kwiecień/maj 2007: Peloponez, Attyka

Nie zastanawiałam się nad tym wcześniej, nie myślałam... Ot, tak jakoś w pierwszych dniach kwietnia dotarło do mnie, że przecież wiosna w Grecji jest taka piękna, że przecież te dywany kwitnących kwiatów tak cieszą moje oczy, że ten zapach, że przecież....
Zatęskniłam za tym wszystkim co tam, zatęskniłam za moim rajem, za Atenami... Echhh, znowu móc przejść po Place, popatrzeć na kościółek Agios Jorgos na szczycie Likavitos, spojrzeć wieczorem ze szczytu na miasto, na moje Ateny, a przecież długi majowy weekend już zupełnie wkrótce ...
Nastawiona na wędrowanie po Peloponezie, po znajdujących się tam niewątpliwie fascynujących ruinkach, nastawiona na szukanie śladów przeszłości, swoich śladów również - ujrzałam przez niewielkie okienko w samolocie tysiące światełek: to właśnie Ateny, a przede mną jedenaście dni, podczas których będę tam gdzie chcę, gdzie lubię, gdzie być pragnę, podczas których będę się cieszyć tym co widzę, będę jeść chortę i uwielbiane przeze mnie żeberka owieczek, będę pić białe domowe najzwyklejsze wino i będę się przyglądać wszystkiemu co mnie otacza, bo wszystko to mi bliskie, bo wszystko to piękne, a widziane oczyma duszy wydaje się wprost niezwykłe :-)
Od razu na lotnisku odbieram samochód - duży, rezerwowany wcześniej: po drogach Peloponezu wolę jeździć nieco większym autem tym bardziej, że brawury Greków czasem można doświadczyć, a ja wolę nie stresować się aż nadto: mam w końcu wakacje.
Jadę Attiki Odos do miasta - nie lubię nią jeździć choć jest wygodna i szybka, podobnie jak nie lubię jeździć autostradami: wygodne, owszem, ale bez klimatów. Dopiero w pobliżu dzielnicy Chalandri czuję, że tu jestem: to Ateny, które mimo środka nocy żyją, to Ateny, po których przemykają żółte taksówki w ilościach niespotykanych w mojej Warszawie nawet w dzień a tu noc przecież i ich takie mnóstwo...

Kościółek w Dimitsanie
Pierwszy dzień spędzam w Atenach spacerując po mieście - dawno tu nie byłam i muszę nacieszyć oczy, uszy, duszę...
Moje autko odpoczywa - znacznie wygodniej poruszać się tutaj w dzień na piechotę albo doskonale jeżdżącym metrem. Stanie w korkach na wiecznie zapchanych wąskich ateńskich uliczkach to strata czasu, a tego czasu spędzanego w Helladzie wciąż mi brak i brak.
Znowu zauważam w mieście coś dla mnie nowego - czy pisałam już kiedyś, że ilekroć przyjeżdżam do Aten zawsze odkrywam coś czego dotąd nie widziałam? To niewiarygodne ile to miasto skrywa jeszcze przede mną tajemnic.
Na stacji metra Syntagma oglądam dla mnie genialną [choć niewielką] wystawę archeologiczną - pierwszy raz to czynię, a potem jadę do stacji Akropoli by stąd spojrzeć na dumny Akropol.
Na stacji metra Akropoli sztywnieję - dostrzegam na ścianie olbrzymie zdjęcie Meliny Mercouri (to coś w rodzaju fototapety). Znam to zdjęcie - bogini pod Partenonem z uniesioną wysoko ręką.... Znalazłam je kiedyś w internecie - jedno z moich ulubionych zdjęć Meliny. Robię tu zdjęcia, a na jednym z nich zostaję uwieczniona w taki sposób jakbym chciała objąć Melinę - jestem przy Niej taka malutka i nie tylko o wzroście tu myślę. Postać to dla Greków wciąż żywa - tu dowód pamięci, ale i w kilku innych miejscach tego miasta przecież nie sposób nie myśleć o Melinie. Zaglądam obok do nowego muzeum (nie wolno robić zdjęć), w którym zgromadzono mnóstwo przedmiotów znalezionych w czasie prowadzonych tu prac. Z zachwytem przechadzam się po muzeum - dla mnie świetnie urządzone: ściany zdobią fotografie dużych fragmentów kartek powyrywanych z zeszytów z notatkami poczynionymi przez archeologów.
Cieszę się, że tu jestem, cieszę się, że los mi na to pozwolił. Niedaleko pomnika Meliny Mercouri (przy Zappio) przyglądam się jednemu z budynków - nie wiedziałam, że to budynek Fundacji Onassisa. Tuż obok przez jakąś bramę staram się dostrzec pozostałości starego teatru - nowość dla mnie: nie wiedziałam, że tutaj był teatr. Cieszę się tu wszystkim - nawet wtedy kiedy podchodzę na palcach do wielkiego psa, który rozłożony na środku chodnika śpi niewzruszony a ja chcę mu zrobić zdjęcie. Pies zupełnie nie reaguje choć stoję tuż obok jego nosa, ale kiedy w odległości około dwóch metrów od nas pojawia się inny pies - ten mój natychmiast otwiera oczy, leniwie staje na czterech łapach, z zupełną obojętnością spogląda na przybysza i powoli odchodzi w sobie tylko znanym kierunku.
Przyglądanie się tym leniwym zwierzakom w Grecji to jedna z moich słodkich przyjemności - kiedy słońce praży wynajdują choćby skrawek cienia i leżą w bezruchu, o, tak jak Placu Syntagma, gdzie wiecznych hałas i pokrzykiwania, ale i śpiące, niereagujące na nic psiaki.
Na Peloponez wyjeżdżam następnego dnia rano - jadę autostradą postanawiając, że w innym dniu zrobię sobie frajdę i zjadę na starą drogę prowadzącą do Patry by stamtąd popatrzeć na Kanał Koryncki, bo z autostrady prawie go nie widać, a ja potrzebuję nowych zdjęć. Jadę w kierunku Trypoli - ta wielka skała wyrasta przede mną prawie nagle: to Akrokorynt i wracają wspomnienia sprzed dziewięciu lat, ale to dziś odkrywam, że z tej strony skała ta wygląda niczym Monemvasia. Odkrycie moje jest wielkim dla mnie zaskoczeniem - dlaczego dopiero dziś to zauważyłam?
Zostawiam Akrokorynt po swej lewej stronie i jadę dalej. Słońce świeci, wokół mnóstwo zieleni, pięknie kwitnące kwiaty w tym intensywna czerwień maków, a ja dostrzegam jakieś kamienie i myślę, że warto je sfotografować - to marmury na terenie stanowiska archeologicznego, o którym nic więcej nie udaje mi się dowiedzieć.

