysoko a piękny, 300-letni kościółek Agia Eleni i Agios Konstantinos. Stąd rozciąga się śliczny widok na port, na morze, na pobliskie skałki.... Piękne to miejsce, do którego wielokrotnie wracałam: piękne tak w dzień jak i w nocy. Gubię się w takich miejscach, krążę bez ładu i planu, ale czyż to nie jest właśnie cudowne? Czasami (trochę wstyd, ale to silniejsze ode mnie) podglądałam tambylców, szczególnie wieczorami albo w czasie sjesty, o ile okna były nie szczelnie zasłonięte. Patrzyłam na wielkie stare fotografie na ścianach, często takie ze ślubu: dotykające do siebie głowy państwa młodych. Patrzyłam na szydełkowe obrusy albo takie z pięknymi haftami, patrzyłam na rząd starych kubków stojących na niewielkiej półeczce udekorowanej ozdobną serwetą, gdzieś tam, w jakimś domku wypatrzyłam nawet żelazko na duszę – ot, ciekawostka dla mego syna. Czasami zatrzymywałam się na dłużej bo usłyszałam przez okno dźwięki jakiejś interesującej mnie muzyki i musiałam jej koniecznie posłuchać, a czasami dlatego, że chciałam popatrzeć ... jak na tę starszą kobietę, siedzącą przed domem w czasie sjesty, i w idealnej ciszy wyszywającą serwetę... (pozwoliła mi nawet zrobić sobie zdjęcie - pytałam).

XVIII-wieczny kościółek Agios Ioannis
witajacy przed wejsciem do jaskini
Idę któregoś znowu na drugą stronę Paroikii: to tu zaglądam do Muzeum Archeologicznego (bezcenna tablica z fragmentem „Kroniki paryjskiej”) i kilkakrotnie do wspaniałego kościoła Ekatonpyliani. Ten kościół jest jednym z tych obiektów, który w szczegółach zapamiętałam już chyba na całe moje życie. Ilekroć do niego wstąpiłam – musiałam dostrzec coś zupełnie nowego dla mnie a chodziłam tam kilkakrotnie (czy więcej) bo ... do ostatniego dnia nie mogłam znaleźć śladu pozostawionego przez Agię Teoktisti (odcisk jej stopy)! Kościół to nietypowy, bo składający się z jakby trzech budynków o 99 drzwiach i oknach (nie liczyłam – tak przewodniki podają), bardzo stary [najstarszy z czynnych w Grecji], z piękną kaplicą Agios Nikolaos, z dzwonami zawieszonymi na drzewie („dzwonnica”). To kościół, w którym uczestniczyłam w chrzcie małej Marii – wiedziałam jak wygląda chrzest w Grecji ale nigdy dotąd nie widziałam doświadczając tego ku mojej radości właśnie teraz, w tym kościele: śliczne to widowisko choć stresujące dla głównej bohaterki.
Po północnej stronie miasta oglądam ruiny (naprawdę ruiny!) trzech kościołów z XVII wieku (Tris Ekklisies), gdzieś tam w sąsiedniej części (ale nie nad morzem) teren, gdzie można pooglądać mozaiki i zupełnie niedaleko od nich – Asklepion.
Lubię sobie usiąść choć na moment przy którymś z wiatraków: przy tym najbardziej znanym stojącym w porcie, ale i tym z drugiej strony miasta, gdzie druga, maleńka marina, gdzie kilka kolejnych, jakże cudownych kościółków, gdzie piękne, strome a przez to takie malownicze wybrzeże.
Wieczorami spaceruję po Kastro ale i po nabrzeżu: ależ tłumy ludzi się tutaj przechadzają!!! Mnóstwo tu tawern, kafeterii, barów wszelakich. Niektóre posadowione są nieco wyżej niż deptak a stamtąd widok wspaniały na port, na morze, na to co w dole. Promy i high speed’y wciąż trafiają do tutejszego, bardzo ruchliwego portu, co – dla mnie – dodaje Paroikii wielkiego uroku, szczególnie kiedy zapadnie zmrok. I jeszcze ten stary człowiek, którego codziennie wieczorem spotykam na nabrzeżu – sprawia wrażenie nieobecnego a tak pięknie gra greckie songi na swojej ....... i zawsze na dźwięk monety wrzucanej do pudełka, nagle wyrwany ze swego świata, powie: ” Efcharisto” [pozwolił mi zrobić sobie zdjęcie – pytałam].
Zaglądam na znajdujący się tuż obok „dworzec” autobusów KTEL i stwierdzam patrząc na rozkład jazdy, że autobusy po wyspie jeżdżą nawet nieźle, ale ja mam inne plany: będę oglądać wyspę jeżdżąc po niej na rowerze. Niestety, znalezienie roweru w wypożyczalniach Paroikii nie jest proste – wszędzie słyszę, że nigdzie nie znajdę bo od roku już nikt nie wypożycza rowerów.... Martwi mnie to, bo wyspa Paros wydaje mi się idealna dla roweru właśnie. Drugiego dnia już w zasadzie zrezygnowana - znajduję wypożyczalnię aut z kilkoma rowerami, co podsumowuję z radością: „Jeśli w Grecji 10 razy mówią ci, że nigdzie – nie rezygnuj: za jedenastym razem znajdziesz z pewnością” (uwaga: mimo, że rower można wypożyczyć nie ma na wyspie serwisu jak np. na Krecie, gdzie auta serwisowe jednej z wypożyczalni krążą cały czas. W przypadku awarii niestety trzeba sobie radzić samemu, ale można próbować zabrać rower autobusem – nie jest to proste, ale może się udać).
