lipiec 2010: Evia (Eubea), Ateny

Takie krótkie pięciodniowe wakacje przytrafiły mi się zupełnie przypadkowo na początku lipca tego roku: raptem tydzień wcześniej dostrzegłam pięć kolejnych wolnych dni u mnie w biurze co oznacza brak w tym czasie spotkań z klientami – stąd nawet się długo nie zastanawiałam. Bilet nabyłam w czeskich liniach lotniczych – czasem są niezłą konkurencją dla LOT-u mimo, że czas podróży nieco się wydłuża, bo lecąc do Aten czeka się na drugi samolot w Pradze dwie godziny, a wracając – godzinę. Leciałam już w taki sposób dwukrotnie, nie jest to żaden problem dla mnie stąd teraz nie miałam wątpliwości skoro cena o połowę niższa niż w naszych rejsowych liniach….
Lądowałam w Atenach nocą – rozświetlone miasto widziane z góry choćby po raz setny zawsze ucieszy moje oczy. Oczywiście i tym razem było tak samo: to piękny widok tak w nocy jak i za dnia…
Zaplanowałam sobie spędzenie tych króciutkich wakacji na pobliskiej Attyce wyspie Evia (Eubea), na której nigdy dotąd nie byłam. Nie byłam – i właściwie nie wiem dlaczego. Dojazd tam niekłopotliwy, wyspa bliziutko Attyki: na dwu- czy trzydniowy wypad z Aten – idealna. Evia to wyspa wielka, w rozumieniu wielkości druga grecka wyspa po Krecie. Część Greków nie uważa jej za wyspę z uwagi na most, który łączy Attykę ze stolicą wyspy – miastem Chalkida. Przepływałam wzdłuż wybrzeży Evii kilkakrotnie w swoim życiu a to dlatego, że promy płynące z Rafiny na cykladzkie Andros, Tinos i Mykonos właśnie tak płyną nie zawijając do jej portu a ja na te wyspy płynęłam z Rafiny kilkakrotnie.
Nie zamierzałam rzucać się na Evię i zaglądać w każdy jej kąt z dwóch przyczyn: po pierwsze w ciągu trzech dni to i tak niemożliwe, a po drugie – marzyło mi się leniwe spędzenie czasu na wyspie, posiedzenie nad brzegiem boskiego Egeo w cieniu jakiejś śródziemnomorskiej sosny albo i tamaryszku – zależy co tam znajdę. Wymyśliłam sobie, że zamieszkam w miasteczku Karystos na południu wyspy – na zdjęciach, które znalazłam w internecie jawiło mi się jako całkiem ładne i nie takie bardzo betonowe, a takich w moim raju nie lubię. No i jak najmniej czasu chciałam spędzić w tzw. podróży – miasteczko Karystos spełniało wszelkie moje wymagania.
Popłynęłam na Evię z małego porciku Agia Marina w Attyce, w którym byłam ze trzy lata temu i bardzo mi się podobał: widok z góry na port rzuca na kolana, bo morze w tym miejscu przepiękne w swym granacie a kontrast białych promów czy żaglówek aż powoduje mrużenie oczu. Zjazd w dół do portu przysparza wiele radości – lubię takie obrazki: naprawdę tu pięknie. I już jestem na promie: niewielki „Dimitris” stoi obok nieco większej i szybszej „Styra Diamond” ale to on odpłynie pierwszy.
Rejs na Evię nie trwa długo – raptem coś około czterdziestu minut i jest pełen uroku, bo co jakiś czas można dostrzec jakiś stateczek, czasem pojawia się jakaś skała, która oczywiście jest niezamieszkałą wyspą, a na jednej z nich można wypatrzeć latarnie morską, poza tym cała masa wielkich mew frunie nad promem .... Frunie? Nie, mam wrażenie, że one płyną poruszane nie siłą własnych skrzydeł a wiatru wytwarzanego przez mój prom… Niewiele osób znajduje się na pokładzie: może to kwestia kryzysu w Grecji, a może i tego, że promy na Evię pływają z Agia Marina w zasadzie co godzinę, a przecież pływają tam również i z Rafiny. Część pasażerów wyciąga dłonie za burtę: mewy podfruwają blisko łapiąc w locie kawałki podawanej bułki. Śliczny to widok, bo biel mew ostro odcina się od granatu Egeo.