Jeden z bardziej popularnych obrazków
z Grecji kontynentalnej
Wśród takich klimatów dostrzegam tablicę z napisem: Nemea. Według mojego przewodnika to tutaj Herakles wykonał jedną ze swoich dwunastu prac: zabił lwa nemejskiego. Chodzę po dużym terenie porośniętym drzewkami oliwkowymi, ale i innymi, obsypanymi fioletowo-różowymi kwiatami, przyglądam się porozrzucanym wszędzie niezliczonym fragmentom kolumn i z pewnością innych budowli, zaglądam do całkiem przyzwoitego muzeum (wolno robić zdjęcia bez flesza), gdzie zachwycam się makietą, w tym bazyliką, z której w rzeczywistości - jak potem widzę - prawie nic nie zostało, dochodzę wreszcie do Świątyni Zeusa - tu wciąż trwają prace, a dziś już można podziwiać siedem stojących potężnych kolumn (z podobno niegdyś dwudziestu dwóch – ale tej liczby nie jestem pewna). Gdzieś tam po drugiej stronie (niedaleko) patrzę jeszcze na antyczny stadion (jedynie fragment bieżni), rezygnuje z oglądania wioski choć tam podobno ruiny antycznego teatru i stąd zmierzam do Myken, gdzie staję prawie na baczność przed Bramą Lwic (Lwów?). Po raz kolejny w moim życiu ogarnia mnie przedziwne uczucie - to wtedy kiedy widzę, naprawdę widzę coś, co przez całe moje życie oglądałam nieskończoną ilość razy na różnych fotografiach, pocztówkach, w przewodnikach. Tak jest i tutaj, pod Bramą Lwic, gdzie trudno zrobić zdjęcie, bo wciąż ktoś przechodzi, zatrzymuje się, podziwia. Wspinam się na górę - fantastyczny stąd widok! Dotykam potężnych murów, patrzę na pozostałości Pałacu, dochodzę do cysterny i postanawiam schodkami zejść gdzieś tam.. nie wiem dokąd te schodki prowadzą. Przejście nie jest oświetlone, a ja żałuję, że nie mam latarki. Po minięciu pierwszego zakrętu już nie ma światła dziennego i ogarnia mnie ciemność - drogę oświetlam sobie jedynie fleszem aparatu. Muszę tu bardzo uważać, bo o nierówności bardzo łatwo się potknąć, a kto wie, co jest dalej. W pewnym momencie zaczynam czuć się jakoś nieswojo - postanawiam wracać, choć trochę mi żal..... Ach, gdybym miała latarkę! Wynurzam się znowu na górę i patrzę na otaczające mnie góry - skądś dochodzą do mych uszu dźwięki dzwoneczków: to z pewnością stado kóz, choć go nie widzę. Idę do dużego muzeum (zdjęcia bez użycia flesza), gdzie sporo interesujących eksponatów, w tym kopia maski Aganemnona. I jeszcze Skarbiec Atreusza albo - jak kto woli - Grób Agamemnona. Fantastyczna, potężna budowla o dwóch salach, z których mniejsza nie jest udostępniona, o niezwykłej dla mnie akustyce (nie poznawałam ludzkich głosów, dźwięki niczym ze zdartej, zniszczonej taśmy magnetofonowej).
Podążam dalej na południe, w stronę Zatoki Argolidzkiej. Zwalniam przed miastem Argos by przyjrzeć się znajdującej się po prawej stronie mojej drogi - na wzgórzu Larissa - fortecy. Mijam Argos, choć to jedno z takich miejsc, gdzie będę musiała jeszcze kiedyś wrócić, bo sporo tu interesujących dla mnie miejsc, i wierzę, że los mi na to w przyszłości pozwoli.
I już Tiryns - mury cyklopowe robią na mnie olbrzymie wrażenie. Wchodzę na teren wykopalisk - nie będę ukrywać, że to miejsce zachwyca mnie bardziej aniżeli Mykeny, choć to pewnie bardzo osobiste odczucie. Jeszcze na dole zaczynam niesamowicie kichać - coś tu musi kwitnąć... Już wiem! Dostrzegam wielki ogród a w nim dziesiątki niewysokich, ślicznie kwitnących drzewek pomarańczowych - czy ja kiedyś coś takiego widziałam?
Staram się tu zajrzeć w każdy kąt, bo miejsce doprawdy tego warte, po czym odjeżdżam zatrzymując się na kilka chwil nad Zatoką Argolidzką i spoglądam w lewą stronę: to zabudowania Napflio i widoczną fortecą - miejsce, które od lat chcę obejrzeć, a do którego wciąż mi nie po drodze, nawet dziś, teraz, kiedy prawie mogę dotknąć Napflio, bo pomiędzy mną a miastem może raptem kilometr......
Jeszcze spojrzenie na pobliski śliczny budyneczek „dworca” kolejowego i już jadę 44-kilometrową drogą w stronę Trypoli. Droga to niedługa, ale jadę powoli, bo mnóstwo tu zakrętów, trochę wzniesień, a widoki na góry, doliny, potem i morze - wspaniałe. To droga bez wiosek, bez żadnych zabudowań, dopiero pod koniec, już w pobliżu zatrzymuję się w wioskach Agiorgitika i Steno, bo dostrzegam kilka interesujących mnie starych, niewielkich chatek.
Już ciemnawo kiedy dojeżdżam do Trypoli - uderza we mnie ten obrzydliwy hałas dużych greckich miast, który boleśnie zabija wyciszenie zdobyte wcześniej - tak już się zdarzało w Helladzie kilkakrotnie i będzie się zdarzać, bo nie sposób nie poruszać się po miastach. Trypoli oglądam nocą, ale nie robi na mnie jakiegoś nadzwyczajnego wrażenia, choć przy kilku domkach się zatrzymałam (najdłużej - przy budynku chyba starej filharmonii - dla mnie wspaniały choć nieco zrujnowany).