Jakaż to radość móc poczuć klimat wyspy i jej boskie zapachy pędząc po niej na rowerze! Oczywiście jako amator czasami muszę rower prowadzić (bo zbyt wysoko dla mnie) ale to nie przeszkadza: czuję się tak cudownie wolna kiedy mogę podjechać pod każdy wiatrak, pod każdy kościółek, pod każdą oliwkę, kiedy mogę zatrzymać się przy tym właśnie osiołku bo taki śliczny i zupełnie inny niż wszystkie pozostałe albo zjeżdżać z góry w zawrotnym tempie... I choć czasami zatyka, bo upał i powietrze niczym z suszarki do włosów to i tak czuję się tak bardzo szczęśliwa, że los pozwolił mimo wszystko znowu tu się znaleźć – tu, w kraju, który sobie wymyśliłam jako raj, w kraju z marzeń mojego dzieciństwa. Tak dojeżdżam do Naussy – ślicznego niewielkiego porciku na północy wyspy Paros, upadając potężnie po drodze, bo gdzieś tam kościółek z niebieską kopułką a ja patrząc na niego nie zauważam krawędzi szosy i z wielkim hukiem spadam z roweru .... Podobny upadek zdarza mi się i następnego dnia w okolicach nadmorskiego Piso Livadi, bo piękny widok na marinę z góry a ja... Syn uprzedza: „Do trzech razy sztuka”, a ja się śmieję, bo przecież choć stłuczony nadgarstek boli jak diabli, choć coś strzeliło w kręgach szyjnych (i odczuwam to do dziś!) to i tak wiem, że w raju nic złego mi się stać nie może – nadal to wiem, mimo wszystko!

A może frappe?
Krażę po Naussie, gdzie ślicznie choć mało klimatycznie, bo hałas, mnóstwo ludzi i mnóstwo hoteli: posadowione na stokach tak, że jeden wyrasta z drugiego... Mnóstwo ludzi mimo środka dnia i łatwo sobie wyobrazić co dzieje się tutaj wieczorem! Falochronem dochodzę do ruin zamku weneckiego skąd piękne widoki na okolicę, patrzę w morze: jakaż czysta woda i nawet dostrzegam pływające w niej rybki, spaceruję wokół wielu tawern znajdujących się nad morzem: tylu suszących się ośmiornic dotąd chyba nigdzie w Grecji nie widziałam – skąd ich się tutaj takie niesamowite ilości? Można dostrzec je w tym rejonie dosłownie wszędzie! Cieszy to mój wzrok, bo lubię takie obrazki – i lubię ośmiornice, choć kiedyś, po wędrówce po wyspie Mykonos już obiecałam sobie, że nie będę ich jadła, bo w barbarzyński dla mnie sposób się je zabija... Ech, nie dotrzymałam oczywiście słowa i nadal je jadam z wielką przyjemnością. Zasiadam w jednej z kafeterii i popijając frappe przyglądam się kolorowym łódkom kołyszącym w porcie, potem zaglądam do chronionego kościoła Agios Nikolaos Mostratos gdzie przez kraty spoglądam na cenne ikony, zatrzymuję się na chwilę nad niewielką tutejszą plażą, albo w tym miejscu gdzie jeśli spojrzeć w górę – mnóstwo białych schodków prowadzących chyba prosto do niebieskiego nieba, a po obu ich stronach piętrzące się białe domki posadowione coraz wyżej i wyżej ... Żegnam się z Naussą i objeżdżam całą pobliską zatokę dojeżdżając aż na koniec wyspy, do monastyru Agios Ioannis – ależ tu wszędzie pięknie! Na dłużej zatrzymuję się na prześlicznej choć nietypowej plaży – to Kolympithres: skały, wielkie głazy ukształtowane przez morze i przez wiatr.. Ślicznie tu mimo, iż tłumy opalających się ludzi. Chodzę po tych skalach, spoglądam na drugą stronę zatoki gdzie doskonale widoczne zabudowania Naussy, a pomiedzy nimi a mną – malutka wysepka z białym kościółkiem na środku. Czyż tu nie pięknie? W pobliskim monastrze Agios Ioannis (chyba nowiutki?) zupełnie surowo i podsypiający człowiek pilnujący niewielkiego kościółka, w którym zapalam swoją świeczkę. Czy nikt zupełnie tutaj nie zagląda? Wszak tylko moja świeczka się pali. Dokoła piękne zatoczki, które oglądam chodząc po dachu monastyru.