Wśród murów Kokkinokastro
W zasadzie już za chwilę widzę port, do którego zmierza mój „Dimitris” ze mną na pokładzie – to Nea Stira. Bacznie przyglądam mu się z pokładu promu: sporo budynków, kościół i hotele, a po prawej stronie falochron i całkiem duża jak na Grecję plaża. Sporo osób chroni się przed parzącymi promieniami słońca pod parasolami, ale sporo również pływa - ha, wcale się nie dziwę, skoro żar z nieba się leje a słońce nie przestaje świecić choć na minutę. Sprawnie odjeżdżam z portu w stronę Karystos – mam do pokonania jakieś może 40 kilometrów. Jadę południowym wybrzeżem, całkiem dobrą choć bardzo krętą drogą. Ta droga do Karystos nie na całej długości będzie dobra, ale nie narzekam: widziałam juz tak wiele różnych dróg w Helladzie, że ta wydaje się być wprost doskonała a poza tym to jedna z głównych dróg wyspy. Piękne stąd widoki – często sie zatrzymuję i robię jakieś zdjęcia, bo oto morze jawi się przede mną i jakaś grupa malowniczo rozrzuconych wysp… To archipelag Petaloi - jak potem doczytam: grupa trzynastu mniejszych i większych i raczej niezamieszkałych wysp i wysepek pokrytych zielenią. Z góry, z tej drogi właśnie wygląda to pięknie. Zatrzymuję się, bo piękny widok na Evię: zieloną, górzystą, z widocznymi gdzieś tam niewielkimi domkami wciśniętymi pomiędzy góry, z szeregiem wiatraków, których skrzydła leniwie się obracają, bo wiatr je popycha, z jakimś samotnym kościółkiem, który gdzieś tam a potem nagle zupełnie obok mnie, z widocznym w dole miasteczkiem Marmari, które kiedy je odwiedzę nie wyda mi się ładne ale z góry wygląda fantastycznie …. Zatrzymuję się wreszcie, bo nagle dostrzegam tablicę z napisem: „Drakospito” i koniecznie muszę tam zajrzeć.
O drakospito czytałam przed wyjazdem – to smocze domy, których wiele w tutejszych górach, w tym w okolicach góry Ochi. Nie sądziłam, że taki domek zobaczę, bo przecież niż zamierzałam wybierać się w góry, a i nie myślałam, że tu taki jeden znajdzie się na mojej drodze. Drakospito to kamienna budowla – ta przede mną niewielka, dwupokojowa (a może patio i pokój?), z oknem, przez które widać część Evii i taki mały kościółek mijany wcześniej przed którymś tam zakrętem. Zbudowane to z kamieni większych i mniejszych, jak potem doczytam: nie bardzo wiadomo w jaki sposób, bo wniesienie szczególnie w wyższe partie gór często nie kamieni a wprost głazów wydaje się być niemożliwe.
I już Karystos, moje miasteczko Karystos, które sobie na Evii wybrałam a które wydaje się być całkiem sporym. Śliczny tu port z wieloma zacumowanymi jachtami - będę tu przychodziła na spacery wieczorem, bo porty wówczas wyglądają prześlicznie. Uroku temu miejscu dodaje pobliska forteca Bourtzi, oświetlana kiedy się ściemni. Po drugiej stronie tej nadmorskiej ulicy, zamykanej zresztą pod wieczór dla samochodów, cały rząd tawern przeróżnych, barów i kafeterii. Prawie na końcu – lunapark, gdzie będę się przyglądać zabawom dzieci aż w końcu za całe dwa euro kupię sobie żeton i przez kilka minut będę jeździła samochodzikiem uderzając z radością w sąsiednie.. jak dziecko, zupełnie jak dziecko!
