sierpień/wrzesień 2009: Syros, Paros, Folegandros, Ateny

Kiedy jakoś wiosną kupowałam bilet powrotny z Aten na 18 dzień września – uświadomiłam sobie, że 20 lat wcześniej po raz pierwszy tego właśnie dnia stanęłam na greckiej ziemi. Uznałam, że skoro to podróż jubileuszowa – musi się wśród wysp znaleźć Folegandros: to pierwsza grecka wyspa, na której dane było mi być, a minęło od tamtej pory wiele już lat: aż 11… Pomyślałam, że tęsknię za tą wyspą, że powoli zaczyna mi się zacierać w pamięci jej urok, że bardziej już chyba pamiętam ją z setek zrobionych wówczas zdjęć aniżeli z własnej pamięci … Tak, na Folegandros popłynąć musiałam – postanowiłam! Dumając, co oprócz tej wyspy – umyśliłam sobie wyspę Syros: nie darzę jej specjalnymi względami, ale Ano Syros mnie przecież zachwyciło kiedy byłam tam po raz pierwszy! I również było to już dość dawno! Paros pojawiła mi się pomiędzy nimi z kilku przyczyn: lubię ją, to prawda, podoba mi się, wywiozłam z niej swego czasu miłe wspomnienia, a i nad wyraz dobrze łączyła mi się promowo z pozostałymi wybranymi wyspami: plan został ustalony! Uświadomiłam sobie, że tak naprawdę niczego tym razem nie będę odkrywać: wszak na wszystkich tych wyspach już byłam. Wiedziałam jednak, że mimo wszystko dokonam wielu odkryć, bo nic nigdy nie jest takie samo: nasze spojrzenia są również inne!

Znowu lecę do Aten – myślę, kiedy samolot ze mną na pokładzie obiera kurs na południe Europy. Minęły raptem cztery miesiące, odkąd z Aten wróciłam, a już do nich wracam... Wracam, tak: do Aten wracam, nie mam co do tego wątpliwości!


Grecja widziana z okna samolotu

Kiedy miasto ukazuje mi się za okienkiem samolotu – czuję ciepło w środku: to takie piękne uczucie, nie do zastąpienia! Jestem! Znowu tu jestem!

Kiedy wychodzę z budynku lotniska – czuję to suche, ciepłe powietrze: jestem! Znowu tu jestem!

Szybko i sprawnie dojeżdżam do portu w Pireusie: autobus, który odjeżdża do portu z lotniska nie jedzie przez centrum Aten, zatem ateńskie korki mu nie straszne. Mam trochę czasu, by pospacerować po porcie: tutejszy termometr popołudniem pokazuje 32 stopnie w cieniu! Patrzę na promy: uwielbiam je oglądać! Oto Blue Star Naxos mojej ulubionej linii Blue Star Ferries – nim jednak dziś nie będę płynąć, ale co szkodzi popatrzeć ... I nagle... Och!!! Cóż to za oberwanie chmury??? Silna, nagła ulewa zjawia się nad Pireusem zaskakując nie tylko mnie! Szybko znajduję jakiś daszek: przeczekam, myślę… Jednak nie: wolę być na swoim promie! Znajduję w walizce parasolkę. Nie do uwierzenia: ostatni dzień sierpnia, a ja w Grecji moknę – to dopiero niespodzianka!!! Wiem: tak Grecja cieszy się moim przyjazdem, że aż z radości płacze!

Nie dochodzę jeszcze do mego promu, kiedy przestaje padać: wielki prom Blue Star 2 gotowy jest do przyjęcia mnie na swój mokry pokład. Wszędzie na górnym pokładzie jest mokro!

Wrócę tu do Was jeszcze – mówię Atenom kiedy prom drga opuszczając powoli port… Patrzę na inne promy: i te, które szykują się do rejsu, i te, które już nigdy raczej w rejs nie popłyną… „Anthi Marina”, „Milena”, „Dimitroula”, „Panagia Agiasou” – stoją obok siebie, stare, wysłużone, nikomu już niepotrzebne… Szkoda! Lubię te stare promy i mam do nich wielki sentyment …

Prom mój mija latarnię morską i coraz szybciej płynie w stronę wyspy Syros. Patrzę na zachodzące słońce: pięknie widzieć je z pokładu promu… Mam przed sobą blisko czterogodzinny rejs. Prom Blue Star 2 w tym rejsie nie zawija przed Syros do żadnych portów: tym pierwszym dla niego jest mój: port wyspy Syros.


Zachodzące słońce widziane z pokładu promu

Wyspę Syros dostrzegam z oddali, co nie jest takie trudne: w ciemnościach nocy zaczynają pojawiać się małe światełka, setki, tysiące małych światełek.

Blue Star 2 zbliża się szybko do portu wyspy Syros: oto ukazuje się przede mną miasto Ermoupolis z górującymi nad nim dwoma wzgórzami tonącymi teraz w ciemnościach nocy, ale jakże rozświetlonymi! Ładnie – myślę!

Nigdzie mi się nie spieszy i postanawiam pospacerować trochę po mieście. Ciepło tu i tak radośnie jakoś: mnóstwo ludzi spaceruje nabrzeżem, mnóstwo okupuje tawerny i kafeterie, a i kolorowa kolejka obwożąca turystów wzdłuż zatoki nadal jeszcze jeździ.

Cieszę się, że tu jestem: nie mam samochodu, ale wiem, że po wyspie całkiem nieźle jeżdżą autobusy, więc sobie poradzę. Wiem również, że do wielu miejsc nie dotrę: słabo zaludniona północna część wyspy jest terenem, gdzie autobus nie jeździ, ale nie jest to dla mnie problemem: wszak zjawiam się tu głównie dla Ano Syros.

Na wzgórze Ano Syros wędruję od razu następnego dnia. Tęskniłam za tym miejscem: nie było mnie tu osiem lat, a lubię je bardzo. Pokonuję wiele schodków, trochę się zasapuję, ale nie żałuję!


Spojrzenie z Ano Syros na Dolne Miasto oraz port

Jestem w Ano Syros!