Rozrywki mieszkanców Kariteny
Okolice Trypoli zwiedzam już następnego dnia. W Palea Episkopi patrzę na odrestaurowany kościół na murach czy fundamentach antycznego teatru. Tuż obok piękny park a w nim agora grecka i rzymska. Pobliska wioska Stadio - ależ piękne tu chatki! Zachwycona tym co widzę bez opamiętania robię mnóstwo zdjęć, by potem, już po powrocie do domu przez wiele lat cieszyć oczy tym co widzę teraz, choć to oczywiście już nigdy nie będzie to samo. Przede mną Alea - marzyłam o tym miejscu: to jedna z piękniejszych wiosek jakie widziałam dotąd w Helladzie - tyle ślicznych małych chatek w jednym miejscu. Chodzę po terenie Świątyni Ateny Alea - mnóstwo porozrzucanych w nieładzie głazów, skał, skałek i najróżniejszych kamieni, i już odjeżdżam dalej - przede mną miejsce (miejscowość?) Kapsia. To tu znajduje się jaskinia, którą jeszcze w Polsce wypatrzyłam na mapie - niestety, prace trwają i jaskinia jeszcze nie udostępniona dla zwiedzających.
Rozmawiam z robotnikami, mówię, że tak daleko tu z mojego kraju... Pozwalają mi wejść na teren - fantastycznie tutaj! Odwiedzam niedaleką Mantinię. Po lewej stronie dostrzegam przedziwny kościół - najdziwniejszy jaki dotąd widziałam w Helladzie. To Agia Foitini - mieszanka dwóch czy nawet trzech kultur, szczyt kiczu z lat chyba 70-tych. To kościół, który w ogóle nie robi na mnie wrażenia świątyni - oglądam go jednak z zainteresowaniem, bo to zupełnie coś nowego dla mnie: czegoś podobnego jeszcze nie widziałam.
Wchodzę na teren antycznej Mantinii - ależ tu wszystko zaniedbane! To teren dla ludzi z wielką wyobraźnią, bo tu nawet nie ruiny - tu garstka kamieni, choć to co pozostało z teatru może teatr przypominać (nieco widowni się zachowało). To teren zarośnięty od dawna nie ścinaną trawą i chwastami sięgającymi czasem mych kolan. Mimo, że prawie nic tu nie widać chcę brodzić po tym terenie, bo sporo tu brązowych tablic, z których wynika, że tu był teatr a tu jakieś mury obronne.....
Gdzieś w tych rejonach zaczyna się moja przygoda z Arkadią - tym rejonem Peloponezu, którego dotąd bliżej nie oglądałam, a który zachwycił mnie w sposób absolutny. Tu tutaj znajdują się piękne góry a jazda wokół nich sprawia wiele radości. To tutaj jadąc przepiękną wąską drogą, pełną zakrętów i wzniesień, podziwiam wysokogórskie krajobrazy, to tutaj spotykam stada owiec choć do najbliższych zabudowań daleko, a ja zupełnie nie wiem skąd te owce tutaj tak nagle, to gdzieś tutaj jak w wiosce Pirgaki za Vittiną zaczyna nagle padać deszcz a ja jak głupek z aparatem biegnę do pewnej chatki, która dla mnie taka śliczna choć taka już zniszczona - i śmieję się z siebie do rozpuku, bo po raz kolejny zauważam, że w Helladzie nic mnie nie może zatrzymać: ani deszcz, ani burza, ani zimno... No, może jedynie te stada owiec albo kóz na drodze - bo co ja mam z nimi zrobić???? Znalazłam tu, w wiosce Limbovisi, dom Kolokotronisa - jednego z greckich bohaterów narodowych i nawet sporo Greków go oglądało, znalazłam także absolutnie śliczne i bardzo popularne miejscowości jak Stemnica czy Dimitsana, w których piękne domy i kościółki, wąskie uliczki, którymi można łazikować godzinami... Zestawienie barw: szary kamień użyty do budowy większości domków, pomarańczowe dachówki i otaczająca to wszystko mocna zieleń powodowało, że piałam z zachwytu na każdym kroku, wciąż się zatrzymując i zatrzymując. Nieskończenie piękny wydaje się być wąwóz rzeki Loussios - przepiękna na tym odcinku uderza całą swą siłą o skały i kamienie ubijając wodę do białej piany. Do wysokich skał przyklejono niebezpiecznie wspaniałe monastyry - mnie udało się obejrzeć Moni Philosophou (ten dokładnie, w całości i w środku, również ten stary, opuszczony, zamieszkały dziś już tylko przez nietoperze), oraz po drugiej stronie monastyr Prodromou - fantastycznie prezentuje się z zewnątrz. Z tarasu niedalekiego małego kościółka wystającego nad wąwóz mogłam podziwiać całą okolicę, w tym te malownicze drogi wijące się niczym wąż, otaczające góry w taki sposób, że i sześć pasów w jednej chwili można było dostrzec.
Arkadia co do zasady wydała mi się trójkolorowa: mnóstwo tu zieleni, pomiędzy którą wiele drzew kwitnących o tej porze roku na fioletowo oraz na żółto (przepiękne zestawienie!) a jazda tak udekorowanymi drogami sprawiała mi wiele radości. Nieraz zgubiłam tam drogę ale mi to nie przeszkadzało: w końcu to wakacje. Nie mogłam znaleźć drugiej części antycznej Gortys i zadowoliłam się tylko jedną - piękny tu Asklepion i bizantyjski kościółek Agios Andreas, a nadto piękna Loussios z brzegami porośniętymi tatarakiem czy inną zielenią. W tych okolicach znalazłam Karitenę - śliczne miejsce z oświetloną fortecą zwaną tu Frourio górującą

Budynki w Githion
nad miasteczkiem. Niżej stare domy, resztki jakichś murów, sporo rozkopanych terenów, ale nie wiem, czy to wykopaliska. I bizantyjski Agios Nikolaos - szok, bo niespodziewanie duży w porównaniu do widzianego wcześniej Agios Andreas, oraz nieco dalej śliczny Zoodohos Pigi. Przy wjeździe do miasteczka od strony wioski Atsilohos (ładna i bardzo klimatyczna!), można postać na starym, pięknym moście nad cały czas huczącą Loussios, a jeszcze wcześniej zajrzeć do nowego, ale ładnego monastyru Kalamiou. Wielką radość sprawiło mi znalezienie w pobliżu Kariteny bizantyjskiego mostu nad rzeką Alfios. Ten most ponoć zdobił banknot 5000 drachm i jest jednym z piękniejszych obiektów jakie widziałam w Helladzie.
Rozkoszowałam się tym miejscem niesamowicie, a w tutejszej (w filarze mostu) maleńkiej kapliczce zapaliłam swoją kolejną świeczkę w Grecji - to bardzo specyficzne miejsce i musiałam, po prostu musiałam, bo czułam, że domaga się tego moja dusza.
Zupełnie niedaleko od Kariteny - starożytne Megalopolis, które musiałam odwiedzić. Nie rzuciło mnie na kolana, choć sporo kolumn się zachowało. Wyjątek stanowi jedynie teatr (wejście niestety zamknięte) - ten może się podobać i to dla niego warto tu przyjechać.