Mimo, że weekend niestety nie stwierdzam obecności wielu turystów. Język obcy słychać rzadko a i Greków nie ma szczególnie wielu. Bez problemów można znaleźć miejsce w tawernach, w tym mojej, polecanej przez znajomych „Cavo D’oro”, w jednej z bocznych, ślicznych uliczek, gdzie koza smakuje wyśmienicie i tylko palce lizać… Piękna muzyka – można się zasłuchać i wcale nie chcieć wychodzić, ale… Ale muzyka przestaje grać po północy – czyżby z uwagi na sąsiedztwo zamieszkałych kamieniczek?

Forteca Bourtzi w miasteczku Karystos
Plaże zauważam tu dwie: mniejsza, przy cmentarzu znajdującym się od strony południowego krańca wyspy, i druga, długa na kilka – myślę – kilometrów ciągnąca się w kierunku Marmari. Temperatura wody w morzu przyprawia mnie o rozkosz: godzinami mogę spacerować brzegiem i pozwalać wodom boskiego Egeo dotykać moich łydek. Kamieniste to plaże, co typowe dla Grecji, i nawet sporo ludzi spędza tu czas, ale nie są to absolutnie żadne tłumy.
Nad miasteczkiem Karystos góruje Kokkinokastro – wielka twierdza widoczna również z miasteczka, szczególnie nocą kiedy jest oświetlona, ale teraz oświetlenie jest ostro (chyba z uwagi na kryzys) dawkowane. Pojechałam do Kokkinokastro bo mnie strasznie kusiło. Prowadzi tam śliczna droga przez wioskę Miloi, gdzie bardzo zielono, kwieciście wokół ładnych domków a i szum wody w fontannach można usłyszeć. Podjechałam w górę dokąd się da a furtka zamknięta…. Zauważyłam klucz… „Dlaczego nie otworzyć?” – pytam jakiegoś przypadkowo spotkanego tu Greka, który aparatem fotograficznym godnym profesjonalisty robi zdjęcia a widoki stąd na miasteczko Karystos, Morze Egejskie i wyspę Evia oszałamiająco piękne. „Przecież zamknę wychodząc” – dodaję nieśmiało.
Grek podszedł do furtki i sam ją otworzył decydując podobnie jak i ja wejście na szczyt twierdzy. Dlaczego to miejsce nazywa się „kokkinokastro” (po grecku: kokkino to czerwony) - tego nie wiem: niczego czerwonego tam nie widziałam a zajrzałam dokładnie wszędzie. Ośmielona przez Greka nawet samodzielnie pozwoliłam sobie odplątać sznurek blokujący drzwi do małego kościółka Profitis Ilias z 1896 roku. Potężne tu mury i w całkiem dobrym stanie. W przeróżnych otworach dostrzegam w dole zieleń wyspy i jakieś małe chatki – ślicznie to wygląda. Słońce świeci jak oszalałe ale można czasem skryć się w cieniu murów i cieszyć oczy tym co wokół a jest doprawdy czym. Bardzo piękne to miejsce choć tajemnica czerwoności nie wyjaśniona przeze mnie do dziś. Opuszczając Kokkinokastro pozamykam za sobą wszystko dokładnie tak jak było – nie widzę niczego nagannego w moich zachowaniu. Często w Grecji zdarza się zamykanie wszelakich furtek, bram czy wprost drzwi do kościółków przed na przykład kozami albo silnym wiatrem: toż gdyby wstęp był tu zabroniony klucze by zabrano, prawda?

