sierpień/wrzesień 2010: Mykonos, Sikinos, Anafi, Folegandros, Ateny

Mimo, że miałam kupiony bilet do Aten z wylotem pod koniec sierpnia – do końca nie byłam pewna czy na te wakacje rzeczywiście pojadę. Kotłowało mi się w pracy przeokropnie, stąd nie czyniłam żadnych planów bo nie ma nic gorszego od rozczarowania się, a sytuacja i tak wskazywała na to, że jednak wyjechać nie będę mogła. Tak cichutko marzyły mi się Cyklady, marzyła mi się mała Sikinos, na której dotąd nie byłam a bardzo być chciałam. Marzyły mi się Cyklady naprawdę tylko tak nieśmiało, bo przecież nie widziałam żadnej szansy, aczkolwiek powtarzałam: póki mój samolot nie odleciał – szansę nadal mam. Koleżanka z Mykonos już po raz któryś mówiła: „Przyjedź”, a ja bez żadnych zobowiązań wobec siebie i nikogo patrzyłam jak pływają promy i z Pireusu i z Rafiny…
Ten z Rafiny piątkowym popołudniem na Andros, Tinos i Mykonos nawet mi pasuje – myślę o koleżance: „No kochana, twoje szanse wzrastają przez ten prom”. W głowie gonitwa myśli: „Szkoda lata: wrześniowych wakacji 2010 roku już nigdy miała nie będę”, ale rozum natychmiast dodaje: „Trzeba zorganizować nowe biuro – gdzieś pracować przecież musisz”. I nagle, dwa dni przed odlotem samolotu dwie niespodzianki: jedna to wypowiedzenie umowy o pracę – hurra… jestem wolna, a druga, piękniejsza: nowego biura nie trzeba organizować, bo.. bo jest zorganizowane. „Jedź!” – prawie nakaz mojej ukochanej starej szefowej… Hurrraaaa!!! Jadę na Cyklady!!!
Wszystko staje na głowie: już wiem, że nie będzie żadnych prezentów dla znajomych bliższych i dalszych, bo zwyczajnie nie ma czasu na zakupy. Udaje mi się zorganizować kilka drobiazgów dla rodziny koleżanki z Mykonos - to wszystko. Przez internet kupuję bilet na wiadomy prom - boję się o miejsca, bo niby kryzys w Grecji, ale i piątek i sierpień a i Mykonos strasznie popularna wśród choćby Ateńczyków. Gdyby prom mnie nie zabrał … poległabym w tej Rafinie. Kilka bez przemyśleń szmat do walizki, coś na wieczór, jakieś dwie książki, bo kiedy pływam lubię czasem poczytać i już taksówka na lotnisko a deszcz leje i leje….
„Witam państwa na pokładzie samolotu Polskich Linii Lotniczych LOT (…), którym polecimy do Aten. Czas naszego lotu 2 godziny 40 minut…” – miły głos stewardessy. Który to już raz? Nie, nie pamiętam i obiecuję sobie po powrocie dokładnie to wszystko policzyć. Spoglądam w dół ciesząc się jak dziecko, bo każda minuta przybliża mnie do mojej Grecji a miałam jej już w tym roku nie oglądać. Zastanawiam się o czym zapomniałam i już wiem: przewodnik to pierwsza rzecz, o której sobie właśnie nad Karpatami przypominam, ale … właściwie nie jest mi potrzebny: marzą mi się leniwe wakacje, takie w moich miejscach, takie dla mnie tylko… Najważniejsze rzeczy na pewno przecież mam. Reszta? Nieważne: leniwe wakacje w Helladzie - to się liczy.