Wczesnym popołudniem w jednej z uroczych kafeterii na jakimś głównym placu zupełnie współczesnego (i nieciekawego dla mnie) Megalopolis popijam przepyszna frappe i patrząc na mapę Peloponezu decyduję: chcę jednak dziś być w Sparcie. Ustalam sobie trasę i wyruszam drogą na południe, a może na południowy -wschód? Wciąż się zatrzymuję, bo wszędzie tu pięknie, o, jak w wiosce Kiparissi: jakaż piękna opuszczona szkoła! Muszę wejść do tego budynku - wygląda kusząco. W budynku czarna tablica, resztki farby na ścianach, ale widać przepiękne kolory. Otwieram okno na piętrze, cieszę oczy patrząc na otaczający budynek wspaniały gaj oliwkowy. Zrujnowane to wszystko ale cieszy mnie, że mogę tu zaglądać w każdy kąt czy otwierać zardzewiałe drzwi.
Powoli, bardzo powoli pokonuję kolejne kilometry, powoli bo wciąż się zatrzymuję - nie mogę ot tak po prostu przejechać przez taką czy inną wioskę, skoro widzę, jak piękne tu chatki i trzeba zatrzymać się na dłużej. O, jak w wiosce Longanikos - co za wioska dla mnie! Patrzę na Kastro nad wioską, ale nie wiedzieć czemu nie chce mi się wspinać na górę, patrzę na śliczne chatki i robię zdjęcia, dostrzegam siodło osła - muszę sfotografować!! Rozbawiam tym starą Greczynkę, ale nie czuję się urażona jej rozbawieniem - dla niej siodło osła to rzecz zupełnie zwyczajna, ja takie przedmioty oglądam tylko czasami i tłumaczę jak umiem [oczywiście po grecku], że takie obrazki mnie cieszą.
Greczynka ze zrozumieniem kiwa głową, chwyta mnie za rękę, otwiera jakąś furtkę popychając mnie lekko.. Wchodzę do środka - dwie duże kozy i jedna malutka przestają jeść na mój widok i ciekawe przekrzywiają swoje głowy przyglądając mi się badawczo. Cieszę się jak dziecko czym sprawiam radość tej starej kobiecie. Znowu czuję swoją dłoń w jej dłoni - szorstkiej, spracowanej, niewypielęgnowanej ale takiej przyjaznej. Ciągnie mnie do bramy i wyprowadza stamtąd .. osła! Podchodzi jej mąż i nakazuje mi usiąść na zwierzaku! Boję się, trochę się boję, stąd jedynie ze śmiechem fotografuję z każdej strony spacerującego osła, a potem jeszcze dwa czy trzy koty zupełnie niezainteresowane moją osobą. Ciężko odjeżdżać z takich miejsc, ale przecież nie sposób spędzać w każdej wiosce wielu godzin, choć chciałoby się, chciało, bo tak przesympatycznie. O, jak w kolejnej wiosce gdzie zatrzymuję autko bo znowu śliczne domki.. Dostrzegam na balkonie starą kobietę w czerni. Pytam czy mogę zrobić jej zdjęcie. Godzi się z radością a potem zaprasza do środka na kawę, na wodę.... Nie mogę, doprawdy nie mogę, choć tak bym chciała... Zaczyna zapadać zmierzch a ja wciąż daleko od Sparty, wciąż w wysokich górach i po kolejnej wiosce biegam z aparatem, choć wiem, że boję się jeździć po serpentynach kiedy jest ciemno a wokół pusto.
I już jest ciemno kiedy dojeżdżam do jakiegoś skrzyżowania, tak fatalnie oznaczonego, że nie wiem, w którą stronę jechać. Ruch tu prawie żaden, nikogo wokół, muszę czekać. Udaje mi się w końcu zatrzymać jakieś miejscowe auto - kierowca obiecuje, że sprowadzi mnie z tych gór. Kurczę, ale mnie przewiózł - niech go nie znam! Strasznie chciałam się trzymać jego światełek, bo wtedy łatwiej jechać po zmroku, a tu serpentyny jak licho, zakręty kosmiczne, ciemność totalna, zupełne pustkowie, a on z jakąś dziką prędkością... Sporo zwolnił jak zaczęłam zdjęcia robić, szczególnie te z fleszem - byłam dumna ze swojego pomysłu!!! Zatrzymał się w większej wiosce - to Kastorio, a stąd już prosta droga do Sparty. Efcharisto poly!
Spaceruję po Sparcie wieczorem - nie wywarła na mnie złego wrażenia i sama nie wiem dlaczego poprzednio, w 2002 roku, tak niechętnie do Sparty podeszłam [mimo, że widziałam sporo mniej ciekawych miast w Helladzie niż właśnie Sparta - oczywiście to nie miejsce na wakacje]. Bardzo chciałam obejrzeć starożytną Spartę nocą - wyobrażałam sobie, że Akropol to na pewno prawie taki jak w Atenach, i podobnie oświetlony, a teatr jaki wspaniały jawił się w mojej wyobraźni! Niestety, wieczorem terenu starożytnej Sparty się nie ogląda, bo nie ma tam nawet jednej latarni... a w dzień ......
W dzień starożytna Sparta rozczarowuje totalnie! Nie jest źle, ale nawyobrażałam sobie nie wiadomo co a tutaj... Echhh, cóż, bywa i tak. Teren to olbrzymi - w zasadzie wielki gaj oliwny, i od czasu do czasu jakieś ruinki: to właśnie starożytna

Najpierw można obejrzeć proces produkcji,
a następnie kupić upatrzony produkt
Sparta. Myślę, że tam należałoby prowadzić dalsze prace, bo pewnie ziemia wciąż kryje wielkie skarby - nie wierzę, żeby tylko to pozostało co widziałam, po prostu nie wierzę: zbyt wielki to teren, gdzie mnie najbardziej urzekł teatr - chyba dlatego, że straszliwie zadziałał na moją wyobraźnię (a są przecież miejsca o takim działaniu).