O ile miasto Ermoupolis nie robi na mnie wielkiego wrażenia, o tyle Ano Syros jest niezwykłe: taka maleńka cykladzka osada, której tak naprawdę na wyspie Syros brak. Bo wyspa Syros jest dla mnie wyspą, gdzie Cyklad doszukać się nie umiem: oczywiście poza Ano Syros. Miasto Ermoupolis jest tak dostojne, że przypomina mi miasto Korfu albo miasto Andros, a ja na Cykladach wolę mniej dostojne miejsca. Ermoupolis oczywiście może się podobać: w dolnej części miasta znajduje się wiele pięknych budynków z czasów, kiedy miasto [w XIX wieku] było głównym portem w Grecji, znajduje się tu również teatr Apollo, który jest kopią mediolańskiej La Scali i w którym odbywają się liczne przedstawienia, w tym w ramach festiwali, które organizowane są corocznie na wyspie Syros. Główny plac miasta: Platia Miaouli jest bardzo elegancki, ale to dla mnie nie to, nie to, czego na Cykladach szukam!

To, czego na Cykladach szukam – znajduję w Ano Syros, katolickim wzgórzu wznoszącym się nad Ermoupolis, zwanym często Dolnym Miastem. Och jak dobrze móc zagubić się w tym wąziutkich uliczkach, jak dobrze móc nie spoglądać na zegarek, jak dobrze popatrzeć na te małe, białe chatki ozdobione kwitnącymi kwiatami bougenvilli.

Staję przed drzwiami tradycyjnego kafenionu: to „Lilis”. Zaglądam nieśmiało do środka: nie ma klientów. Podsypiająca w fotelach para starszych ludzi patrzy na mnie przychylnym wzrokiem. Zamawiam kawę eliniko i rozglądam się po niezwykłym wnętrzu, w którym czuć ducha Markosa Vamvakarisa (gr: Μάρκος Βαμβακάρης). Ten, urodzony na wyspie Syros (Ano Syros) artysta uznawany jest za jednego z ojców nurtu muzycznego zwanego rembetiko. Nieżyjący już Markos Vamvakaris spogląda na mnie z wielu fotografii: po latach dowiem się, że popadłszy w chorobę i nie znajdując w Atenach środków do życia, artysta w latach 50-tych powrócił na wyspę Syros, gdzie wciąż go kochano i w tym właśnie kafenionie grał za miskę strawy. Niesamowite losy tego człowieka! A przecież, jak ktoś kiedyś pięknie powiedział: „Vamvakaris rozłożył czerwony dywan rembetiko, po którym przeszli inni...” . Jestem pod wielkim wrażeniem tego miejsca: takie miejsca w Grecji bardzo cenię, w takich miejscach lubię przesiadywać. Skromnie tu: zwykłe stoliki nakryte tanimi, kraciastymi obrusami, drewniane, stare krzesła, jakieś wielkie beczki, mnóstwo starych, pożółkłych mocno fotografii poprzyczepianych do ścian, wiszące winylowe płyty… Starszy, wciąż podsypiający Grek leniwie przesuwa pomiędzy palcami koraliki komboloi… Tu czas płynie bardzo powoli, choć nie mogę oprzeć się wrażeniu, że właściwie się zatrzymał. Niechętnie stąd wychodzę: kafenion „Lilis” to szczególne miejsce w Ano Syros. Wrócę tu jeszcze – to wiem: przecież przeznaczyłam na wyspę Syros kilka dni.

I znowu plączę się bez ładu zaglądając w każdy zaułek. Poznaję wesołego psa: to Romeo, który nie chce ode mnie zupełnie odejść! Poznaję również małego, może 8-letniego chłopca: nie mówi po angielsku, a ja nie wiem, czego ode mnie chce. Ciągnięta za rękę godzę się iść tam, dokąd mnie prowadzi… Znajduję się w małym sklepiku z upominkami, gdzie starsza pani po angielsku mówi do mnie: „Chciał, żeby mnie pani poznała: jestem jego babcią”. Chłopiec daje mi w prezencie jakiś kolorowy długopis z napisem „Syros” oraz pożółkłą pocztówkę - przyjmuję, bo wiem, że to wielka radość dla niego móc porozmawiać z tą cudzoziemką, a choćby i na migi. To spotkanie jest dla mnie bardzo miłe!

Niezwykłe są te tutejsze tajemne przejścia, tuneliki, wszelakie kąty i zakamarki: uświadamiam sobie, że wielu miejsc zupełnie nie pamiętam i cieszę się, że tu wróciłam. Myślę, że w wielu z tych miejsc poprzednio mogłam nie być: ku mojej radości gubię się w takich labiryntach i spaceruję bez żadnego ładu – mogłam wiele miejsc pominąć, a Ano Syros wcale małe nie jest. Drogowskazy i tablice informacyjne mnie zachwycają, kwiaty kwitnące w pomalowanych na niebiesko wielkich donicach – urzekają, a ilość kotów - zaskakuje. Przyjdę tu jeszcze za dnia dwa czy trzy razy: ot tak, po prostu, pospacerować, wypić eliniko w „Lilis” i popatrzeć z góry na Dolne Miasto, na port, na stocznię, a widok to niesamowity! Podobnie niesamowity jest ten widok nocą, a i atmosfera Ano Syros zupełnie odmienna niż w dzień. Późnym wieczorem otwierają się tu maleńkie bary, w których można posłuchać muzyki na żywo… Co za magiczne miejsce to Ano Syros!


Syros: na wzgórzu Vrondado

Postanawiam jednak, będąc już na wyspie Syros, zobaczyć tu coś więcej niż tylko Ano Syros. Zanim wyjadę autobusem do nadmorskich wiosek – każdy poranek przeznaczę na Dolne Miasto, podobnie zresztą jak i wieczór (kiedy nie pójdę na Ano Syros). Zupełnie przypadkowo znajdę aleję, którą nazwę na własny użytek: „cmentarną”. Zobaczę tu trzy cmentarze, jeden obok drugiego: ortodoksyjny, brytyjski i katolicki. Niektóre nagrobki to prawdziwe dzieła sztuki – te grobowce należą z pewnością do zamożnych rodzin. Pójdę również do nieodległego (może 3 kilometry?) samotnego kościoła Agios Dimitrios, który widoczny jest z pokładu promu. Istnieje tu niepisane porozumienie pomiędzy kapitanami promów a księdzem urzędującym w tym kościele: kiedy przepływa jakikolwiek prom i nie ma znaczenia, w którą stronę płynie - rozlegają się kościelne dzwony. Któregoś poranka wejdę na drugie z tutejszych wzgórz: na nim rozłożona jest ortodoksyjna dzielnica Vrondado i choć to doprawdy miłe miejsce – nie skradnie mego serca, podobnie jak nie skradło kiedy byłam tu po raz pierwszy.