Sygnał „Zapięte pasy” – lecimy nad Atenami. Spoglądam przez szybę i doznaję szoku: jaką trasą ten samolot leci? Widzę jak na dłoni Akropol, widzę Likavitos, widzę Pireus, zatokę Zea, stare lotnisko na Glifadzie czy Kalamaki …. Nie wierzę: jak on leci? A aparat? Aparat na górze, w luku… Nie mogę teraz już wstać… Achh… jak mi żal.. Wybrzeże Apollina – to trasa do Sounion… Wszystko tak pięknie widoczne, i powietrze takie czyściutkie – ależ byłyby piękne zdjęcia! Lata już nie leciałam taką trasą, długie lata - chyba odkąd jest nowe lotnisko w Spacie…. Nic to – trudno: nie pokażę tych pięknych zdjęć, ale cieszę się i tym co widzę, i tym, że Morze Egejskie już pode mną, że lekkie dotknięcie..
„Proszę państwa, wylądowaliśmy na lotnisku w Atenach”.. Achhh, pięknie – myślę sobie i szukam kąta gdzie mogę się przebrać, bo wiem, że tutaj upalnie a w Warszawie – wprost przeciwnie przecież.
Wychodzę przed budynek lotniska – ufffff….. duchota straszna: takie suche, dobrze znajome powietrze Aż zatyka, ale cieszę się, że tu jestem i nic nie może mi humoru popsuć, nawet to, że właśnie odjeżdża mi autobus do Rafiny… Ha, następny za godzinę: poczekam, nigdzie się nie śpieszę, już nie – przecież mam wakacje.
Godzina mija dość szybko zwłaszcza jeśli się spaceruje po lotnisku gdzie całkiem fajne sklepiki – i już jadę do Rafiny. Jadąc tym autobusem choćbym nie wierzyła – uwierzyć muszę, że jestem w Grecji: chmury dymu wypuszczane przez kierowcę palącego papierosa dość intensywnie mnie spowijają. W Polsce chyba to już się nie zdarza. Przy dojeździe do portu w Rafinie korek – tu zawsze korek nie wiedzieć czemu.
Wchodzę do biura Blue Star Ferries – promem tej linii będę płynęła na Mykonos i muszę odebrać swój bilet. Zasiadam w tawernie a wybór tawern tu doskonały. Lubię tę Rafinę, lubię ten klimat portowego miasteczka i to, że zawsze w tawernach są świetne ryby, w tym moje małe gavros. Pyszne! Do tego grecka sałatka, choriatiki zwana! Echh… czyż może być coś wspanialszego? Delektuję się jedzeniem, patrzę na wodę, na łódki, na promy nieco dalej, na ludzi z większymi i mniejszymi bagażami krążących tu jak mrówki… Zostawiam bagaż w tawernie i idę w górę, do kościółka Agios Nikolaos, do którego mam wielki sentyment i ilekroć jestem w Rafinie staram się do niego zajrzeć. To pierwszy kościółek, do którego weszłam w Grecji a działo się 21 lat temu… Kościółek jest otwarty – zapalam świeczkę, chwilę dumam… Staję obok i spoglądam na dobrze stąd widoczny w dole port, na promy, na psy, które nieporuszone moją obecnością nadal śpią w cieniu kościółka choć sjesta chyba się już skończyła… Ładnie tutaj i tak ciepło, słonecznie… Achhh… jestem w mojej Grecji.

Mykonos i suszarnia dla ośmiornic
Idę do portu, gdzie kłębią się tłumy ludzi a co chwila jakiś prom odpływa.. przypływa… Patrzę na to wszystko, cieszę oczy bo to takie moje ulubione obrazki. Fotografuję promy: oto odpływa „Evia Star” – nie jestem pewna ale myślę, że popłynie na wyspę Evia (Eubea), a oto przypływa starawy już „Penelopi” – ileż razy go już widziałam! Dawno mija godzina mego odpłynięcia a promu jak nie było tak nie ma, ba, nie widzę go nawet na horyzoncie… „Penelopi płynie tylko na Andros” – upewnia mnie policjantka, którą wypytuję o szczegóły, bo nie chciałabym czegoś przeoczyć.