Innego dnia zmierzam na rowerze ze stolicy na południe wyspy: do Piso Livadi, choć jak się potem okazuje dojeżdżam nawet dalej, aż do Dryos, mijając po drodze bardzo popularną na Paros plażę [„złotą plażę”]: Chrissi Akti. Udaje mi się rano w Paroikii na „dworcu” wepchnąć rower do bagażnika autobusu [rowery bezplatnie]: dziękuję za to losowi bo wiem, że do Lefkes nie podjechałabym, ba, nie podeszła pewnie z rowerem: to najwyższej położona miejscowość wyspy i wygodniej mi było dojechać tam autobusem. Spaceruję po Lefkes oglądając wiele ślicznych domków, zaglądając do (niektórych otwartych) kościółków, gdzie zapach... ach ten zapach...., pokonując z rowerem na ramieniu mnóstwo schodków: cóż, jestem w końcu na Cykladach a tu schodki, schodki, schodki... Decyduję stąd przejść ścieżką bizantyjską, gdzie znowu rower jest tylko utrudnieniem, bo kamienista to ścieżka a nadto czasem tak wąsko, że rower trzeba znowu na ramię bo nie sposób zmieścić się prowadząc go obok, a rosnące wzdłuż ścieżki ostre krzewy ranią boleśnie łydki ... Nic to – ważne, że tu pięknie: w oddali widać boskie Egeo, gdzieś tam majączą białe zabudowania jakichś wiosek, dokoła nas tylko skały, rzędy zniszczonych murów zabezpieczające nieuprawiane od wieków pewnie bo puste pola, na szczycie wzgórza widoczny wiatraczek, niedaleko wijąca się niczym wąż asfaltowa droga, z przejazdu po której zrezygnowaliśmy, bo bizantyjska ścieżka kusiła – i dobrze, bo choć tu trudniej to przepięknie przecież... Idziemy powoli, bo i trudno się idzie a i upał daje się we znaki: potężne słońce tuż nad naszymi głowami bo południe, a schronić się nie ma jak bo niby gdzie? Trzy kilometry pięknej bizantyjskiej ścieżki wydają się być nieskończenie długie, ugotowana już prawie woda kończy się w zastraszającym tempie, ale w końcu można znowu zasiąść na rowerze i zjechać w dół... To wioska Prodromos, śliczna, typowa cykladzka: labirynt wąskich uliczek, śliczne białe domki, mnóstwo kwiatów wokół – aż dziwne, bo takie słońce, taki tu upał i tak piękne kwiaty... Jedyny kafenion – niestety zamknięty, ale jest sklep.. Wlewamy w siebie mnóstwo pysznej, zimnej wody... Jeszcze spojrzenie na stary wiatrak i już odjeżdżamy do następnych wiosek: to najpierw Marmara (śliczne śnieżnobiały kościółek na początku, wiatraczki, ładne domku, sporo łuków i (znowu!) schodów ...pora sjesty,... spokój, cisza... ), potem Marpissa, i już zjazd zupełnie w dół, nad samo wybrzeże: to Piso Livadi, gdzie ładny, mały port, sporo łódek, kafeterie tuż nad morzem, tawerny – i sporo nawet ludzi, bo i plaże można tu znaleźć. Wrócimy tu jeszcze ostatniego dnia na Paros: będziemy plątać się pomiędzy niewielkimi budynkami, pokonywać dziesiątki schodków by spojrzeć na śliczne wybrzeże, będziemy popijać zimną frappe siedząc nad boskim Egeo patrząc w totalnym lenistwie na łódki, na liście pobliskiej palmy, na idealnie biały monastyr Agios Antonios z XVI wieku, znajdujący się na szczycie wysokiego wzgórza, na... na to wszystko co nas otacza, a co takie piękne....

Powrót z połowów
Odjeżdżamy do Dryos (początkowy przystanek KTEL), gdzie wykłócam się z kierowcą autobusu: nie chce zabrać naszych rowerów, choć podobno ma taki obowiązek o ile ma miejsce w bagażniku. Musi nas zabrać – ja przecież nie dam rady wspiąć się do Lefkes! Nie ustępuję i nie ustąpię, on gdzieś wydzwania i pyta czy powinien...... Krzyczy do mnie, że jest spóźniony... To jego sprawa – niech nie dyskutuje a otwiera bagażnik. W końcu się poddaje - wrzucamy rowery do środka i odjeżdżamy do Lefkes: autobus ledwo podjeżdża na samą górę. Żegnamy go w Lefkes – droga stąd aż do Paroikii to rozkosz dla rowerzystów!!! Pędzimy w dół często się zatrzymując, bo tak tu pięknie, a ja przecież muszę zrobić zdjęcia a poza tym przy drodze rosną drzewa z dojrzałymi figami, a ja tak lubię świeże figi ... Dostrzegam brązową tablicę i dzięki niej stajemy na pobliskim mostku z czasów bizantyjskich, potem przyglądamy się wiosce Kostos – tu urodził się ktoś zasłużony dla wyspy, ale kto? Zapomniałam! I znowu w dół, aż do Marathi, gdzie zostawiamy rowery i idziemy dalej, do starożytnych kamieniołomów marmurów [ładne i jakieś tajemnicze dla mnie miejsce].
Na rowerach pojechaliśmy do Doliny Motyli („Petaloudes”), której nie da się oczywiście porównać z tą na wyspie Rodos – tutejsza jest bardzo niewielka, ale dość ładnie urządzona. Mnóstwo tu czarno-białych (z pomarańczowymi elementami) motyli (ćmy to bardziej niż motyle, ale niech będzie!) oblepiających pnie drzew czy jakieś głazy. Mimo, że dolina – znajduje się na dość wysokim wzgórzu, skąd piękne widoki na wyspę, na Egeo i na pobliską Antiparos. Jeszcze znacznie wyżej niż Dolina Motyli (dalej w górę tą samą drogą) znajduje się XVIII-wieczny monastyr Moni Christu tu Dasus, ale my w ten upał i z rowerami nie próbowaliśmy nawet wspiąć się do niego. Zajrzeliśmy do nadmorskiej Poundy, skąd odpływa kaiki na wyspę Antiparos - nie zachwyciło mnie to miejsce zabudowane wieloma hotelami i innymi domami do wynajęcia, gdzie ze trzy tawerny nad brzegiem morza, mały kościółek – i już, oraz objechaliśmy zatokę pobliską Paroikii – tam gdzie Krios i inne bardzo popularne plaże (wodne taksówki z miasta). Tam, na tych pięknych widokowo terenach (zatoka widziana z góry z różnorakimi kolorami wody, białymi łódkami i zabudowaniami Paroikii ... ależ bajka!!), usiłowałam odnaleźć ruiny sanktuarium bodajże Apollina Delijskiego „Dileion”), ale mi się to nie udało. Tu, po raz pierwszy w swoim życiu jeździłam na rowerze po ... plażach, omijając zamki wzniesione przez dzieci i wjeżdżając wówczas do morza, ale widziałam, że i Grecy tak czynili na skuterach – dlaczego ja na rowerze nie mogłam??? Dzięki temu uniknęłam powrotu po dość górzystym (jak dla mnie) terenie.