Spacerując po wyspie zastanawiam się czy bardziej chcę obejrzeć plaże, których wielbicielką zasadniczo nie jestem czy też nadmorskie wioski. Postanawiam połączyć jedno z drugim. Nie rzucam się już jednak na przejście piechotą nie wiem ilu kilometrów jak w czasie, kiedy byłam tu po raz pierwszy: zwyczajnie mi się nie chce i chętnie korzystam z autobusów. W ten sposób nigdzie się nie spiesząc odwiedzam Foinikas, Megas Gialos oraz Kini. Foinikas wybieram celowo: ta mała rybacka wioska pozostawiła we mnie po sobie dobre wspomnienie i zapragnęłam ponownie ją obejrzeć. Do Megas Gialos zaglądam po raz pierwszy: całkiem spora tu i nawet ładna plaża. Wiele godzin spędzam natomiast w wiosce Kini, w której dotąd nie byłam, a która, jak wnioskuję z dużej ilości plażujących, musi się cieszyć sporą popularnością na wyspie. Mnie w wiosce Kini bardziej od plaży ujmuje jednak rybacki port z wieloma kolorowymi łódkami. Kiedy znajduję nieco nad portem wygodne siedzisko – z dala od ludzi i hałasu przesiedzę tu dość długi czas wpatrując się morze oraz słuchając jego szumu. Tak, ten zakątek nieco nad rybackim portem to moje miejsce: nie dochodzą tu krzyki radości z plaży, nie dochodzą tu nawoływania. Tu mogę delektować się błogą ciszą przerywaną czasem warkotem marnego silnika wpływającej do portu kolejnej łódeczki, tu mogę słuchać szeptu Morza Egejskiego, które tak bardzo jest mi bliskie.

Kiedy po kilku dniach nadchodzi czas mego rozstania z wyspą Syros – nie czuję rozdzierającego bólu: jakoś nie mogę się do tej wyspy przekonać mimo, że znam jej wielbicieli. Nadal nie należę jednak do tego grona i nawet nie jestem tym zaskoczona: po prostu nie ma tu tego czegoś, co w Cykladach ubóstwiam, a samo Ano Syros to zwyczajnie zbyt mało.

Bez większego żalu o wyznaczonym czasie stawiam się w porcie w Ermoupolis, by wejść na pokład promu, którym odpływam na wyspę Paros. To, co przyznać muszę: wyspa Syros z pokładu promu wygląda zachwycająco! Kiedy tu przypłynęłam – była noc, odpływam zaś w dzień: widok nie do zapomnienia!

Lubię pływać promami, choć ten, na którego pokładzie się znajduję nie należy do moich ulubionych: „Aeolos Kenteris I” to taki rodzaj promu, gdzie na górnym pokładzie wolno stać tylko w porcie – w czasie rejsu należy wejść do środka. Przyglądam się po raz ostatni miastu Ermoupolis: bliźniaczy „Aeolos Kenteris II” stoi w porcie i dodaje mu uroku. Zerkam na Ano Syros, na Vrondado – niezwykle wygląda to z tej strony, po czym muszę się schować, bo… „Kirija… kirija…” – słyszę tuż obok. Już dobrze, dobrze, proszę pana! Cieszę się, że Paros nie jest odległą wyspą, stąd i krótki rejs przede mną: szkoda byłoby mi nie móc przez wiele godzin przyglądać się morzu, skałom, przepływającym obok mniejszym i większym statkom.


Syros widziana z pokładu promu

Późnym popołudniem opuszczam prom na wyspie Paros. Nie byłam tu trzy lata, ale stary wiatrak stojący w porcie nic a nic się nie zmienił. Dogaduję się z jakimś tubylcem co do pokoju, który wynajmę w stolicy wyspy, w Paroice: jego pensjonat podoba mi się najbardziej, choć ofert tu całkiem sporo.

Najszybciej jak mogę wychodzę na powitanie miasta: lubię tę Paroikię! Spore to miasto i sporo tu ludzi, ale mimo to odczuwam tu tę miłą atmosferę, której na wakacjach oczekuję. Mimo wielu turystów – miasto nie sprawia wrażenia zdominowanego przez turystykę: to dla mnie bardzo ważne. Wejdę z wąskie uliczki pięknego Starego Miasta i pozwolę sobie się tu zgubić: to wielka przyjemność i jaki komfort dla duszy. Przystanę przy malutkim warsztaciku: przez otwarte drzwi zajrzę do środka. To warsztat szewski, ale siedzący tu stary człowiek wcale nie naprawia butów, a maluje jakiś obrazek. Spoglądam na ściany: ileż tu pożółkłych, czarno-białych fotografii! Na jednej rozpoznaję Steliosa Kazantzidisa, wielkiego greckiego, nieżyjącego już artystę… Stary człowiek przerywa malowanie i patrzy w moją stronę: nie widzę niechęci na jego twarzy, wprost przeciwnie: jest w niej coś pogodnego, łagodnego. „Kalimera sas” - witam się i pytam czy mogę zrobić zdjęcia: kiwa przytakująco głową i wraca do swojego malowania. Robię kilka zdjęć i wychodzę: uwielbiam takie malutkie, stare pomieszczenia!

Dużo czasu w ciągu tych wakacji spędzę w Paroice, a to dlatego, że ją lubię, a te wakacje są tak bardzo, bardzo dla mnie: taka podróż trochę sentymentalna. Wyspę Paros kilka lat wcześniej całkiem dobrze zjeździłam z synem na rowerze zaglądając do wielu jej kątów i jakoś nie pragnę powtórki. Chcę natomiast spacerować po tutejszej Starówce tak długo jak tylko mam na to chęć: i wieczorem, i o poranku, i w ciągu dnia, kiedy większość osób uda się do swoich hoteli, by odpocząć od upału, a opustoszała Starówka ukaże jeszcze inne, kolejne swoje oblicze. Godzinami będę wystawać przed małymi sklepikami, nawet nie po to, aby coś za każdym razem kupować: lubię oglądać wszelakie serwetki, buty i torby ze skóry, najróżniejsze rodzaje tavli czy wyroby z drewna oliwkowego, ale i magnesiki czy pocztówki. Ot, taki tam sobie niespieszący się nigdzie turysta na wakacjach ze mnie! W czasie jednego z takich spacerów zajrzę do kościoła Ekatontapiliani, w którym, będąc tu poprzednio, całymi godzinami szukałam odcisku stopy mniszki Theoktisti,: tym razem zupełnie przypadkowo wezmę udział w pięknej ceremonii ślubnej. Stwierdzam, że ten kościół jest dla mnie mocno przychylny: trzy lata wcześniej oglądałam tu, też przypadkowo przecież, chrzest małej Marii, a tym razem trafiam na bardzo piękny ślub i nawet wręczona mi zostaje boubouniera [gr.: μπομπονιερα] w postaci zawiniętego w tiul pudełeczka, w którym z pewnością znajdę migdałowe cukiereczki [gr: κουφετα/kufeta]. Z wielkim zainteresowaniem przyglądam się wszystkiemu, czemu tylko mogę i staram się, aby nic mi nie umknęło. Jestem tu przypadkowo i nie chcę przeszkadzać samą swoją obecnością, ale przecież muszę jak najwięcej zobaczyć!