Plaża Potamia o zachodzie słońca
Pokręcę się tutaj jeszcze wokół, bo widzę drogowskaz z napisem: „Agia Triada” a mnie się tłucze po głowie, że to jakiś stary kościół, więc skoro już tu jestem … Dojeżdżam do najbliższej wioski: ale śliczne dwie czy trzy ruinki! Natychmiast robię im zdjęcia – kocham stare rozpadające się greckie chatki, którym niewiarygodnego uroku dodaje błękit nieba widoczny w otworach okiennych. Do niektórych takich chatek czasami nawet udaje się wejść – achhh…. to takie piękne, choć nie zawsze i nie wszędzie odczuwam obecność duchów byłych mieszkańców.
Ze współczesnego kościoła wychodzi stary pop z długimi, siwymi włosami splecionymi w warkoczyk i długą brodą. Współczuję mu bardzo bo upał nieziemski a on w czarnej sukni i czarnym nakryciu głowy. Może przyzwyczajony? Wypytuję o Agia Triada: okazuje się, że to wioska z całkiem współczesnym kościołem. Opowiada mi o poprzedniorocznych pożarach na wyspie Evia a ja o chmurach czarnego, kłębiącego się dymu, który widziałam nad Evią trzy lata wcześniej, o samolocie widocznym z plaży w Schinias w Attyce nabierającym z morza wodę i odlatującym nad wyspę… Wtedy właśnie miały miejsce tak okropne pożary w Grecji, z tak wieloma ofiarami w ludziach i zwierzakach, że zapomnieć nie sposób przecież. Kiedy po spotkaniu z księdzem pojadę na sam południowy kraniec wyspy zobaczę mnóstwo spalonej ziemi, zobaczę poskręcane czarne drzewa i krzewy – niczym zastygłe w bólu… Okropne to obrazki, które już niejednokrotnie widziałam w Grecji w swym życiu – serce boli na sam widok a powieki szybciej się zamykają…
Pojadę na sam południowy kraniec wyspy bo marzy mi się plaża w wiosce Potami (bardziej: miejscu zwanym Potami albo w osadzie). Może nie tyle sama plaża ile tawerna nad brzegiem morza, o której tak wiele dobrego słyszałam. Za Karystos drogi jakoś kiepsko oznakowane (albo ja gapa - co też możliwe) i dlatego pomylę trasy: zamiast drogą przez Metochi, Platanistos i Panochori – pojadę przez miejsce zwane Bouros, tuż nad morzem… Chroń mnie Allachu przed następnym przejazdem tą drogą! Dawno już takiego stresu nie doznałam, choć dziś cieszę się, że pojechałam tamtędy bo wokół tak pięknie: linia brzegowa nader urozmaicona, zakręty, zatoki, kolor wody niesamowity, gdzieś tuż obok widoczna wysepka Mandilou, góry całkiem spore, ale…. Ale to droga szutrowa, pełna kamieni, wąska jak licho (jeden pasterski samochód mnie minął) – chwała, że tylko jeden… Wciąż tylko widziałam zbocza gór obok, a kiedy dwukrotnie samochód przechylił mi się na kamieniach – aż wrzasnęłam, bo tak się przestraszyłam .....
Tam w ogóle nikogo nie było!!! Nawet w tym mijanym Kastri zaznaczonym na mapie: to nie wioska, to jeden zamknięty domek… Zatrzymałam się na jednej z plaż już za Kastri – według mnie to Livadi Beach. Cudownie tam wszędzie, ale całą radość odbierała mi to przeklęta droga a odwrotu nie było: według mojej mapy przejechałam jakieś trzy – czwarte długości, pozostała jedna – czwarta niewiadomej ale takiej samej jakości przecież… Nie lubię aż takich wrażeń na wakacjach i je skutecznie omijam, nie lubię takich doznań i większego niż normalne ryzyka, źle jazdę takimi drogami znoszę i wiem o tym, a tutaj tak się zdarzyło jak się zdarzyło: przez przypadek przecież, ale się zdarzyło. Wciąż sobie powtarzałam, że to mój raj, że tu nic złego mi się zdarzyć nie może… Kiedy dostrzegłam trzy czy cztery chatki gdzieś tam po drugiej stronie kolejnej zatoki – odsapnęłam: to na pewno moja Potami! Przy jednej z chatek starszy Grek podlewający ogródek – nie, nie wierzę mu: na pewno się nie rozumiemy! Odjeżdżam, zatrzymuję się na polu, przy parze staruszków. Kobieta w chustce doi owce, mężczyzna ciekawie mi się przygląda… Potami? Potami, kirios, Potami właśnie!