W czasie pobytu na Paros wybraliśmy się na cały dzień na pobliską wysepkę Antiparos - tu można z Paros dotrzeć albo kaiki z Poundy (często pływa, chyab co pół godziny nawet)) albo małym statkiem ze stolicy (kilka rejsów dziennie). Marzyłam o obejrzeniu jaskini oraz Chory – i plan ten udało się zrealizować. Dojazd do jaskini jest banalny – w porcie czeka autobus KTEL, który malowniczą drogą jedzie prosto do jaskini. Przed wejściem do niej znajduje się śliczny kościółek Agios Ioannis Spiliotis (z XVIII w.), a w jaskini nie wolno robić zdjęć, chyba, że bez flesza. Jaskinia nie jest może największą, jaką widziałam w swoim życiu, ale jest dość duża i robi wrażenie: jest w niej coś tajemniczego, czego nazwać nie potrafię. Pokonując mnóstwo schodów, w chłodzie i spokoju, zaglądałam do małych grot i przypatrywałam się otaczającym mnie stalaktytom i stalagmitom wciąż zastanawiając się (a czynię to od lat w takich miejscach) jak to możliwe aby natura stworzyła coś tak niewiarygodnie pięknego – dla mnie to niepojęte.
Po Chorze na Antiparos spacerowałam kilka godzin – urocze to oczywiście miejsce, a tutejsze Kastro? Jedno z ładniejszych, które w swym życiu widziałam – doznawałam oczywistych skojarzeń z Kastro, które widziałam 8 lat temu na Folegandros, choć tutejsze to ponoć replika tego z wyspy Sikinos (a ja nie byłam dotąd na wyspie Sikinos). Spędziłam tu sporo czasu, chodząc nawet po dachu znajdującej się na środku placu cysterny (tu cysterna na środku - kościółek nieco z boku) i spoglądając na budynki Kastro z pewnej wysokości. Niektóre z budynków to już zupełna ruina ale i one, opuszczone już od dawna - mają w sobie wiele uroku. W innych budynkach mieszkają jeszcze ludzie, choć zadziwia sama możliwość z uwagi na opłakany stan techniczny. Są i odrestaurowane budynki, przynajmniej z zewnątrz prezentujące się zupełnie przyzwoicie – ale te należą tu do rzadkości. Na dachu cysterny urządzono niewielkie Muzeum Folkloru (nieczynne w czasie mojej wizyty), a przed wejściem do Kastro znajdują się dwa sąsiadujące ze sobą XVII-wieczne kościoły: Agios Nikolaos i Ewangelismos. Oba co do zasady zamknięte, ale przy odrobinie szczęścia można spotkać kogoś z kluczami. Mnie udało się w ten sposób obejrzeć (i pozostawić świeczkę) kościół Agios Nikolaos - do tego drugiego, malutkiego, nie udało mi się zajrzeć i nikt nie wiedział kto ma klucze. Tuż obok tych kościołów znajduje się wielki plac, na środku którego rośnie wielkie drzewo eukaliptusowe. Cały plac zastawiony jest dokładnie stolikami - ileż stolików tu się znajduje, a ileż krzesełek? Trudno zliczyć, ale można sobie wyobrazić jaki gwar panuje tutaj wieczorem. Zanim pod wieczór odpłynęłam z wyspy Antiparos – obeszłam jeszcze ten jej kraniec, który znajduje się od strony bezludnej wyspy Diplo: ślicznie z tej części widać prywatną wysepkę Strogylonissi, można tu zobaczyć sporo krabów (skałki), a nadto zajrzeć do kilku kościółków (a jeden taki maleńki, taki śliczny i na moje szczęście otwarty).
Inną śliczną a niewielką wysepką, którą udało mi się zobaczyć jest Koufonissi – jedna z tzw. „Małych Cyklad” (albo „Cyklad Dalekich”), na którą popłynęliśmy z Paros statkiem. Wcześniej zawinęliśmy do portu Agios Georgios na innej Małej Cykladzie – Iraklii, ale pewnie z uwagi na to, że nie miałam tu zbyt dużo czasu ta nie wprawiła mnie w taki zachwyt jak Koufonissi. Owszem, plaża na Iraklii – Livadi, pełna uroku, port Agios Georgios – ładny i usytuowany nad śliczną zatoką, ale ... No właśnie, ale...