Paros: ślub w kościele Ekatontapiliani

Zauważam, że wszyscy goście tłoczą się na dole… Jak to dobrze, że umyśliłam sobie wejście na wyższy poziom w kościele: do dziś nie wiem, skąd wiedziałam, że to będzie świetne miejsce dla moich obserwacji i że tam w ogóle można wejść!

Przyglądam się przekładaniu cieniutkich wianków[gr.: Στεφανα/Stefana] nad głowami nowożeńców: pobłogosławione przez księdza zostają włożone na ich głowy przez świadka. Ilekroć to widzę, a zdarzyło się już kilkakrotnie w czasie moich wędrówek po Grecji, podziwiam świadka za to, że w tym przekładaniu wianków zachowuje taki spokój – ja może nie, ale goście z pewnością by pomyłkę zauważyli, a kolejność przekładania wianków jest tu istotna.

Trzej księża, Państwo Młodzi i nieco z boku świadkowie trzymający wianki nad głowami nowożeńców … - niezwykły ich taniec wokół ołtarza! To tak zwany taniec Izajasza prowadzony przez księdza, a tu nawet księży trzech: taki luksus! Zgromadzeni goście rzucają w kierunku tańczących ziarna ryżu: myślę, że na szczęście, a może dla obfitości w dobra wszelakie?

Po ceremonii przyglądam się bliżej gościom: ładnie poubierani, a dzieci, szczególnie dziewczynki: przesłodkie! Nie wiem, czy spod kościoła nowożeńców odprowadzą ci sami muzycy, którzy ich tu przyprowadzili grając jakoś tak rzewnie – nie wiem, bo wyjdę z placu wcześniej niż goście weselni. Cóż – wzdycham sobie i myślę, że wyspa Paros to nie to samo co malutka wysepka Fourni, gdzie rok wcześniej zaproszono na wesele wszystkich znajdujących się na wyspie, w tym i mnie. Na wyspie Paros na wesele zaproszona nie zostałam.

Oczywiście nie jest to tak, że całe pięć dni przeznaczone w tym roku na wyspę Paros spędzę tylko w Paroice: po wyspie jeżdżą dość dobrze autobusy i z tego korzystam.

Któregoś dnia postanawiam wybrać się na długi spacer po najwyżej położonej tu wiosce Lefkes, a czynię to z dwóch przyczyn: lubię tę wioskę, bo i ona może się podobać, a nadto kiedy byłam tu poprzednio miałam ze sobą rower i z uwagi na niego spędziłam tu niewiele czasu, bo schodków w wiosce mnóstwo i wciąż musiałam nosić rower na ramieniu, co nie było bardzo komfortowe.

Do wioski Lefkes przyjeżdżam autobusem: jedna z najładniejszych wiosek na wyspie powoli budzi się do życia. W czasach tureckich była stolicą wyspy, która do dziś wygląda jak klasyczna Chora. Zjadam tu małe śniadanie w postaci pysznego jogurtu, w kafenionie wypijam obowiązkową eliniko, a potem spaceruję wąskimi uliczkami, pokonując niezliczone ilości schodków, które dziś nie są dla mnie oczywiście żadnym problemem: wszak nie mam roweru. Niektóre chodniczki wyłożone są płytami marmurowymi, niektóre tak wąskie, że nie wiem jak przecisnęłam się tu kiedyś z rowerem na ramieniu (może ominęłam), a wszędzie przyglądam się interesującym domom, w tym wielu jeszcze z czasów średniowiecznych. Kwiatów oraz leniwych, podsypiających kotów w wiosce Lefkes mnóstwo, a jeszcze więcej zwisających z różnych altanowych konstrukcji kiści winogron. Dojrzałe owoce wkrótce domagać się będą zbiorów: już teraz wyglądają bardzo smakowicie!


Paros: wrześniowe owoce słodycz niezwykła

Tak, to co muszę przyznać wiosce Lefkes: mimo najazdu turystów, a wyspa Paros cieszy się popularnością, wioska zachowała do dziś swój piękny charakter tradycyjnej wioski cykladzkiej i wielką przyjemnością jest do niej zajrzeć. Korzystając z dobrego rozkładu jazdy autobusów – kiedy nacieszę się Lefkes zajrzę jeszcze do nieodległej wioski Piso Livadi. Jakże inny charakter niż Lefkes ma Piso Livadi: tak, tu widać wyraźnie dominację turystyki! Inna to w ogóle wioska: położona nad morzem, z plażami – jako typowa wakacyjna miejscowość z pewnością zadowala rzesze turystów.