Zgodnie z planem dzień 1-go maja przeznaczam na Mistrę, ale okazuje się, że wbrew temu co wyczytałam w internecie - tego dnia Mistra jest zamknięta i na dodatek deszcz leje od samego świtu... Szybko zmieniam swój program: jadę na południe zobaczyć Mani, moje Mani, jeden z ukochanych przeze mnie terenów w całej Helladzie. Mijam straszne tereny - wokół drogi do Aeropoli całe połacie spalonej ziemi, z której wystają resztki zupełnie czarnych drzew. Tu musiał być wielki pożar czas jakiś temu, może to efekty tego ubiegłorocznego? I choć już pojawiła się trawa, nowe drzewka wypuściły listki - te kikuty na stokach gór powodują ból i smutek duszy. W strugach deszczu spaceruję po Githion - uroczej bramie Mani, podchodzę pod latarnię morską, chodzę po wysepce Marathonissi (dawniej: Kranae), na którą nie weszłam kiedy byłam tu poprzednio [połączona z lądem groblą], podziwiam widoczne z tej strony śliczne budynki Githion, a potem wspinam się po wielu schodkach na górę by stąd popatrzeć na morze, by pooglądać znajdujące się tutaj doprawdy piękne domy i choć niebo płacze - nie odbieram tego źle, bo przecież jestem tu gdzie chciałam być, gdzie już 2002 roku wiedziałam, że wrócę: jestem na Mani. Podobnie jest w uroczym Aeropoli, gdzie jestem po raz pierwszy, podobnie w wiosce Dirou: wszędzie tu pięknie, choć wszystko tonie w deszczu, wszędzie dostrzegam dla mnie coś ciekawego, mimo, że wokół szaro, bo deszcz, wielkie chmury, nieco smutno choć w moim sercu tak radośnie...
Plus takiej pogody jeden: nie czekam w żadnej kolejce, by kupić bilet do jaskini Dirou a kolejki tutaj zazwyczaj potężne - dziś jedynie garstka ludzików się tu pojawia.
Schodząc na dół postanawiam chwilę spędzić na plaży - to nic, ze deszcz, ale chcę się przywitać z morzem stąd chodzę po kamieniach i patrzę na wody zatoki, niestety szare w taką pogodę ale oczyma mej duszy - widziane jako niespotykanie śliczne.
Niewielką łódką pływam przez czas jakiś po jaskini: ależ tu pięknie! Przyglądam się wszystkiemu wokół a to co wyrzeźbiła natura - fascynuje, wyglądając niczym prawdziwe postaci zastygłe na chwilę w bezruchu. Woda tu przezroczysta, jak okiem sięgnąć widać dno i wspaniałe odbicie pięknych rzeźb. Nie umiem tu zrobić dobrego zdjęcia moim aparacikiem - bez flesza nieostre bo łódką wciąż woda kołysze, z fleszem - żaden urok przecież. Trudno, nie tracę dobrego nastroju: robię kilka zdjęć dla zapamiętania chwili i cieszę się tym co widzę, a widzę kolejne piękne, bardzo piękne miejsce w moim raju.
Zupełnie przemoczona wracam do Githion, bo.... trudno mi się z nim rozstać - to takie piękne miejsce na Peloponezie. Zaglądam do galerii, do bram budynków, podglądam popołudniowe i wieczorne życie, patrzę na wiszące na sznurach przed tawernami ośmiornice, przyglądam się Grekom siedzącym przed kafenionami, zaglądam do pewnego sklepu, sklepu z duszą, sklepu nawiedzonego w cudowny sposób artysty, co czuję od pierwszych chwil - dostrzegam tu piękny album z 300 zdjęciami z Mani i postanawiam go kupić. Podaję wybrany album mężczyźnie, który dotąd nie zwracał na mnie uwagi malując coś farbami zawzięcie, on się upewnia, że na pewno chcę ten album kupić, po czym otwiera go i zaczyna wieżę w nim rysować czarnym długopisem. Wieżę, taką typową dla Mani wieżę! Pyta mnie o imię: „To Beata .. - „ i podpisuje się obok. Dopiero teraz do mnie dociera, że oto mam przed sobą autora fotografii w tym albumie! Efcharisto para poly! - wykrzykuję z radością, bo wielka to dla mnie niespodzianka przecież.
Zapada zmierzch a ja nadal spaceruję po ślicznym Githion i wcale mi się nie chce wracać do Sparty: spokojne morze przede mną, niewielkie łódki kołyszą się tylko troszeczkę, deszcz ustał, wiatru nie ma, a ja patrzę na odbicie światełek widocznych po drugiej strony zatoki zabudowań w tafli morza, próbuję zrobić zdjęcie księżyca dokładnie w tym samym czasie kiedy w ciemności widać błysk latarni morskiej (co dla mojego aparatu i dla mnie jest trudne ale w końcu się udaje) i postanawiam: ja na Mani jeszcze wrócę i jak zawsze wierzę w moc tego postanowienia. I jeszcze tylko spojrzenie na port, z którego wtedy popłynęłam na niewielką wysepkę Kithira, jeszcze chwilowa zaduma nad dzisiejszym tutejszym zupełnie nieudanym tego roku Świętem kwiatów - nie widziałam jak w latach poprzednich Greków leniuchujących na trawie (w tych strugach deszczu???), a ukwiecone auta może raptem ze trzy, i już ciemną nocą wracam do Sparty, by rankiem po raz drugi zaatakować Mistrę a atak to tym razem udany. Stanęłam przed nią zatrzymując auto jeszcze przed wioską, i popatrzyłam na potężne wzgórze. To Mistra - coś niezwykłego, to marzenie wielu, marzenie moje od lat, marzenie moje największe z tych zabranych w tę podróż do mojego raju. Marzenie, na którego realizację czekałam długo, bardzo długo - mam takie szczególne marzenia i wiem, że tak pięknie jest je realizować.
Spędziłam tam 5 godzin, choć ponoć zwykle wystarczają niecałe trzy godziny. W sposób cudowny delektowałam się atmosferą tego niewiarygodnie pięknego miejsca, a tam, i w Dolnym Mieście i w tym Górnym - zapewniam - jest się czym delektować. Zaglądałam do każdego z obiektów napotkanych na mojej drodze, przyglądałam się pięknym kościółkom podziwiając fantastyczne freski na ścianach, zaglądałam do domów, przybudówek i monastyru (wciąż zamieszkały przez mniszki), patrzyłam na stado leniwych kotów, weszłam do niewielkiego muzeum, posiedziałam wreszcie na murach Kastro w Górnym Mieście (sporo schodków do pokonania) patrząc w dół a widok to urzekający, a Pałacu Despotów nie udało mi się obejrzeć (wciąż, od wielu już lat, w remoncie).