Chodząc po stolicy Koufonissi
Nie poczułam tu tego czegoś, o co bardzo trudno i co bardzo trudno nazwać, tego czegoś, co powoduje, że miejsce staje się miejscem szczególnym. Tak się stało ze mną na Koufonissi (Ano Koufonissi) - maleńka, niezadeptana, z jedną wioską (portem) a jakże cudowna! Wędrowałam jej niesamowitym o malowniczej linii brzegowej wybrzeżem i wędrowałam wciąż zachwycając się tym co widzę: niewiarygodnie ślicznymi zatokami, różnymi kolorami wody, jakimś małym kościółkiem, wiatraczkiem, niewielkim cmentarzem, stadem owiec ciasno otaczającym pień niewielkiej oliwki w poszukiwaniu choćby grama cienia, dość dalekim uroczym porcikiem rybackim z kilkoma łódkami w tym taką, która właśnie przypłynęła z połowów. Z zachwytem patrzyłam na rozładunek: skrzynie pełne ryb i innych stworów morskich, które z pewnością już wieczorem trafią na stoły tutejszych tawern. Patrzyłam na sąsiednie wysepki: ta tutaj to niezamieszkała Kato Koufonissi (wyspa pasterzy kóz wyglądająca jak oderwana od Ano Koufonissi, na której stałam), a tamta – to również niezamieszkała Keros (tu znajdują się wykopaliska archeologiczne). I spacer wąskimi uliczkami tej jedynej na wyspie wioski: ładne pobielone domki, pnące się po ścianach różnorakie kwiaty w tym oczywiście najczęściej krzewy bugenwilli, chodniczki, na których pomalowane białą farbą jakieś kwiatki (moje skojarzenia z wyspą Amorgos i wioską Langada niesamowite!), tawerny z niebieskimi okragłymi stolikami i krzesełkami z siedziskami wyplatanymi sznurkiem, wreszcie plaża: śliczna, wcale niemała, piaszczysta plaża, na której sporo nawet ludzi. Przy moim temperamencie i pokładach energii we mnie drzemiących całych wakacji, choćby nawet tylko tygodniowych, na wysepce Koufonissi spędzać bym oczywiście nie chciała, ale w każdym kwartale dam się zaprosić na weekend z wielką przyjemnością – to jedna z ładniejszych i najbardziej klimatycznych wysepek, które w Grecji widziałam, sama moja czołówka, choć bardzo trudno jest mi zawsze wyspy greckie uszeregować. Poza tym poza wszelkimi dyskusjami w rodzaju: ślicznie czy niezbyt – sam cudowny rejs pomiędzy Małymi Cykladami ... Zachłystywałam się z zachwytu płynąc po boskim Egeo, patrząc na wyspy, wysepki i skałki.. Wciąż szukałam kogoś z obsługi statku aby mi powiedział jaka to wyspa – tak spoglądałam tęsknie na zupełnie pobliską od statku Skinoussę, na którą – wierzę – kiedyś jeszcze zawitam, choć już od ubiegłego roku próbuję to zrobić i jakoś mi się nie udaje (na Amorgos rok temu zbyt wiało i statki odwoływano, w tym roku z Naxos statek pływał, ale w soboty jedynie, co mi zupelnie nie pasowało.. ech, ale wciąż wierzę, wierzę.. )
Do grona wysp, tych dla mnie „naj”, z samej czołówki, dołączyła w tym roku niewielka Astipalaia, na którą połynęliśmy już po pożegnaniu się z Paros. Astipalaia to taki sympatyczny rodzynek – moja osobista czołówka to Cyklady a tu nagle pomiędzy nimi wysepka z Dodekanezu...
Wysepka, która leży w zasadzie na granicy Dodekanezu i Cyklad, ale należy do Dodekanezu, choć pod każdym względem bliższa Cykladom. To wysepka, do której przymierzałam się od lat, wysepka ładna z jej kształtu: widziana z góry wygląda niczym motylek. To tu znajduje się Chora, którą od zawsze chciałam obejrzeć, choć jakoś ta Astipalaia nie była mi nigdy po drodze [rok temu już nawet hotel dla siebie namierzyłam, ale wyspa przegrała w ostatniej chwili z cykladzką Sifnos]. Kiedy patrzyłam na zdjęcia tej Chory wiedziałam, że bardzo pragnę tam właśnie się znaleźć - i wreszcie w tym roku to marzenie zrealizowałam.
Chora na wyspie Astipalaia to perełka, to jedno z piękniejszych miejsc, jakie widziałam w Grecji, a Kastro zachwyca niesamowicie. Mogłam tam wędrować i wędrować, tak za dnia jak i nocą: zawsze cudownie, zawsze klimatycznie...Pięknie po prostu, pięknie pod każdym względem.
Odkryłam poza tym, że na Astipalai znajdują się takie piękne do łazikowania tereny górskie: niezbyt wysokie to góry, zatem nie jakaś szalona wspinaczka, ale urocze wędrówki po terenach gdzie jak okiem sięgnąć góry, doliny, szczyty niższe, wyższe, gdzieś tam Egeo, gdzieś tam kozy czy owce, czasem osły – i kościółki. Kościółki malutkie, białe... Śliczne to wszystko!!!