Nareszcie jest, już go widzę: wydaje się być coraz większy i większy…. Obraca się: całkiem spory – to mój „Superferry II”.
Dużo ludzi wchodzi na prom ale w środku tłoku nie ma. Część osób popłynęła „Penelopi”, stąd tutaj tylko ci, którzy płyną na Tinos i na Mykonos. Prom nie stoi w porcie długo – no, skoro jest tak opóźniony? Godzinę po czasie odpływam z Rafiny: cóż, jestem przecież w Grecji. Z górnego pokładu oglądam Rafinę, jeszcze spojrzenie na kościółek Agios Nikolaos i już wszystko to znika z zasięgu mego wzroku, już po lewej stronie mijam wielką wyspę Evia, już… Już wpływam do portu w Gavrio na Andros a potem Tinos…. Ciemno wokół, już nic nie widać tylko gdzieś tam jakieś światełka przepływających statków czy promów.
Po północy docieram na Mykonos i zgodnie z umową nie ruszam się z portu póki nie znajdę męża mojej koleżanki, który ma mnie zawieźć do domu. Nie znam Stavrosa a on ma mieć kartkę z moim imieniem. Jest!
„Kalispera Stavro, ego ime Beata” – przedstawiam się i odjeżdżamy z portu. Koleżankę zobaczę dopiero następnego dnia: ma dwójkę małych dzieci, w nocy śpi różnie, zależy od dzieci, wcześnie wstaje i nie dała rady doczekać mojego przyjazdu choć tak bardzo chciała. Mykonos – choć Cyklada, to nie jest to tak zwana „moja” wyspa. Zbyt popularna, zbyt turystyczna, zbyt głośna, ale z naprawdę ładnym miastem.
Wychodzę na gigantyczne spacery: najpierw miejscowy zadbany cmentarz (szok: w jednym z rogów żelazna konstrukcja a na niej niepilnowane przez nikogo suszące się kości ludzkie, wśród których dostrzegam nawet różowiutką sztuczną szczękę… makabryczny obrazek! ), a potem już tylko miasto. Miasto, które bardzo mi się podobało kiedy byłam tu siedem lat wcześniej, miasto, w którym się kompletnie gubię (celowo tak zostało zbudowane w obawie przed wrogami) i chodzę tu bez planu, bez ładu, bo tylko tak chodzić można nie dbając o to gdzie się nagle znajdzie. Mnóstwo tu ludzi ale w czasie sjesty jest cudownie: tylko koty i takie niedobitki jak ja… Pięknie! W czasie sjesty prawie wszyscy śpią, nawet miejscowe pelikany – symbol wyspy, które po sjeście długo się czyszczą i czyszczą co wygląda nawet zabawnie. W czasie sjesty natomiast niektórzy właściciele sklepików wyjmują puszki z białą farbą i obmalowują kamienie na chodnikach białymi kołami, a ja się zastanawiam czy to obowiązek i dowiem się potem od koleżanki, że tak: takie obmalowywanie kamieni, z których ułożone są chodniki, białą farbą - jest obowiązkiem na Cykladach.