Zaskoczyła mnie Mistra, zaskoczyła mnie tak bardzo pozytywnie: nie wiem dlaczego ale [mimo, że oglądałam przecież setki fotografii!!! ] myślałam, że to co można tam obejrzeć to autentycznie ruiny, a czasem takie ruiny w moim raju to i garstka kamieni czy jedynie jakieś niewielkie pozostałości potężnych niegdyś murów... Nie umiem wytłumaczyć dlaczego wyobrażałam sobie, że te wszystkie fotografie, które oglądałam do tej pory to ... fotomontaże - nie wiem skąd takie przekonanie, ale tak naprawdę myślałam, stąd kiedy znalazłam się w Mistrze doznałam kompletnego szoku, bo oto okazało się, że to wszystko jest prawdziwe, że to nie garstka kamieni, jak oczekiwałam, że ten kościół to rzeczywiście kościół i na dodatek pokryty czerwonym dachem, który na fotografiach wydawał mi się zupełnie nieprawdziwy...

Do bazarków Grecy podchodzą w niebanalny sposób
Tak myślałam o Mistrze i długo jeszcze nie zrozumiem, dlaczego właśnie tak. Długo jeszcze również nie zrozumiem, dlaczego nie mogłam zostać dłużej w Geraki - cudownym miejscu na południu Peloponezu, do którego pojechałam malowniczą drogą prosto z Mistry. Do Geraki przyjechałam dopiero popołudniem - cóż, oglądałam po drodze wspaniałe gaje oliwne, patrzyłam na niezliczone stada kóz, jechałam dość szybko świetną i prostą w tym miejscu drogą, kolejne spojrzenie na drzewa oliwkowe - przecież one takie piękne ... i nagły zjazd na pobocze pełne ostrych kamieni - echhh, wymiana koła pochłania dużo czasu, zbyt dużo, wymiana koła zabiera czas, który chciałam poświęcić na Geraki, ale i tak się cieszę, że to tylko kamienie a nie drzewo na tym poboczu na przykład... Mój raj, w którym nic złego stać mi się nie może - powtarzam od lat...
Do Geraki kiedyś jeszcze wrócę - wiem to na pewno, bo ... bo muszę, bo czuję taką potrzebę, bo nie widziałam wszystkich tych kościółków, które chciałam zobaczyć, a wszystko (całe Kastro) było dziś zamknięte. Popatrzyłam na teren akropolu, ale to rzeczywiście ruinki, pojeździłam po położonym na wzgórzu miasteczku - ależ to ostra szkoła dla kierowców!!! Uliczki tu takie, że miejscami składałam lusterka boczne - jak tu mieszkać? Co z karetkami pogotowia? - myślałam próbując wcisnąć się w kolejną „ulicę” i deliberując: zmieszczę autko czy zupełnie nie a cofania tutaj nie umiałam sobie wyobrazić. Wszędzie czułam podniosłą atmosferę - dziś Panigiria i na głównym placu wielkie przygotowania do wieczornej uczty: mnóstwo stolików, krzesełek, sporo już oczekujących ludzi (przedziwne: tylko mężczyźni póki co), choć jeszcze wczesne popołudnie, jacyś muzycy strojący swoje instrumenty.
Wszyscy uśmiechnięci, zadowoleni, nawet ta pani biegająca pomiędzy zarezerwowanymi stolikami i czyszcząca plastikowe krzesełka mokrą szmatą czy ten młody chłopak zmagający się z wiatrem, który porywa mu w górę wielkie kartki papieru z napisanymi nazwiskami, które to kartki trzeba przykleić na stoliki - pomagam przyklejać (swoista rezerwacja!). Ależ mam ochotę tutaj zostać! Potrafię sobie wyobrazić jak tu będzie wspaniale wieczorem: grecka muzyka na żywo, biesiadowanie, pewnie również tańce a przecież ja umiem tańczyć po grecku, umiem i lubię tańczyć! Wracam do samochodu, rozkładam mapę, biorę przewodniki w garść i badam co z moją dalszą trasą - patrzę na drogi, na to, co przede mną i już wiem, że - tak rozsądek nakazuje - nie mogę, nie powinnam tutaj niestety zostać na noc. Żegnam więc Geraki wiedząc doskonale, że Kastro i wspaniałe pozostałe kościółki bizantyjskie obejrzę kiedy los mnie tutaj rzuci ponownie (a rzuci mnie - wiem to na pewno!), ale na Panigiria już z pewnością tutaj nie trafię i tego mi właśnie żal...
Malowniczą drogą wijącą się wśród gór zmierzam powoli do górskiej wioski Kosmas - powoli bo pięknie tutaj, powoli bo wciąż się zatrzymuję robiąc zdjęcia... Zimno tu, coraz zimniej bo przecież wysoko, a jeszcze kilka godzin temu w Mistrze spacerowałam w takim upale. Ciemnawo kiedy dojeżdżam do wyludnionej wioski Kosmas - śliczna, po prostu śliczna, typowa górska wioska: zostanę tutaj - tak właśnie postanawiam spędzając wieczór w jedynej czynnej tu tawernie. Wokół mnie - pełen kicz, a poza moim stolikiem jedynie dwa inne zajęte: jakiś młody Niemiec coś zawzięcie notuje uśmiechając się wciąż do mnie, a przy drugim, popijając ouzo dyskutuje trzech Greków, wśród nich ważna postać tutejszej społeczności, niejaki Argiris - z laską, jak większość mężczyzn w mijanych dziś od Sparty wioskach (podobnie wielu mężczyzn z laskami widziałam swego czasu w okolicach Metsowa w centralnej Grecji). I ja i Niemiec patrzymy w tym samym kierunku - patrzymy na Greków zawzięcie o czymś dyskutujących. Argiris czasem uderza pięścią w stół ale jego twarz nie wyraża gniewu - rano się dowiem, a Niemiec pewnie już to wie, że Argiris jest autorem książki o historii Kosmas, książki, którą rano kupuję w sklepie z ceramiką (śliczna!) z sympatii dla tego człowieka, z sympatii do tego miejsca, choć pewnie nigdy tej książki nie przeczytam, bo niestety wydana jedynie po grecku. Jeszcze rano znajduję czas na odwiedzenie warsztatu, w którym wyrabia się ceramikę (ależ lubię znajdować się w takich miejscach!) i odjeżdżam z Kosmas fantastyczną drogą, pełną serpentyn, wspaniałych widoków, zupełnie bezludną, dziękując losowi, że powstrzymał mnie przed jej pokonaniem w nocy, bo przecież boję się takich dróg nocą a koła zapasowego już nie mam (technicznie droga bez zarzutu) a poza tym nie podarowałabym sobie, że tego co wokół nie widziałam bo ciemności egipskie, a ta droga od Kosmas do Leonidio to kolejna na liście najpiękniejszych moich w Helladzie, po których udało mi się przejechać. Z zachwytem w oczach wciąż się zatrzymuję by popatrzeć w dół, bo tam piękne dolinki, bo tam jakieś fragmenty tej drogi, którą jadę o którą dalej pojadę ale póki co jestem jeszcze wysoko... Patrzę na to wszystko i myślę, że te 27 kilometrów, które dzielą wioskę Kosmas od Leonidio powinno się przejść na piechotę, bo tak tu pięknie, że piękno to dobrze by było chłonąć jak najdłużej a wędrówka to przecież niemęcząca bo w dół i w dół....