Na wyspie Paros odwiedzam również Naussę: to bardzo lubiane przez turystów i popularne, szczególnie w sezonie, miasteczko położone na północy wyspy. Poprzednio przyjechałam tu na rowerze, a droga to łatwa do pokonania. Teraz jednak wybieram autobus. O ile Paroikia zachwyciła mnie przed laty od pierwszego ujrzenia, o tyle do Naussy nie umiem się przekonać. Utwierdzam się również i w tym, że na Paros mieszkać mogę tylko w Paroice, choć wielu przybywających wybiera właśnie Naussę. W sezonie odbywa się tu kilka festiwali, a 23 dnia sierpnia świętuje się tu rocznicę bitwy stoczonej z piratami. Miło mi się po Naussie spaceruje: dostrzegam wiele ładnych domów, a świeża biel ścian aż poraża, kiedy spojrzeć na nie w słońcu. Chodzę i chodzę dokonując odkrycia: Naussa jest większa niż mi się wydawało! Dostrzegam tu mnóstwo, kto wie czy nie więcej niż w Paroice, krzewów bougenvilli obsypanych różowymi, czerwonymi, purpurowymi, ale i białymi kwiatami. Kwiaty te na tle tej świeżej bieli ścian domów wyglądają zachwycająco. Dojdę do miejscowego cmentarza i znajdę tu opuszczony grób młodego Polaka, zajrzę do kilku kościołów i kościółków, na moje szczęście pootwieranych. Kiedy pójdę w okolice rybackiego portu – zobaczę to, co dla Naussy takie typowe: mnóstwo ośmiornic suszących się na poprzewieszanych pomiędzy dwoma krzesłami czy stołkami prętach i drągach. Tak, to tu znajduje się zagłębie tawern i to tu wieczorem toczy się życie towarzyskie. Oglądam w tawernianych gablotach najróżniejsze ryby, kraby i homary: tu nikt nie pozostanie głodny! W ciągu dnia stoliki, których tu dziesiątki, stoją zupełnie puste, za to na łódkach i przy porozkładanych przy nich sieciach - praca wre.

Tuż obok zobaczę ruiny zamku weneckiego, do których dojść można po falochronie, a warto, bo stąd ładne spojrzenie na miasteczko.

Jedna z często kursujących z Naussy taksówek wodnych za niewielką odpłatnością zabierze mnie na nieodległą, a bardzo nietypową plażę. To Kalymbithres wyróżniająca się spośród wszystkich greckich plaż niezwykłymi formami skalnymi wynurzającymi się z wody. Podobnie oryginalną, nietypową i niespotykaną plażę widziałam w Grecji tylko na wyspie Milos (Sarakiniko) oraz wyspie Ikaria (Seyshelles), choć każda z nich w swej odmienności jest oczywiście inna. Ta plaża to jednak nie tylko skały: znajduje się tu i płaski obszar, trochę piaszczysty, trochę żwirkowy… Można tu wynająć leżaki z parasolem, a nadto (nie zauważyłam tego przed laty) zjeść coś w znajdującej się tu całkiem przyzwoitej tawernie.


W porcie wyspy Paros

Często zaglądam do portu w Paroice: ruch tu całkiem spory i często wpływa jakiś statek czy prom. Dla turystów wrzesień w Grecji jest wciąż miesiącem wakacyjnym i choć promów powoli ubywa – turystów nadal dużo. Z większymi i mniejszym bagażami wchodzą na pokłady promów, by przemierzać nimi morskie mile – aż do następnej, wybranej wyspy. Tuż obok głównego portu stoją niewielkie statki, które pływają na nieodległą wyspę Antiparos: postanawiam któregoś dnia ją odwiedzić. Większość turystów pływa na Antiparos dla wielkiej jaskini znajdującej się przy Agios Georgios – ja chyba jednak chcę płynąć bardziej dla wioski, której Kastro mnie zachwyca. Rejs na Antiparos nie sprawia mi radości, ale na moje szczęście nie trwa długo. Wieje tego dnia dość silnie i na niewielkim statku zwyczajnie się to odczuwa i to tak, że wypatruję tej Antiparos jak pustynia deszczu. Staram się nie myśleć o rejsie powrotnym mając nadzieję, że wiatr się uspokoi.

Oczywiście skoro już jestem na Antiparos wchodzę do autobusu, który zawsze czeka w porcie na małe statki przypływające z Paros: jadę nim do jaskini pełnej stalagmitów i stalaktytów - z radością ją zwiedzam. Nie przeszkadza mi wcale, że już tu kiedyś byłam: w moim odczuciu za każdym razem inaczej odbieramy dane miejsce. Z jeszcze większą radością wracam autobusem do wioski, żałując, że dotąd nie byłam na cykladzkiej wysepce Sikinos. Jeden z placów w wiosce Antiparos, ze znajdującą się na środku cysterną i otaczającymi go starymi (niektóre z ponoć XV wieku), przepięknymi, choć zniszczonymi domami – uważany jest za replikę Kastro na wyspie Sikinos właśnie, a ja po raz drugi nie mam możliwości dokonania porównania: Kastro na wyspie Sikinos jest przeze mnie wciąż nieodkryte. Wchodzę na cysternę, by patrzeć na ten niezwykłej urody plac. Przyglądam się balkonom na pierwszym piętrze: niektóre mają takie ładne balustrady. Gdzieś tam dostrzegam rzeźbę weneckiego lwa – nie wiedziałam, że tu jest: przeoczyłam poprzednio albo zapomniałam? Kwiaty bougenvilli oraz suszące się pranie topią moje serce: pięknie tu, choć trudno z pewnością mieszkać. Jedno z moich ulubionych miejsc w Grecji to właśnie tu!


W jaskini na wyspie Antiparos

W wiosce zauważam całkiem dużo kafeterii i tawern, kilka sklepików oraz, mimo września, całkiem sporo turystów. Przyglądam się hotelom i pensjonatom: po balkonach i tarasach widać, że pokoje wciąż są tu powynajmowane. Zaglądam do kościółków. Znowu sprzyja mi szczęście: są pootwierane, choć przy jednym muszę sama poszukać klucza – znajduję pod kamieniem. Zasiadam w kafeterii pod wielkim eukaliptusem: tu popijając kawę będę się cieszyć tym, że przypłynęłam na wyspę Antiparos, choć z uwagi na wiatr tak niechętnie do tego pomysłu początkowo podchodziłam.

Kiedy siedzę tak pod egzotycznym dla mnie i pięknym eukaliptusem nie wiem jednak jeszcze, co mnie czeka. I dobrze, że nie wiem, bo dzięki temu mogę się cieszyć urokiem miejsca. Nie mogę tu jednak siedzieć wiecznie: muszę wrócić na swoją wyspę Paros. W porcie z daleka widzę wielką tablicę i już wiem, że tego dnia wszystkie rejsy na wyspę Paros zostały odwołane. Nie wiem co czynić zwłaszcza, że następnego dnia mam już w ogóle z Paros odpłynąć: w mojej walizce znajduje się bilet na prom na kolejną wyspę. Zaczepiam jakiegoś starszego Greka, nie wiem: pracownik portu, może rybak, wszystko jedno… Tłumaczę coś zawile w tym moim biednym greckim, bo człowiek angielskiego zupełnie nie rozumie. Ja zaś z jego greckiego rozumiem tyle, że niedługo odpłynie do portu w wiosce Pounda na wyspie Paros nieco większa kaiki. Kiedy wchodzę na jej pokład myślę sobie, że gdyby ten rejs z uwagi na siłę wiatru był niebezpieczny – kaiki by nie odpłynęła. Wykazuję tu olbrzymie zaufanie do Greków i na wyspę Paros dopływam szczęśliwie! Jednak rejs do Poundy zachowuję w pamięci jako jeden z tych, o których chciałabym zapomnieć.