Stary port w Pera Gialos
Sama wyspa dość trudna do obejrzenia jeśli nie ma się prawa jazdy - jeździ po niej tylko jeden mały autobusik KTEL-u i jeździ fatalnie. Mieszkałam w uroczym porcie Pera Gialos (tu malutkie Muzeum Archeologiczne – nie wolno robić zdjęć) , który z górnym miastem czyli Chorą tworzy jedno z piękniejszych miejsc w Helladzie. Stąd (z Pera Gialos) z pięć razy dziennie może autobusik odjeżdża do Chory (ale przecież można wejść pokonując sto i kilkadziesiąt schodków!), stąd ten sam jeździ do popularnej piaszczystej plaży, Livadi, ale to raptem tylko 2 km uroczego spaceru, a poza tym do Analipsi [coraz bardziej rozwijające się turystycznie miasteczko zwane inaczej Maltezana] i jeszcze gdzieś – i to wszystko. Nie jeździ do Vathi, gdzie chciałam zobaczyć zatokę, ale na wędrówkę (2 x 25 km) zbyt daleko – trudno, nie widziałam. Po wysepce jeżdżą trzy taksówki i poza tym pozostaje już tylko wędrówka. Wysepka to nieturystyczna i jakaś zupełnie niepopularna w porównaniu do takiej Paros czy Naxos na przykład, poza tym wciąż odizolowana (prom ze 2 razy w tygodniu, a od połowy września już chyba tylko raz), wietrzna niemożliwie, szara, skalista, bardzo słabo zabudowana: znajduje się tu jedynie kilka wiosek (kiedy wędrowaliśmy z Analipsi do Pera Gialos a to jakieś chyba 8-9 km, po drodze nie było żadnej wioski, ale za to ładne widoki na górzysty teren no i śliczne zatoki). Po kilkudniowym pobycie na gwarnej Paros, cisza panująca na Astipalai aż uderza: kiedy w stolicy Paros, Paroikii, życie tętni do nawet 3-ciej czy później w nocy, na Astipalai już około północy pustka zupełna, ale i fakt: garstka tu jedynie ludzi. Sielsko tutaj i bardzo klimatycznie, ale znowu: dla mnie na weekend, nie dłużej.
Po weekendzie pożegnaliśmy (ku wielkiej radości mego syna!!) senną ale przecież prześliczną Astipalaię, i odpłynęliśmy na Naxos - tutaj znowu tętniło życie! Zamieszkaliśmy wysoko, wysoko, w starej Chorze, aż pod Kastro – widok z góry na wciąż szumiące (w nocy nawet intesywnie!) Egeo oraz ślicznie oświetloną Portarę – zachwycający. Po nabrzeżu do późnych godzin nocnych przechadzały się tłumy ludzi, niczym w Paroikii, tak często wspominanej przez mego syna. Chora na wyspie Naxos to kolejne wspaniałe (i strasznie klimatyczne – w tych partiach gdzie już nie ma sklepików) miejsce, po którym dane mi było wędrować. Jest dla mnie olbrzymia, zatem zapamiętanei tam jakiejkolwiek drogi dla mnie nie było możliwe (poza drogą z jednej strony do naszego hotelu). Błądziłam tam w sposób nieprzewidywalny, ale sprawiało mi to oczywiście wiele radości. Ileż tam uliczek, po których warto przejść, ileż budynków, przy których warto się zatrzymać, ba jakiś piękny herb sprzed wielu, wielu lat, bo jakaś starannie wyszydełkowana firanka, bo jakaś śliczna czy zupełnie nietypowa kołatka, ileż zakątków, w które warto zajrzeć, ileż tajemnych przejść gdzie nawet ja, tak niewysoka osóbka, musiała się pochylać aby móc przejść dalej! Wszystko to urocze w swym klimacie i atmosferze: w dzień - piękne, w nocy – piękne, choć zupełnie inaczej. Po Chorze chodziłam wielokroć, ale jestem pewna, że do wielu miejsc nie zajrzałam, bo nie trafiłam, bo nie skręciłam we właściwą uliczkę, bo po prostu nie było mi to dane.
Kilkakrotnie przechodziłam groblą łączącą wyspę Naxos z wysepką Palateia, aby stanąć pod Portarą - to marmurowa, potężna brama zbudowana w VI w. pne jako wejście do świątyni Apollina; to coś co zapamiętałam z mojego pierwszego rejsu na Cyklady z 1998 roku: kiedy wracałam do Pireusu z Folegandros i nocą wpływałam do portu na Naxos przyglądałam się z promu oświetlonej Portarze. Od tamtej pory jej nie widziałam aż do tego roku: stałam przy niej i w dzień i pod wieczór (jakież to popularne miejsce przy zachodzie słońca mnóstwo ludzi się tutaj wówczas gromadzi), stałam przy niej i nocą, kiedy nikogo poza nami tutaj nie było a my podziwialiśmy stąd właśnie tak pięknie oświetloną Chorę. Często wieczorami spacerowałam po marinie patrząc na śliczne jachty, często wpatrywałam się w tajemniczy biały kościółek Panagia Myrtidiotissa posadowiony na maleńkiej wysepce znajdującej się pomiędzy pomostami mariny a nabrzeżem, przyglądałam się pięknym kolorom podświetlonym wodom Egeo w okolicach Grotty, pięknemu tu dnu morza.