Atherina, Atherina
Zatrzymuję się na dłużej w połowie (mniej więcej) tej drogi, bo to tu to miejsce, gdzie chciałam przyjechać: monastyr Moni Elonis: jest tak pięknie usytuowany, że kiedy zobaczyłam go swego czasu na zdjęciu wiedziałam, że chcę się tutaj znaleźć. Krążyłam długo po tym niezmiernie ciekawym (choć współczesnym) monastyrze - ciekawym bo pełnym schodków, zaułków, zakamarków i...kotów. Piękne stąd poza wszystkim widoki, a w tutejszym kościółku (nie wolno robić niestety zdjęć) zapaliłam swoją kolejną świeczkę w Helladzie, bo takie piękne to miejsce. Dalsza droga aż do Leonidio to właściwie cały czas zjazd z góry - nadal tak malowniczo, że dech zapiera, a miasteczku kilka chatek - zachwyca.
Nadmorska droga prowadząca na północ Peloponezu - pełna moich spojrzeń na śliczne zatoki, ładne domki i pięknie posadowione fortece: Astros i Argos. W te rejony jeszcze wrócę w przyszłości, bo ha ha jeszcze spora część Argolidy nadal w sferze moich marzeń i nieodkryta przeze mnie.
Wracam do Aten na jeden dzień, bo tak muszę, ale już w okolicach południa czuję się zupełnie wolna stąd wyruszam dalej, niezbyt daleko: zobaczę Marathon, gdzie dotąd nie byłam.
Przejeżdżając przez Ateny przyglądam się codziennemu życiu miasta: ktoś myje samochód, ktoś inny szczotką na długim kiju myje okno wystawowe, dwóch mężczyzn zmaga się z wielkim kubłem na śmieci, matka spaceruje z dzieckiem popychając wózek przed sobą, dzieci na mijanym boisku szkolnym grają w piłkę krzycząc w niebogłosy, autobus z piskiem zatrzymuje się na przystanku, gdzie tłumy oczekujących pasażerów, ktoś nie może sobie poradzić z samochodem i zatarasował sporą część ulicy a korek tworzy się błyskawicznie, z jakiegoś miejsca dochodzi do mnie sygnał karetki pogotowia ale widzę, że na Grekach nie robi to specjalnego wrażenia (u nas rejestruję zawsze inne reakcje)... Cóż: dzień jak codzień, dzień jak pewnie w każdym innym dużym mieście, choć dla mnie Ateny są takie magiczne.
Staję nad jeziorem Marathonos - ma tak piękną linię brzegową, że trudno wzrok oderwać. Zielono tu wszędzie i mnóstwo kwiatów: nie od dziś wiadomo, że wiosna w Grecji jest taka piękna. Jest 25 stopni, słońce niesamowite do tego... Zapragnęłam morza - boskie Egeo tuż przede mną... Tylko moje i tylko dla mnie - mówię ciepło: „Witaj znowu ” i oddaję mu moje stopy.... Cudowne uczucie!!! Doświadczę tego jeszcze potem, kiedy wracając do Aten zatrzymam się w nadmorskiej miejscowości Nea Makri - stąd zabiorę kilka kamyczków i będę się nimi cieszyła jeszcze długo po powrocie do Polski .... Póki co patrzę na olbrzymi, porośnięty drzewami teren - to tutaj toczyła się bitwa pod Marathonem, oglądam jeden kopiec, potem drugi, ale do muzeum się spóźniam: już zamknięte. Przez szybę oglądam również jakieś antyczne cmentarzysko i w niedalekiej odległości sanktuarium bogów egipskich - to tutaj boskie Egeo znowu w zasięgu mojej dłoni.
Wracam do Aten - jest piątkowy wieczór. Mam jeszcze cały weekend przed sobą i zostaję zaproszona przez przyjaciół znowu na Peloponez, na jego północno-zachodni kraniec - a tam jeszcze nigdy nie byłam.
Wyjeżdżam z Aten i co widzę w jednej z dzielnic (Ambelotipi) - laiki! Muszę, po prostu muszę się zatrzymać. Od zawsze uwielbiam atmosferę laiki - uwielbiam tę atmosferę jeszcze z czasów, kiedy chodziłam na laiki po zakupy w ramach mojej pracy w Atenach w 1989 roku. Z uwielbieniem i wielkim sentymentem zanurzam się w alejki pełne straganów z rozmaitymi warzywami, owocami, rybami, a wszystko tak śliczne, tak świeże, tak pracowicie poukładane, choć już dziś nie tak egzotyczne dla nas jak przed laty. Z radością fotografuję to wszystko zawsze pytając o zgodę (tylko raz mi teraz odmówiono), z radością patrzę na zdziwionych Greków, którzy nie mogą pojąć, po co mi zdjęcia ziemniaków, chorty czy liści winogron, przechadzam się wśród przekrzykujących się Greków, staram się uważać na metalowe koszyki-wózki ciągnięte przez głównie starsze Greczynki i wypełnione po brzegi zieleniną, długo słucham, że: "Atherina tora trija jewro!" - tak krzyczy stary Grek pokazując na swoje małe rybki z wystawioną ceną zbliżoną do 5 euro, ale teraz już tylko trzy.....

Forteca Frourio
Naprawdę uwielbiam atmosferę laiki i z bólem serca wychodzę z bazaru - czeka mnie przecież długa droga. Autostradą Ateny - Patra zmierzam do mego celu. W okolicach Koryntu zjeżdżam z autostrady na starą drogę - stąd piękny widok na Kanał Koryncki. Zostawiam auto na parkingu i idę środek mostu - ależ tutaj ślicznie! Patrzę w dół na przepływające pode mną dwa małe statki, marzę o tym aby po sąsiednim moście przejechał w tym momencie pociąg ale niestety pociągu nie ma choć mijałam go po drodze... Może gdzieś wcześniej skończył bieg, a może ja zbyt wolno jechałam i on już daleko gdzieś tam, za kanałem... Nie martwię się - widok z tego miejsca na kanał, nawet bez pociągu i tak jest fantastyczny.