Grób motocyklisty w wiosce Ano Mera na Mykonos
Wieczorem w mieście mam problemy z rozstawieniem statywu, bo uliczko-chodniczki wąziutkie a co chwila ktoś przechodzi. Popołudniem natomiast można do woli delektować się urokiem miasta, można wpatrywać się w ciszy w detale, podziwiać balkony, okiennice, patrzeć na schody, których tu mnóstwo, i na koty oczywiście. W sensie kolorystyki miasto nie jest jednolite: balustrady schodów i okiennice pomalowane na niebiesko, zielono, brązowo i czerwono, ale jakoś nie stwarza to nieładu, nie wiem czemu. Dużo tu kwiatów z przewagą bougavilli o fioletowych i różowych kwiatach, dużo sklepów z biżuterią, i dużo, bardzo dużo kościółków wszelakich co mnie cieszy, bo uwielbiam przecież takie miejsca w Grecji. Znajduję nawet katolicki kościół, który jednak przy tych wszystkich innych jawi mi się wyjątkowo mizernie i skromnie, a kościółki tamtejsze, szczególnie te stare, kilkusetletnie zachwycają swoją urodą. W większości kościółki są pozamykane, ale popołudniem, po 17-tej przychodzą miejscowi z kluczami a wtedy można zaglądać, oglądać, podziwiać, zachwycać się tym specyficznym zapachem, palić świeczki… Znajduję w mieście taką wąską uliczkę, gdzie trzy kościółki zbudowano obok siebie – dotykają ścianami ale każdy z nich ma inny numer i innego patrona. Trudno robić tu zdjęcia kościółkom bo uliczki tak wąziutkie, że nie można wszystkiego objąć, w niektórych kościółkach zdjęć nie wolno robić (nawet bez flesza), bo jak wyjaśniła w Agoi Theodori koło Koryntu rok temu starsza pani złodzieje robią fotografie a potem wiedzą co i gdzie kraść. Przeraża mnie to, w jakich czasach przyszło nam żyć – pamiętam Grecję z czasów gdzie nie zamykało się samochodów, okien w domach a tym bardziej kościółków, które są w końcu dla ludzi. Dziś ograniczeń coraz więcej, bo i świętości nie ma już żadnych.
Na dłużej zatrzymuję się przy bardzo znanym kościele - to Paraportiani. Szczególna to budowla: cztery połączone ze sobą kościółki i piąty nad nimi – przedziwne. Nigdy nie byłam w środku i teraz też nie mam szczęścia: choć spędzam na Mykonos cztery dni i przychodzę tu kilkakrotnie – Paraportiani jest zamknięty, podobno z przyczyn technicznych. Szkoda, choć z zewnątrz budowla wygląda zachwycająco, tak w dzień kiedy biel ścian aż oślepia, jak i w nocy, kiedy sztuczne oświetlenie dodaje jej jakiejś tajemniczości. Krążę po Małej Wenecji – szczególna to część miasta, gdzie stare budynki stoją niczym we włoskiej Wenecji zwyczajnie w wodzie. Znajduję tu klimatyczną kafeterię i zasiadam na balkonie by delektować się urokiem tego miejsca, by patrzeć na zachodzące słońce, na pięknie oświetlone jego promieniami stare wiatraki, na fale rozbijające się pode mną. Przepiękne to miejsce! Innego dnia pójdę pod wiatraki by stamtąd podziwiać zachód słońca, by stamtąd z kolei podziwiać Małą Wenecję w kolorach zachodzącego słońca. Achhh, jaki raj dla oczu!
Miasto Mykonos jest całkiem duże i wiele czasu trzeba aby je całe obejść, bo miasto to i ta część gdzie rząd starych wiatraków i Mała Wenecja, ale i ta z drugiej strony, za placem Trzy studnie (Plateia Tria Pigadia) z bardzo ładnym starym kościółkiem, i dalej, gdzie letni teatr czy muzeum folkloru w starym wiatraku, skąd roztacza się fantastyczny widok na położone w dole miasto, na kopuły kościółków (z przewagą według mnie czerwonych), na port, gdzie statki pływające na pobliską wysepkę Delos, na rząd wiatraków po lewej stronie, aż po drugi tak zwany dworzec autobusowy, skąd odjeżdżają autobusy KTEL do wioski Ano Mera i na plaże Elia czy Kalafatis. Z tego dworca pojadę autobusem do wioski Ano Mera, gdzie zajrzę na miejscowy cmentarz (echh… biedni bliscy 21-letniego Nikosa, ofiary motocykla), ale głównie po to aby obejrzeć XVI-wieczny monastyr Panagia Tourliani, który otwarty jest w tylko określonych godzinach i czasem trzeba poczekać na popa. Czekałam, ale nie był to czas stracony bo i na spacer po cmentarzu miałam czas, a poza tym wokół plateia sporo tawern i kafeterii z całkiem dobrym giakourti me meli [jogurt z miodem] i jeszcze lepszą frappe.