Naxos to wyspa wielka i wiedzieliśmy,

Chora z gorujacym nad nią Kastro
że zależni jesteśmy tu od autobusów – nie zamierzaliśmy wypożyczać rowerów, bo zbyt górzysta to wyspa dla mnie a poza tym odległości szalone (widzieliśmy kilku rowerzystów, ale my zdaliśmy się na zupełnie przyzwoicie jeżdżące autobusy KTEL). Przeszliśmy po Naxos wiele kilometrów, bo albo nie mieliśmy wyboru albo chcieliśmy, bo było tak ślicznie, że aż żal wsiadać w autobus – z tego właśnie powodu zdecydowaliśmy na piechotę zejść w dół do Filoti z bardzo popularnej i ślicznej górskiej wioski Aperanthos. Dzięki tej wędrówce nieprawdopodobnie malowniczą drogą trafiliśmy trochę przypadkowo i w sposób nieplanowany do wspaniałej jaskini znajdującej się w najwyższej górze wyspy – Zas. Dzięki takim wędrówkom znaleźliśmy ukryte w starych gajach oliwnych cztery kościółki bizantyjskie. Kościółki te otwarte są jedynie w godzinach 10.00 – 14.30, i nam udało się zajrzeć do środka tylko jednego: to Panagia Damiotissa w gaju oliwnym pomiędzy wioskami Chalki a Moni, z pięknymi freskami na ścianach - w nim pozostawiłam swoją świeczkę wiedząc, że niewiele osób tutaj zagląda. Dojście do niektórych z takich kościółków nie jest proste a dojazd autem zupełnie oczywiście niemożliwy – do znajdującego się w okolicach Chalki kościółka Georgiou Diasoritis szliśmy dość długo ścieżką wzdłuż muru jakiejś starożytnej osady. Najłatwiej znaleźć XII–wieczny kościółek Agia Apostoli: brązowa tablica z jego nazwą znajduje się przy głównej drodze prowadzącej z Chalki do stolicy a i przewodniki o nim wspominają - milczą już na temat znajdującego się zupełnie niedaleko, w wiosce Kerami, również skrytego w starym oliwnym gaju kościółku Agios Ioannis (w tej wiosce znajduje się również wieża obronna). Nie sposób nie trafić natomiast do niewielkiego klasztoru z VI wieku Panagia Drossani, znajdującego się przy drodze do wioski Moni, na terenach wspaniałej doliny Trageia – w każdym przewodniku znajduje się o nim wzmianka, a nadto jest on na trasie calodziennej autokarowej wycieczki po wyspie Naxos (jeśli kogoś takie zbiorowe zwiedzanie zwiedzanie interesuje). Ściany klasztoru ozdobione są wspaniałymi freskami, ale nie wolno tam robić zdjęć.

Towarzystwo podczas cykladzkich wędrówek
Sam budynek jest tak specyficznie usytuowany, że miałam problem ze zrobieniem zdjęcia w taki sposób, aby widoczny był cały klasztor. Doliną Trageia przeszliśmy wiele kilometrów – jest śliczna i taka zielona. W ogóle wnętrze wyspy Naxos: tak dolina Trageia jak i kolejna, którą wędrowaliśmy – dolina Melanes, mało przypominają takie klasyczne Cyklady, które najczęściej kojarzą się nam z niebieskim morzem, białymi kościółkami i niebieskimi ich kopułkami. Takie Cyklady pokazują nam najczęściej w prospektach biura turystyczne, stąd innych po prostu nie znamy. A wnętrze wyspy Naxos jest takie piękne! Stojąc w wysoko położonej wiosce Moni patrzyłam na dolinę Trageia: patrzyłam na wijącą się niesamowicie drogę, którą tu przywędrowałam pnąc się w górę i w górę, patrzyłam na tego osiołka skubiącego coś w tym palącym słońcu, patrzylam na mnóstwo zielonych drzew i wiedziałam, że pewnie niejeden bizantyjski kościółek się tam gdzieś ukrywa. Wędrowałam wśród kamieniołomów a droga nie należała do najprzyjemniejszych, bo olbrzymie ciężarówki wciąż przejeżdżały obok mnie, ale za to mogłam sobie porozmawiać z wszędobylskimi kozami, wcale nie takimi tutaj lękliwymi. Doszłam i do wioski Kinidaros, skąd już tylko 3 kilometry do kolejnego bizantyjskiego kościółka Artemidos, doszłam do wioski Miloi, przed którą znajduje się kuros: marmurowy, 5,5-metrowy posąg z VI w. pne. Przewędrowałam z Kourounochori (wieża!) i Melanes przez klimatyczne Potamie: i Ano, i Meso, i Kato (w dolinie widoczna wieża Kokko) zmierzając do Apano Kastro, ale poddałam się w ostatniej chwili stojąc tuż pod – nie zdołałabym wspiąć się na szczyt z przyczyn czasowych, niestety. Sporo czasu spędziłam w wiosce Chalki, bo śliczne tam budynki, doprawdy śliczne choć niektóre takie zniszczone, a poza tym piękne wieże obronne i jakieś nienazwane ruiny średniowiecznych osad. W Chalki patrzyłam w jednym z domów dość długo na ręce młodej dziewczyny sprawnie wyszywające jakieś wzorki na serwetach – to zajęcie wielu kobiet tutaj.
Wybrałam się autobusem na północ wyspy, do najwyżej położonej na Naxos wioski – Komiaki (tu obejrzałam poza ładną wioską grobowiec z czasów mykeńskich) a stąd zeszłam w dół 11-kilometrową malowniczo krętą drogą do wioski Appollonas, gdzie boskie Egeo widziałam i widziałam z oddali i wciąż nie mogłam do niego dojść, bo droga niebywale kręta i wydawałoby się, że bez końca. Tutejszy olbrzymi kuros wywarł na mnie spore wrażenie, ale wioska nieco rozczarowała, choć wody Egeo wspaniale uderzały o falochron i mogłam się temu długo przyglądać. Zachwycałam się położeniem innych niż Komiaki górskich wiosek jak Koronos czy Mesi – ależ to piękne obrazki, a ile zdjęć tu zrobiłam!