Port w Karystos
Ręka wyciągnięta do góry. Kiedy patrzę przez jakie góry muszę przejechać – mam dość, bo wiem, że już popołudnie, ja w zasadzie bez wyboru, daleko, daleko od mojego Karystos… Staram się cieszyć oczy tym co widzę bo naprawdę tu pięknie, ale zwyczajnie mam dość. Patrzę na płachtę Morza Egejskiego: pobliską z tej strony wyspę Andros widać jak na dłoni. Patrzę na promy, statki, jachty – jakoś dużo tu tego pływa. Obok mnie coś w rodzaju elektrowni: mnóstwo słupów, lin, kabli.. Żadnych ludzi, żadnych chat! Jedyne co żywe oprócz nas to kozy, dużo kóz, ale to małe pocieszenie, bo kozy głupie. Zaczynam wpadać w panikę, bo gdyby mnie tu burza zastała.. A burza na Evii była – znajomy donosił kilka dni wcześniej przecież o ulewie i burzy…
Dojeżdżam wreszcie do Potami: kilka chat, kościół, nieco dalej plaża odgrodzona niejako od wioski rzeką, naprawdę rzeką, płynącą rzeką. Całkiem ładnie to wygląda o zachodzie słońca. Stado owiec się pasie na trawie obok plaży, sporo małych namiotów porozbijanych – to Grecy biwakują weekendowo. Przechodzę nad porośniętą jakąś rzęsą wodną rzeką po kładce (nazywam ją dla własnych celów aż „mostem”), pytam w tawernie o drogę do Karystos, o to czy taka jak ta, którą właśnie przybyłam czy inna, lepsza, pytam z nadzieją w głosie, bo jeśli taka sama to odjeżdżam stąd natychmiast, a jeśli lepsza, asfaltowa to chętnie połażę brzegiem morza, chętnie również zjem tu kolację, bo ładnie i tak smakowicie… Słyszę, że droga dobra…
Na pewno? – dopytuję patrząc prosto w oczy Greczynce z tawerny obierającej stosy ziemniaków. „Cztery i pół kilometra taka jak tamta twoja, tylko trochę szersza i nie nad morzem, potem już asfalt” – precyzuje.
Postanawiam tu zostać obiecując sobie pokonać przed nocą ten odcinek bez asfaltu – potem już będzie dobrze. Cieszę się tym co mam: ot, moja ukochana Hellada. Staram się odganiać od siebie myśli o drodze powrotnej, staram się nie zauważać, że już słońce zaszło … Z rozkoszą i bez pośpiechu wrzucam w siebie pomidory w greckiej sałatki.. Achh… jakież pyszne a chleb maczany w oliwie zebranej na dnie miski smakuje wybornie. „Efcharisto poly” – mówię na widok stawianego przede mną talerza pełnego małych usmażonych rybek. To atherina – pyszności niezastąpione!

Raczej niezamieszkała już chatka w Marmari
Kali oreksi, Betaki! – smacznego znaczy, a ja chwytając malutkie rybki za ogonki zajadam je ze smakiem w całości.