Kiedy już znajdę się na terenie monastyru, popatrzę na ładny dziedziniec, na wysoką dzwonnicę i na stare mury, często z ozdobami, w tym ten z kranikiem, z którego można pić wodę. Wnętrze tutejszego kościoła zachwyca i oczywiście zapalę w nim swoją świeczkę. Nie obejrzę niestety znajdującej się tutaj XVIII-wiecznej marmurowej i ponoć interesującej chrzcielnicy, której nie zauważam, a o której istnieniu dowiem się z przewodnika dopiero po powrocie z wakacji.
W wiosce Ano Mera spotykam znajomych i wspólnie pojedziemy na dziką plażę Mersini. Po drodze popatrzę na jakąś zaporę wodną, na jeżdżących konno turystów, a wszystko to jakoś mało z Grecją mi się skojarzy. Z okna samochodu spojrzę na plażę Fokos, na której całkiem sporo ludzi. „Nie, na naszej, dzikiej, zazwyczaj nie ma nikogo” – słyszę głos koleżanki.
Nasza dzika Mersini wyłania nam się zza wzgórza. „O licho!” – to prawie krzyk mojej Mori, która tak reaguje na rząd kilku samochodów. „Przecież tu nikt nigdy nie zagląda”! Biedna, nie lubi tłumów, które zalewają jej wyspę i tego najwyraźniej się nie spodziewała.
Schodzimy na plażę: nawet ładna, otoczona skałami - pewnie dlatego mi się podoba. Dzieci zaczynają kopać z radością w piasku a my wymieniamy się spojrzeniami: jak znieść tę hałaśliwą grupę czterech czy pięciu par głośno rozprawiających Greków, z niewiarygodnie krzyczącymi dziećmi? Grecy jak widzę postanowili urządzić tu piknik: mają wino, mają butelki z ouzo, mają już wyłowione ośmiornice, które suszą na skale. Obok dostrzegam palenisko – z pewnością będą je tu potem piec. „Zobacz jakie barbarzyństwo” – mówi moja koleżanka. Podchodzę do nich bliżej: wyłowili mnóstwo achinous, a teraz tną je nożycami na połówki i układają na płetwach ułożonych na skale. Czasami i ja wynajduję w skałach, ale tylko same już kręgi – stanowią piękną dekorację u mnie w domu, ale żywe? Nie, nigdy. Podchodzę jeszcze bliżej. „Co będziecie z tym robił?” – pytam po angielsku. „Jeść” – słyszę w odpowiedzi. „Zobacz…”
Grek podnosi z płetwy jedną sztukę, wlewa do środka trochę oliwy i trochę vinaigrette, podaje mi kawałek chleba i skorupkę. „Spróbuj” – zachęca. Wycieram chlebem skorupkę – w środku znajduje się delikatna masa: to mięso achinous. Dobre, choć bardzo delikatne a przez to takie trochę nijakie w smaku. „Nie jadłaś nigdy?” – dopytuje Grek ze zdziwieniem jakby achinous miało być moim śniadaniem codziennie. „Nie, nie jadłam, dziękuję, bardzo smaczne” – dodaję i odchodzę choć Grek zaprasza do jedzenia.
Znajomi pływają a ja spaceruję brzegiem: ale ciepła ta woda! To moje pierwsze bliskie spotkanie z boskim Egeo w czasie tych wakacji… „Witaj” – szepczę, żeby nikt nie słyszał choć przecież poza koleżanką i tak nikt nie zrozumie. „Witaj Betaki” – Egeo odpowiada silniejszą falą i ja to czuję.
Mimo, że nie jesteśmy sami – dobrze mi tutaj. Lubię siąść nad brzegiem morza i po prostu się w nie wpatrywać. Będę to w czasie tych wakacji czyniła wielokrotnie bo tak postanowiłam: toż to są moje leniwe greckie wakacje. Zamknięta w swoim świecie nie słyszę nawet hałasów i krzyków dzieci.