Kiedy następnego dnia zjawiam się z bagażem w porcie – to, co mnie ogarnia to wielka niepewność. Małe statki, w tym Flying Cats i inne katamarany zostają odwołane, a z tablicy wynika, że siła wiatru wynosi osiem w skali Beauforta. Nie płynę wielkim promem, a takim średnim i nikt w porcie nie umie mi powiedzieć, czy mój prom popłynie czy nie. Widzę, że te duże pływają, ale mój jest średni, z tych zamkniętych w czasie rejsu, taki, jakim płynęłam z Syros na Paros: „Aeolos Kenteris”. Myślę na szybko nie chcąc tracić dobrego nastroju, że nie ma nic złego w pozostaniu na Paros: w końcu naprawdę lubię tę Paroikię. Myślę jednocześnie, że już tak oswoiłam się z myślą, że zobaczę w tym roku moją ukochaną Folegandros, że trochę przykro byłoby mi modyfikować plany… Zatrzymuję się jednak przy tej myśli gdy przypominam sobie rejs z Antiparos do Pounty… Kiedy myślę o takich warunkach dzisiejszego rejsu – od razu odechciewa mi się Folegandros. I taka rozdarta wewnętrznie słyszę, że właśnie zapraszają mnie na pokład mojego niewielkiego promu… „Niech się dzieje” – myślę sobie i wchodzę na pokład szukając swego miejsca.

Niestety, rejs na wyspę Folegandros nie trwa kwadrans, a ja nie wiem czy lepiej siedzieć, czy chodzić, czy stać… A może położyć się na podłodze? Rozterki podobne do tych, które miałam wracając do Pireusu z wyspy Ikaria rok wcześniej… Obsługa starając się zachować pozycję pionową dzielnie roznosi pasażerom papierowe torebki, a ja wstydzę się zapytać o to, w jakiej pozycji przestanie mi tak wirować świat…

Bardzo, ale to bardzo cieszę się na wiadomość podawaną w komunikacie, że oto wpływamy do portu Karavostassi… Ufff… Koniec tego koszmarnego rejsu! Stoję na wyspie, a świat się kołysze… Cóż, to przecież minie!

Z właścicielem pensjonatu, w którym wynajmuję pokój jadę do Chory: tu chcę mieszkać mimo braku dostępu do morza. W porcie wyspy Folegandros, podobnie jak i na Paros, sporo właścicieli z ofertami wynajmu pokoi: najwięcej tablic z portu, z Karavostassi, ale ja zdecydowanie wolę Chorę.

Jest coś niesamowitego w przemijaniu czasu – zauważam to spacerując po jednym z dla mnie najpiękniejszych miejsc w Grecji: po tutejszym Kastro w Chorze. Mam wrażenie, że przyjeżdżam dość często do tego kraju, ale uświadamiam sobie po raz kolejny, że na wyspie Folegandros nie byłam już od 11 lat. Przecież to okropne – mówię sama do siebie. Mam świadomość, że muszę tę wyspę poznać od początku, bo i średnio ją już pamiętam: bardziej chyba ze zdjęć nawet niż z pamięci, a i dziś, po 11 latach patrzę na wiele miejsc zupełnie inaczej, dojrzalej jakoś. Poza tym kiedy tu byłam poprzednio – nie do końca decydowałam o sobie: byłam ze znajomymi Grekami z Aten i ich znajomymi i tak trochę podporządkowałam się im właśnie, a nie temu, co sama chciałabym zobaczyć. Pamiętałam jednak, że to tutejsze Kastro jest niezwykłe, ale wówczas nie spędzałam w nim wiele czasu: raptem jeden spacer… Teraz, niczym nieograniczona i niczym nieskrępowana, przychodzę tu wielokrotnie, bo tego właśnie pragnie moja dusza. Kastro to zachwyca mnie i dniem i nocą, choć o każdej porze jawi się zupełnie odmiennie. Sama się zastanawiam, ile razy można tu spacerować i wciąż być tym miejscem zachwyconym. Wybudowane przed laty Kastro pełniło początkowo funkcje obronne: takie wysepki jak Folegandros wciąż narażone były na ataki ze strony choćby piratów. Kiedy niebezpieczeństwa ustały znajdujące się tu w większości jednopiętrowe budynki przekształcono na cele mieszkalne i tak oto zamieszkali tu ludzie. Nie wiem jak te domki wyglądają w środku, wiem natomiast, że prawie każdy ma na pierwszym piętrze balkon z kolorową balustradą. Wiele z tych domków ma ponadto kolorową balustradę wzdłuż schodów prowadzących z parteru na piętro. Przy niektórych domkach znajdują się małe ogródki, w których w kolorowych, choć w większości granatowych czy niebieskich donicach rosną kwiaty oraz najróżniejsze zioła, przy innych można dostrzec kolorowe niskie furtki. Przy wielu domkach widać suszące się pranie: myślę, że wewnątrz może panować wilgoć. Dużo tu donic, jakichś amfor… Zdarzają się i niewielkie tuneliki – tych kompletnie już nie pamiętam. Co jakiś czas widzę przyglądającego mi się ciekawie kota, a kiedy przyjdę tu w czasie sjesty - odbiorę taką ciszę, że przez otwarte okna posłucham chrapania śpiących… Cicha muzyka przedostająca się do moich uszu przez powiewające firanki przypomni mi, że tak tutaj było i 11 lat temu… To pamiętam! Tak: tu, w Kastro na Folegandros, czas sią na pewno zatrzymał!