I mknę dalej w stronę Patry tą wspaniałą autostradą, na nowo zachwycając się bajecznym otoczeniem, choć drogę tę pokonuję już nie pierwszy przecież raz w swoim życiu. Oczom moim jawi się stosunkowo nowy jeszcze most łączący Rio z Antirio: z tej wysokości wygląda prześlicznie!
Przejeżdżałam nim w lipcu ubiegłego roku ale w nienajlepszych okolicznościach stąd w ogóle nie zwracałam na niego uwagi, bo było mi obojętne co znajduje się obok.
W zupełnym oderwaniu od tamtych niemiłych dla mnie chwil postanawiam zrobić sobie mały prezent - mam czas i kupuję sobie bilet na przejazd po moście w obie strony . Tak pięknie jest realizować nasze marzenia a ja zawsze chciałam przez ten most przejechać. Zatrzymuję się jeszcze przy fortecy w Rio i już wjeżdżam na most, po którym przetaczam się z uwielbieniem z prędkością nie większą niż 5 km/h - mnie się nie śpieszy, bo mam wakacje, a te piękne pylony mostu widziane z auta wyglądają tak bajkowo! I już jestem po drugiej stronie - w Antirio, gdzie oglądam bliźniaczą do tej z Rio fortecę: ta podoba mi się znacznie bardziej.
Wjeżdżam z powrotem na most by znowu po nim przejechać na drugą stronę - tu naprawdę jest ślicznie a ja się tak cieszę, że mogę mieć takie wspaniałe wakacje w moim raju! I już mknę dalej na zachód Peloponezu - mijam 5 czy 6 następujących po sobie potężnych tuneli: genialna jest ta trasa, choć z zasady (pisałam) autostrad nie lubię bo nudnawe dla mnie, ale ta jest taka wyjątkowa.
U już znajduję się w północno-zachodniej części Peloponezu - to tu wioska, do której zmierzałam, Kalogria. Ładne to okolice, bardzo ładne, i taka Hellada zupełnie prawie nieznana, nieodkryta przez masy. Przedziwne to tereny - całość przypomina jeden wielki rezerwat przyrody. Rezydują tu rzesze dzikiego ptactwa - czasem znad szuwarów nad jeziorem unoszą się z wielkim krzykiem. Tutejsze plaże nad zimnym Ionio (a Egeo było takie ciepłe!) - niespotykane jak na Grecję: piaszczyste, długie i niebywale szerokie. Mnóstwo tu owiec, a i kozy w większych ilościach też się zdarzają. Zauważyłam starożytne fortyfikacje: jakieś pozostałości murów obronnych? Chatki pogrupowane w małe osady - to nawet nie wioski dla mnie tylko właśnie osady: kilka raptem chatek.
A jakie niesamowite tu krajobrazy! Niczym sawanna... Stado wychudzonych krów pije zachłannie wodę z rzeki. Wokół bajeczne drzewa, na które Grecy mówią pefko parasol. Dziwnie tu choć tak pięknie. A może to już nie Grecja? A może ja już wyjechałam z Hellady, tylko w swym zakręceniu tego nie zauważyłam?
Stanęłam na jakieś szutrowej, wyboistej drodze - spojrzałam na Ionio po obu stronach drogi... Półwysep to jakiś czy co? Ionio wokół mnie, Ionio, które nigdy nie dorówna u mnie boskiemu Egeo, choć ma ładny, przezroczysto-zielony kolor. Pełno tu "robactwa"- jakieś chrząszcze czy inne pokojowo nastawione chrabąszcze. Wilgoć tu spora... To też Hellada choć białego kościółka z niebieska kopułką raczej tu nie można ujrzeć.
Wracam do Aten, wstępując do Dafni - nie byłam w tutejszym klasztorze jeszcze nigdy (choć tak blisko!) ale i teraz nie jestem, bo klasztor zamknięty stąd oglądam go tylko z zewnątrz. Jeżdżę po tej części Aten, która nazywa się Metaxourgeio (dzielnica?) i przyglądam się ślicznym, starym, często zrujnowanym ale doprawdy pięknym budynkom - takie miejsca mogę odwiedzać zawsze ilekroć jestem w tym mieście i cieszę się jeśli czas mi na to pozwala. Jadę w okolice Zappio - zostawiam tu samochód i idę na spacer po jednej z najpiękniejszych dla mnie części Aten - to Anafiotika, a ja dawno już tutaj nie byłam, bardzo dawno. Patrzę na te śliczne maleńkie chatki, robię mnóstwo zdjęć - tu znajduję wprost bajkową atmosferę, której poddaję się w każdym calu. Spaceruję po Place, którą uwielbiam i za dnia i nocą, zjadam tu swoją ostatnią na tę podróż kolację w doskonałej tawernie, a potem długo oglądam moje ukochane miasto nocą: podjeżdżam pod Pierwszy Cmentarz (Stary), który oczywiście jest zamknięty, a którego nie zdołałam tym razem obejrzeć (choć takie plany miałam, bo nie byłam tu już z 7 chyba lat) i tylko stojąc przy bramie mogłam wyszeptać: „Kalispera sas” do Wielkiej Meliny tu spoczywającej, zaglądam na ślicznie oświetlony olimpijski stadion zaraz niedaleko cmentarza, wjeżdżam na Likavitos gdzie spędzam w okolicach północy mnóstwo czasu ciesząc oczy fantastycznym stąd widokiem na miasto... Moje ulubione miejsce w Atenach to właśnie tu - na szczycie wzgórza Likavitos, to miejsce dla mnie do zawsze szczególne i pewnie nic tego nie zmieni...
Hałas i gwar po północy w Atenach nawet jak na to miasto niewiarygodny ale już wiem, że Panathinaikos zdobył właśnie dziś, teraz, mistrzostwo Europy w koszykówce! Radość to dla rzesz Greków wielka - rozjeżdżali się z kafejek i barów samochodami, motocyklami trąbiąc w radości niesamowicie.
A ja w tym wszystkim?
A ja pomyślałam już po 1-szej w nocy, że jeśli jeszcze trochę będę chłonęła atmosferę tego uroczego dla mnie w każdym sensie miasta to.. ucieknie mi samolot, którego odlot przewidziano na 4.20... Niezbyt szczęśliwa pognałam do domu, szybko się spakowałam i pojechałam na lotnisko, a kiedy wylądowałam w Warszawie i zobaczyłam na Okęciu strugi padającego deszczu, kiedy na dodatek zapowiedziano, że jest tylko i jedynie 8 stopni - pomyślałam przez chwilę: „A może trzeba było dać odlecieć temu samolotowi beze mnie na pokładzie?”

Peloponez cz.1           Peloponez cz.2          Attyka           Peloponez cz.3