Cztery dni przeznaczone na Mykonos mijają niepostrzeżenie – z żalem żegnam gościnną koleżankę wiedząc, że długo wspominała będę nasze przegadane na werandzie przy butelce lokalnego wina Paraportiano - noce, i odwieziona przez Stavrosa do nowego portu (ależ daleko od miasta!) czekam na mój prom.
Zauważam go zresztą wkrótce: to taki prom, których nie lubię, „Aeolos Kenteris II”. Pływałam już nim i bliźniakiem w zeszłym roku. Jest nowoczesny, dość szybki, ale nie można w czasie rejsu przebywać na górnym pokładzie, gdzie ciepło i słonecznie, skąd przecież takie śliczne widoki na Egeo, a w środku przez zachlapaną szybę nic nie widać a nadto jak dla mnie zawsze jest tam zimno. Trzykrotnie w czasie tego rejsu wyjdę na górny pokład, który jest otwierany kiedy prom wpływa do portu. Dzięki losie i za to chociaż! Z pokładu tego promu obejrzę znane mi trzy porty - na wszystkich trzech mijanych wyspach byłam i to nawet nie raz. Wyspy, szczególnie porty (jeśli nie są odizolowane), z pokładu promu wyglądają tak pięknie, że tylko się nimi zachwycać, nawet jeśli widzi się je po raz kolejny. Tak właśnie zachwycam się wiatrakiem w porcie Paroikia na wyspie Paros, dalej Portarą na Naxos i wznoszącymi się ku górze zabudowaniami pięknej, Chory, wreszcie, już o zachodzie słońca, małym porcikiem Karavostassi na mojej wysepce Folegandros, gdzie tak wieje, że robotnicy portowi mają problemy z uchwyceniem lin a prom potężnie się kołysze.
Do malutkiego portu Alopronia na wysepce Sikinos wpływam już o wczesnym zmroku, a porcik ten będę oglądała wielokrotnie, bo tak maleńka to wysepka, że zagląda się tu i do sklepu i do tawerny i na plażę. Ładnie tutaj, nietłoczno, w tawernach bardzo dobrze karmią a i wybór doskonały. Decyduję się jednak na zamieszkanie w odległej od portu o 3 kilometry Chorze, bo to było od zawsze moim marzeniem. Wynajmuję pokój w Pano Chorio, gdzie z werandy roztacza się przepiękny widok na Chorę.


Port Alopronia na Sikinos
Od zawsze byłam przekonana, że Sikinos to taka wysepka, która dołączy do tak zwanych moich wysp, a moje wyspy to takie jak Anafi, Folegandros, Tilos, Nissiros, Amorgos, Małe Cyklady.. O, takie małe właśnie, nie do końca zadeptane, takie gdzie zorganizowana turystyka nie dotarła. Nie wiem skąd wiedziałam, że Sikinos dołączy na pewno – dołączyła! Powinnam się na nią wybrać już znacznie wcześniej, ale łączyłam ją sobie z wyspą Ios dla podróży, a że Ios nie kocham szczególnie (nie byłam ale mnie nie wzywa zupełnie, głównie z uwagi na kategorię jeżdżących tam osób) stąd i ta Sikinos wciąż była poza mną - aż do teraz: uparłam się i nareszcie oderwałam ją od sąsiedniej Ios.
Prom, jak wyczytałam już na miejscu, zawija do portu codziennie, ba, są dnie, że promy są nawet 3-4, zatem tak odizolowana jakie jeszcze ze 20 lat temu Sikinos wcale już nie jest. Z pewnością nie codziennie można się na nią z każdego miejsca dostać (z Mykonos raz albo dwa razy w tygodniu), ale o izolacji już trudno mówić.