Folegandros w 1998 roku. Zaduma w Kastro

Jestem szczęśliwa, że tu jestem, jestem szczęśliwa, że nie czuję presji czasu: przeznaczyłam go na moją Folegandros wystarczająco dużo. Prawie codziennie przed zachodem słońca przychodzę do Kastro, by niespiesznie dojść aż na placyk przy kościółku na krańcu Kastro: to stąd oglądam zachodzące pomiędzy wyspami Milos a Kimolos słońce. Pamiętam to miejsce doskonale: siedziałam tu na murku 11 lat wcześniej kiedy ktoś… Nie pamiętam: mąż? syn? ktoś z Greków? - zrobił mi zdjęcie: jedno z moich ulubionych cykladzkich zdjęć! Przesiaduję i tym razem na tym murku, ale czynię to wielokrotnie o różnych porach dnia: miejsce to niezwykłe! Wystarczy lekko się wychylić, by dostrzec w dole rozbryzgujące się o skały fale. Doskonale widać stąd niezamieszkałą część wyspy: tylko tarasowe pola! Prawie nikt tu nie przychodzi, stąd cisza taka, że szumiące w dole morze słychać doskonale. Przesiaduję tu i myślę, że mimo upływu lat nic tu się nie zmieniło: tylko ja jakaś inna…

Trzeciego miejsca, w którym osiedli się na wyspie miejscowi, wioski Ano Meria, stąd nie widać. Pojadę tam któregoś dnia: 11 lat temu właśnie w wiosce Ano Meria mieszkałam, bo tak zdecydowali Grecy, z którymi tu byłam. Postanawiam odnaleźć ludzi, u których wówczas mieszkałam: udaje mi się to mimo, że nie pamiętam ich imion! Drogę do ich domu pamiętam za to doskonale! Nie pamiętają mnie, nie poznają, ale przyjmują serdecznie. Nie znają angielskiego, wiec znowu kaleczę ich uszy swoim greckim. Pijemy kawę, zajadamy ciasteczka, które upiekła Kiki. Nikos z dumą pokazuje mi, jak rozbudował dom w części przeznaczonej dla turystów: sporo ma pokoi do wynajęcia. Pokazuję pokój, w którym kiedyś mieszkałam: jest wolny i mogę go obejrzeć. Wspomnienia silnie wracają. Otwieram okno, otwieram okiennice – mam zdjęcie w tym oknie i chcę patrzeć tak, jak wówczas! Jedenaście lat temu wszystkim się tu zachwycałam: bielą ścian, niezwykłym granatem okiennic i drzwi, widokiem z tego właśnie okna… To była wszak moja pierwsza wyspa, na której stanęłam: nie widziałam wcześniej cykladzkiego świata. Nikos mówi, że ceny tu znacznie niższe niż w Chorze czy porcie. Pyta czemu tu nie zamieszkałam. Jakoś się wymiguję nie chcąc robić mu przykrości: naprawdę chciałam mieszkać w tej niezwykłej Chorze. „Przecież mogłaś do Chory jeździć: autobus jest kilka razy dziennie” – dodaje. Zanim tu teraz przyszłam pospacerowałam po wiosce, o czym Nikosowi nie mówię: jedna czy dwie tawerny, w tym taka, którą pamiętam sprzed lat, ze dwa małe sklepy… Stare wiatraki, kościół, malutkie muzeum, dom miejscowego dziwaka, kilka kapliczek … Ludzie mili tu, to prawda, ale co ja bym tu robiła? Patrzę na Kiki i Nikosa, pytam o chłopców: pamiętam, że mieli dwóch synów, którzy robili dla mnie rano frappe i stawiali pod drzwiami mego pokoju kiedy usłyszeli, że już wstałam. Chłopcy! Dawno dorośli i mieszkają w Atenach. „Wyjechali na studia i pewnie już tu nie wrócą” – dodaje ze smutkiem Kiki. „Nie ma już turystów. Wyjechali” – mówi Nikos. – „Wiatry silne wieją, trudno pływać, wieczory chłodne” – dodaje. Patrzę na nich oboje: smutni jacyś i smutne ich życie poza sezonem, ale Kiki mówi, że jeszcze ze 3-4 tygodnie tu pobędą i wyjadą do Aten. Na Folegandros wrócą wiosną.

Podobnie mówi mi Ania, Polka, która z mężem prowadzi w Chorze kafenion. Przygotowuje się do wyjazdu, bo przecież rok szkolny już i w Grecji się rozpoczął. Mąż zostanie jeszcze na wyspie, ale ona już wyjeżdża.

Rzeczywiście coś musi być nie tak z pogodą tu na Folegandros tego roku, choć ja nie narzekam. Widzę jednak, że wiele domów zamkniętych już na głucho, na kilku kartka z napisem: „Kalo chimona” [z gr.: „Dobrej zimy” ]. I turystów jakoś tu niewielu. Od lat spędzam wakacje w Grecji we wrześniu, ale tak ospale nigdzie dotąd nie było. „Pogoda” – mówi Ioannis, u którego pod platanem na platija w Chorze jadam codziennie śniadania. „Pogoda” – mówi Nikos prowadzący przy Pouncie mały sklepik z drobiazgami. Zaglądam do niego 2-3 razy dziennie, ot tak, zapytać jak się ma. Nikos cieszy się kiedy może sobie ze mną krótko porozmawiać. Stojąc w drzwiach tego małego sklepiku czekam zazwyczaj na mój autobus jadąc nim a to na plażę Angali, a to do portu, choć do portu spaceruję: to w dół, niedaleko, raptem coś około trzech kilometrów. Nikos też już wkrótce będzie zamykał swój sklepik i wracał na zimę do Aten.


Plaża Angali na wyspie Folegandros

Wielką radość sprawia mi stanięcie na plaży Angali: to niesamowite, ale dojeżdżam tam z Chory autobusem. Ależ ten świat się zmienia i to nawet na takiej malutkiej Folegandros. Droga, która w kierunku plaży Angali odchodzi od głównej drogi wyspy jest już teraz asfaltowa: kiedyś była szutrowa i co najwyżej po plażowaniu można było wynająć osła, żeby człowieka wwiózł na górę. Pamiętam to doskonale: przecież wynajmowałam. Dziś nie ma tu już osłów, choć w wiosce Ano Meria nadal ludzie na osłach jeżdżą – widziałam, kiedy byłam u Kiki i Nikosa, a i na głównej drodze wyspy też osła pod człowiekiem zdarza się widzieć. Wchodzę nieco na górę ścieżką prowadzącą w kierunku plaży Agios Nikolaos i patrzę na Angali: ależ ona piękna! Nadal jest piękna mimo, że widziałam już doprawdy sporo ładnych miejsc w Grecji. Pamiętam to pierwsze wrażenie sprzed 11 lat: zachłysnęłam się wtedy tym miejscem tak, jak mi się nie zdarza, ale tak pięknego miejsca w swoim życiu do tamtej chwili nie widziałam. Nawet sporo tu teraz osób: ze dwadzieścia może, może nieco więcej … Sporo porównując do tej pustej wieczorami Chory. Na tej plaży przed laty spędzałam dużo czasu i zapamiętałam ją bardzo dobrze mimo, że sporo się tu zmieniło, w tym i to, że przybyło tu domów z pokojami do wynajęcia. Są tu i tawerny, i mały sklepik – nie pamiętam jednak, czy to coś nowego.