Wracam do Karystos – rzeczywiście nie stresuję sie już tak tą drogą jak poprzednią. Jakoś docieram do asfaltowego odcinka – kręto tutaj tak, że czasem mam wrażenie robienia wprost kółka. Słyszę jakiś wodospad, zatrzymuję się, nawet go widzę ale za ciemno na zrobienie zdjęć – wyższość moja nad tymi, którzy tu nie zajrzeli. Nocą Karystos z góry wygląda przepięknie: rozłożyste miasteczko (z dołu tej rozłożystości nie wyczułam) z setkami maleńkich światełek.. Pięknie! Kiedy wjeżdżam do miasta – czuje się odprężona, bo to koniec tej mojej drogi i dopiero teraz tak naprawdę cieszę się tym, że zdarzyło mi się to, co zdarzyło, że mogłam tamtędy pojechać, że widziałam co widziałam a widziałam prześliczny kawałek wyspy Evia, samo jej południe, widziałam prześliczny kolejny fragment mojego raju.
Kiedy będę wracała do portu w Nea Stira zatrzymam się w na trochę w Marmari – nie zachwyci mnie jak wspomniałam, ale sprawiedliwie dodam: nad brzegiem zatoki, wzdłuż urokliwego portu, rozłożyły się tawerny, w których karmią bardzo dobrze. Z Marmari można do Attyki popłynąć promem do portu w Rafinie, ale ja wybieram rejs Nea Stira – Agia Marina, bo to mi bardziej z moich osobistych powodów odpowiada.
Wracam do Aten przez góry Pendeli – znowu patrzę na spaloną w pożarach grecką ziemię. Nie jechałam tędy przez kilka ostatnich lat – z reguły jeżdżę tą nadmorską trasą, a tutaj całkiem ładnie gdyby nie te popalone drzewa, których widok mnie zasmuca. Dostrzegam, że miejscami ogień podchodził zupełnie pod zabudowania – zgroza dla tych ludzi, zgroza dla tego kraju.
I już Ateny, moje Ateny, do których tak chętnie zawsze wracam. Jeszcze tylko wstąpię do kościoła polskiego przy ul. Michail Voda, żeby w ramach II-giej tury wybrać naszego prezydenta, i już mogę oddać się spotkaniom towarzyskim a znajomych bliższych i dalszych w Atenach mi nie brakuje. Ilekroć tu przyjeżdżam tak zawsze się cieszę nie tylko bliskością

Droga do portu Nea Stira
ukochanych moich uliczek, ukochanych zakątków tego miasta, ale przede wszystkim tym, że mogę ze znajomymi usiąść w kafenionie w jakimś fajnym miejscu dogodnym dla wszystkich, by poplotkować o tym co zdarzyło się od ostatniego razu. Późnym wieczorem zajrzę do domu znajomych Greków na Nea Faliro, wcześniej spacerując wokół zatoki, gdzie zjem doskonałą kolację przygotowaną przez panią domu: a to i ryby, i ośmiornica w sosie vinaigrette, i dakos czyli podsuszone pieczywo z pomidorami i fetą, następnego dnia pójdę po raz pierwszy w Grecji do kina aby obejrzeć najnowszy i taki na lato film z Grecją tle, który może u nas będzie wyświetlany, a może nie będzie, a ponieważ australijski stąd nie problem językowy…
I pójdę jeszcze na spacer po Place, skonstatuję, że w kafeteriach mnóstwo zajętych miejsc, ale to nie zagraniczni turyści: to miejscowi, którzy gremialnie okupują kafeterie bo zostają na lato w Atenach. W tym roku z uwagi na kryzys znacznie mniejsza ilość Greków wyjedzie na wakacje – powie mi znajomy Grek. Jeszcze nocą pojadę na lotnisko, jeszcze wypiję tam kawę ze znajomą mieszkającą w Sparcie, która z córką gna przez Berlin na wakacje do Polski, jeszcze uniosę się wysoko, jeszcze raz spojrzę na te moje pięknie rozświetlone Ateny, jeszcze tylko pomyślę, że może jeszcze uda się tu wrócić i szepnę do siebie, do okna, w powietrze: „See you next time, maybe see you soon" :-)

Galeria