Ile osób mieszka a Sikinos - nie wiem, a błąd: nie zapytałam.
Miejsca do zamieszkania są dwa, choć administracyjnie - trzy: niewielki całkiem ładny port (kilka hotelików), i wspomniana bajkowa Chora ze ślicznym kastro i górującym nad nią niezamieszkałym monastyrem Zoodohou Pigis (jest miły strażnik, który popołudniem otwiera wrota i zajrzeć można wszędzie). Chora posadowiona jest na wzgórzu a tuż obok znajduje się drugie wzgórze, na którym wybudowano jedyną na wysepce wioskę, właśnie Pano Chorio.
Wzgórza łączy na dole niewielki cmentarzyk, przystanek autobusu i szkoła: co ciekawe, na Sikinos jest więcej nauczycieli aniżeli uczniów, bo wymagani są przecież specjaliści.
Nieco dalej, za Pano Chorio, znajduje się wolnostojąca w tarasowych polach tzw Villa - całkiem ładny stary budynek, w którym kiedyś było coś urzędowego chyba... Dziś budynek ma prywatnego właściciela, jest zamknięty na głucho ale go po werandzie obeszłam otwierając sobie furtkę: nie widziałam w tym nic złego - przecież zamknęłam po wyjściu, nic nie zniszczyłam, nie ukradłam, tylko obejrzałam dom i teren.
Nie umiem określić w jakiej odległości za Villą znajduje się winnica Manali (według reklamówki: 2,5 km ale mnie się wydaje, że dalej, choć przy krętej drodze ciężko ocenić), a za powiedzmy kolejne 2 km ostatni obiekt na wyspie: Episkopi, starożytna świątynia wbudowana w kościół z bodaj VII wieku, choć z tego co udało mi się dowiedzieć wciąż toczy się spór pomiędzy mądrymi i znawcami co do tego, co było pierwsze.
Kiedy jest dobra widoczność a w tym roku była genialna codziennie - widokiem i z Chory i Pano Chorio można się zachłysnąć, bo widać okoliczne nieodległe wyspy: po prawej stronie (nawet stojąc na mojej werandzie): Ios i Santorini, po lewej od góry: Naxos, Paros, Antiparos, Sifnos, Serifos, Milos i Folegandros.
Miejscowi chwalą sobie tawernę "Meltemi" w porcie (koza - palce lizać!), choć znacznie większy wybór potraw jest w takiej (nie pamiętam nazwy), której stoliki ustawione są na plaży (zaraz przy markecie Flora): w tej tawernie jest wszystko. W Chorze całkiem dobrze gotują, ale wybór potraw jest dość skromny.


Na dziedzińcu monastyru
Zoodohou Pigis na Sikinos
Po Chorze mogłam plątać się godzinami – uwielbiam takie miejsca pełne wąskich uliczek, białych domków, przeróżnych kwiatów, leniwych kotów. Cicho tutaj nawet wieczorami, i bardzo klimatycznie. Kastro tutejsze śliczne, choć jeśli uznać za przewodnikiem Pascala, że jego repliką jest Kastro na wyspie Antiparos – to mnie tamtejsze w większy zachwyt wprawiło (może dzięki cysternie posadowionej na środku? Sama nie wiem). W jednym z budynków Kastro urządzono niewielkie muzeum, które koniecznie trzeba obejrzeć choćby dlatego, żeby zobaczyć śliczne bizantyjskie kościółki, których kilka na wyspie Sikinos się znajduje a które na wyspie zobaczyć niełatwo.