Postanawiam oczywiście spędzić trochę czasu w bliskości morza, którego temperatura we wrześniu zadowala mnie w każdym calu. Mam czas na to, aby zostać na tej plaży, aby spacerować brzegiem od skałek do łódeczek i pozwalać się wodom oblewać… Przy takiej temperaturze i wody i powietrza może to sprawiać tylko przyjemność. Przyglądam się skałom: przed laty lubiłam przesiadywać na upatrzonych półeczkach i przyglądać się światu z góry: świat ten tutaj był przecież wyjątkowej urody.

Na Folegandros ku mojej radości dokonuję pewnych odkryć mając czas na wielogodzinne spacery i będąc niezależną. Przyznaję, że miło mi było tu z Grekami lata temu i spędziłam wówczas naprawdę fantastyczne wakacje, ale wyspy jako takiej nie poznałam: cóż, był lipiec, żar lał się z nieba i Grecy czas spędzali najchętniej na plaży, a ja ze swoją rodziną oczywiście z nimi. Mojemu synowi i mojemu mężowi wówczas bardzo odpowiadały kąpiele w morzu: mąż mając odpowiedni sprzęt nurkował tu nawet i wszyscy byli wakacjami zachwyceni. Teraz weszłam na górę: do kościoła Panagia, który wyróżnia Folegandros spośród innych wysp niebywale, bo góruje nad Chorą, a prowadzi doń ścieżka wyłożona wygodnymi płytami, obłożona pobielonymi kamieniami. Widać to miejsce z daleka, nawet nocą: jest oświetlone. Z góry, spod kościoła, rozpościerają się niezwykłe widoki: na wyspę, na morze... Po drodze widać klifowe wybrzeże: wysokie, idealnie pionowe jak odcięte nożem skały opadają do morza – to na nich zbudowana jest Chora. Podobnie ładnie widać klify z Pounty, gdzie urządzono (choć „urządzono” to zbyt duże słowo) coś w rodzaju dworca autobusowego. Mniej więcej w połowie drogi do kościoła Panagia znajduje się miejscowy niewielki cmentarzyk: można tu wypatrzeć ze 2-3 bardzo ładne nagrobki.

Tutejsza Chora zachwyca i to nie tylko ta jej część zwana Kastro. Ładne tu niewielkie, w tym stare, kościółki (trzeba pytać o klucze: kościółki otwierane są zazwyczaj pod wieczór), sporo tawern i kafeterii, sporo również ładnych i dobrze utrzymanych domów. Owszem, jest i nowsza część Chory: ta już tak bardzo nie zachwyca, ale ta stara, od strony Kastro, jest bardzo interesującym miejscem.


Wyspa Folegandros

Zanim odpłynę z Folegandros do Pireusu, poznam jeszcze dokładnie port Karavostassi, ale nie zachwyci mnie tak, jak zachwyca Chora: na potrzeby turystyki został rozbudowany i jest dla mnie miejscem trochę sztucznym, choć w przeciwieństwie do Chory i wioski Ano Meria ma plażę, a nawet dwie. Zanim odpłynę z Folegandros do Pireusu – małą łódką, która pełni funkcję taksówki wodnej popłynę jeszcze do plaży Katergo. Można tu dojść ścieżką przez góry albo dopłynąć tak, jak to zrobiłam ja. Nie rozumiem fenomenu tej plaży: wielu ją chwali, a mnie zupełnie nie ujęła, ale być może ta opinia ma związek z jakimiś dobrymi warunkami pływania, co mnie trudno ocenić: nie umiem przecież pływać.

Tego dnia, kiedy odpływam z wysepki Folegandros – pada deszcz. Jest mi przykro, że odpływam: mówię, że to niebo płacze z tego powodu właśnie. Żegnam się serdecznie z wszystkimi, których tu poznałam i obiecuję wrócić na Folegandros wcześniej niż za kolejnych 11 lat: obiecuję to przede wszystkim sobie! To moja wyspa – nie mam co do tego wątpliwości: tu chcę wracać.

Do Pireusu dopływam w miarę szybko mimo, że Folegandros znajduje się dość daleko. Nie mam wyboru i płynę „Różową puszką” – tak nazywam katamarany zwane Super Jet’ami. Zimno w nich w środku, nie można wyjść na zewnątrz w czasie rejsu i na dodatek bilety kosztują dużo, ale czasem nie mam wyboru i muszę takim płynąć.

Na Ateny przeznaczam tym razem pięć dni… Nie, właściwie dwa, bo z tych pięciu dni trzy spędzę w nadmorskim Agoi Theodori pod Koryntem i będzie to czas cudownie towarzyski. Tak bardzo się cieszę kiedy udaje się w czasie mojej bytności w Atenach spotkać z tymi Bliskimi mi Duszami, które w Grecji mieszkają na stałe: nie widujemy się przecież często. Tym razem udało się to niemal doskonale!

A Ateny? Te uwielbiane od lat przeze mnie Ateny? Bez pośpiechu spaceruję po Place i po Anafiotice, zaglądam na Monastiraki, piję kawę w „Cafe Melina” … Wszystko to sprawia mi tak wiele radości!

I tylko ta podróż na ateńskie lotnisko jakoś mnie nie raduje: za każdym razem tak smutno mi jakoś, tak ... Sama nie wiem jak!

I tak się dziwnie składa, że kiedy w drugiej połowie września wczesnym świtem odlatuję z Aten do Warszawy - nie wiem jeszcze, że nie powinnam tak się smucić, jak się smucę, nie wiem, że nie powinnam tak się zamyślać… Kiedy samolot ze mną na pokładzie unosi się w powietrzu obierając kierunek na Warszawę – nie wiem jeszcze, że za raptem trzy miesiące znajdę się w Atenach znowu… ,

… ale to już zupełnie inna opowieść :-)

Paros      Antiparos      Syros     Folegandros