Obejrzałam sobie również obie wioski Sangri: i Ano (śliczna, z monastyrem Agiou Eleftheriou w remoncie niestety, ale robotnicy pozwolili mi wejść na moment na teren i choć z zewnątrz obejrzałam kościółek), i Kato (tu wieża obronna, a poza tym dużo zrujnowanych budynków), doszłam do ruin samotnej świątyni Dimitras (tu również niewielkie muzeum) oglądając tuż obok bizantyjską kapliczkę Agios Ioannis Giroulas (zamknięta) wracając do Ano Sangri malowniczą ścieżką biegnącą wśród zupełnie dzikich pól, a potem schodząc główną drogą w dół do wioski Galanado spojrzałam z góry na znajdujący się w dolinie kościółek Agias Mamas z VIII wieku – śliczny widok. W wiosce Galanado nie znalazłam podwójnego kościoła znajdującego się przy wieży Belonia, przy której stałam, ale nie wiedziałam wówczas, że podwójny kościół znajduje się w tej wieży – mój pech. A kościół musi być bardzo interesujący: w jednej jego części znajduje się katolicka świątynia, w drugiej – ortodoksyjna kaplica.
Musiałam popatrzeć z zupełnie bliska i przez dłuższy czas na boskie Egeo, zapragnęłam pochodzić jego brzegiem, bo choć w czasie tych wakacji wiele, bardzo wiele czasu z nim spędziłam – i tak wiedziałam, że przecież zatęsknię za jego zapachem, za jego kolorem, za jego dotykiem... Zatęsknię, bo zawsze przecież tęsknię i to uczucie pewnie nigdy mi nie minie, bo silnie we mnie zakorzenione. Wybraliśmy się na najbliższe Chorze plaże: Prokopios i Agia Anna (dalej jeszcze Skala, ale tam nie doszliśmy) . Śliczne te plaże tutaj: dość szerokie, długie i piaszczyste. Mnóstwo tu kolorowych parasoli, mnóstwo tawern, kafejek najprzeróżniejszych i barów, hoteli i domów do wynajęcia. W Agia Anna krążyłam wokół niewielkiego porciku z kilkoma łódkami, skąd odpływa kaiki do Piso Livadi na pobliskiej Paros, i wspinałam się na jakieś skałki, pewnie tak ładnie wyrzeźbione przez morze. Wędrowałam plażą pozwalając, aby wody cieplutkiego Egeo dotykaly moich łydek... Cóż za wspaniałe uczucie! Wracając piechotą do Chory przyglądałam się jakimś bagnom (skąd tutaj bagna?) oraz dostrzegłam jezioro... To chyba było jezioro!

W drodze do Kastro
Na Naxos udało mi się w ramach Festiwalu na Naxos zasiąść w niewielkiej salce w murach weneckiego Kastro i wysłuchać uroczego koncertu „Mia romantika vradia”, w czasie którego niejaka Poupeta Lappa grała na pianinie i śpiewała śliczne pieśni, w tym wiele skomponowanych przez mojego Chadzitakisa (i „Pame mia volta sto feggari” dodając, że jest właśnie pełnia księżyca... Piękny wieczór!) . Do Pireusu przypłynęliśmy dzień przed odlotem – zawsze tak czynię, bo boję się ryzykować, choć wyspy są takie urocze i szkoda każdej godziny, którą można by na nich jeszcze spędzić. Niemniej Ateny to takie szczególne przecież miejsce dla mnie i choć postrzegałam je już nieco inaczej niż przed lipcem – i tak wiele radości sprawił mi spacer znanymi sobie uliczkami, oglądanie znanych i tak lubianych miejsc. Syn cieszył się ze spaceru – nie był w Atenach kilka lat stąd pół nocy wędrowaliśmy i wędrowaliśmy, a Ateny nocą są takie śliczne.
Największą frajdą dla mnie było odkrycie, że oto właśnie w Odeonie Heroda Attycusa na Akropolu rozpoczął się koncert Stamatisa Spanoudakisa – autor muzyki do między innymi wspaniałego filmu „Nyfes” zupełnie w swoim czasie zawładnął moim sercem. Oczywiście nie było już możliwe zdobycie biletu na ten koncert, ale zasiedliśmy na marmurowym schodku tuż obok wejścia i zasłuchani w dźwięki wspaniałej muzyki skomponowanej przez Spanoudakisa podnosiliśmy co jakiś czas głowy w górę, aby popatrzeć na grę świateł widoczną w „oknach” Odeonu, na ciemne nad nami niebo z widocznymi gwiazdami.... Wspaniałe to wydarzenie dla mojej duszy i wspaniała niespodzianka – tego przecież nie oczekiwałam.
Kiedy piszę te słowa – mija właśnie tydzień, dokładnie tydzień, odkąd wróciliśmy do kraju z tej kolejnej mojej podróży do Hellady. Podróży, w którą tak bałam się udać, a okazało się, że spędziłam tam wspaniały czas i zobaczyłam tak potężny kawał pięknej Grecji. Czas jakiś temu, pisząc już te słowa, włączyłam płytę: to Spanoudakis kupiony przy Odeonie Heroda Attycusa po tamtym koncercie i jego muzyka do filmu „Alexandros”, piękna muzyka, piękna....
A może wkrótce odważę się posłuchać i drugiej z nowych w moich zbiorach płyty? To poezja Nikosa Gatsosa do muzyki mojego Chadzitakisa.... To zbiór pt. „Amorgos”... Może się odważę.... może....

Wciąż nie mam kiedy stworzyć galerii z tej obfitej w zdjęcia podróży na Cyklady z Astipaleą, stąd póki co zapraszam do obejrzenia kilku moich zdjęć z wysepki Koufonissi , które swego czasu wrzuciłam na nasze greckie Fotoforum, o tutaj: Koufonissi, z Antiparos (gdzie dorzucił kilka swoich znakomitych fotek zaprzyjaźniony ze mną żeglarz Amigo) i z Astipalai.