Poruszanie się po wyspie jest dość utrudnione: nie ma tu wypożyczalni samochodów, a jedyny autobus jeździ co godzinę w zasadzie na trasie Chora – port (z przerwą na sjestę), przy czym czasami zagląda na plażę Agios Georgios, w związku z czym dość trudno obejrzeć w dzień świątynię Episkopi – chyba, że pójdzie się tam piechotą ale taka wędrówka w pełnym słońcu to nie w ramach leniwych wakacji przecież a ja takie właśnie sobie zaplanowałam. Dopiero pod wieczór z portu wyjeżdża pierwszy taki autobus, który nie kończy trasy w Chorze, a w Episkopi właśnie (z przystankiem przy winnicy Manali). Szkoda, że tak, bo zdjęć Episkopi za dnia już we wrześniu zrobić nie można - jest szaro, po zachodzie słońca w zasadzie, choć nadal urokliwie.
Droga port - Chora - Episkopi jest asfaltowa (z lat 80-tych), a ta do plaży Agios Georgios - nowa i wyśmienita. Kiedy już opuszczałam wyspę do portu odwoził mnie właściciel domu, gdzie wynajmowałam pokój i opowiadał, że w latach 80-tych położono asfalt na tej głównej drodze zakrywając całkowicie drogę starą. Nieprawdopodobna głupota! Kirios Kostas zatrzymał się w pewnym miejscu i pokazał ocalały mały (ok. 2m x 2m) fragment starej drogi. Była piękna: utworzona ze starych wielkich kamieni obrysowanych białą farbą. Ot, pragnienie nowoczesności, która nie zawsze okazuje się być lepsza od poprzedniczki.
Na wyspie widać dużo kościółków i wszelakich kapliczek, w większości niestety pozamykanych. Strasznie dużo ich w Pano Chorio. W ogóle wioska jest przepiękna: wspomniałam, że z zewnątrz, z dołu czy z Chory wygląda na jakąś kilkuchatkową ale kiedy się tam zanurzyłam - przepadłam na długi czas bo doprawdy jest gdzie zaglądać.
Widziałam całkiem sporo suszących się jakichś ziół, ale też powyrzucanych na materiały/ceraty winogron. Winogrona pachniały niezbyt ładnie a nad nimi plątały się całe stada much... Okropny widok! Musiałam zapytać co miejscowi czynią z tych rozkładających się (gnijących?) winogron. Tchipouro, tchipouro z tego robią! Nie wiedziałam ale apetycznie to wcale nie wyglądało.
Z plaży Agios Georgios, o której wspominałam wyżej (przeciętna, ale sporo ciekawych kamieni, a w kamieniach nad brzegiem morza mogę grzebać godzinami, fajne skały w otoczeniu, ładne nagie góry), można wrócić autobusem albo przejść ścieżką dla kóz przez góry - do plaży Agios Nikolaos (według mapy jakieś 1,5 km), a stamtąd szutrową drogą do portu (około 2 km ale to przejście akurat banalne). Nie będę ukrywać, że rzuciłam się na przejście ścieżką dla kóz, bo stary Grek z tawerny powiedział, że to proste przejście – niech go szlag…
Przeszłam, ale w życiu nikomu tej ścieżki nie polecę: nie przypominam sobie abym się kiedykolwiek czuła tak bardzo bezradna, żebym kiedykolwiek tyle razy na siedzeniu się poruszała, żebym tak się bała, że aż mi łzy leciały a bezradność – dobijała. Ta pierwsza część jest do przejścia, ta na sam dół, do urokliwej zatoki Dhialiskaraki, dostępnej tylko z morza albo z tych gór. Dalsza część to wspinaczka po kamieniach na stromą górę, z obcieraniem łydek o ostrokrzewy, a ścieżki już nie ma (albo ja ją zwyczajnie zgubiłam), a kiedy się już wdrapie na szczyt - zejście, którego końca nie widać, kompletnym skrajem zbocza …. Jeden ruchomy kamień i leci się w dół – makabryczne było to popołudnie i serdecznie nie polecam tego przejścia, chyba, że ktoś uprawia wspinaczkę i jest na wspinaczkę przygotowany odpowiednio – to w ogóle nie jest przejście dla mocno przeciętnego osobnika jak ja, na dodatek w klapkach….


Urokliwe Kastro na Sikinos
Prawda też i taka, że widoki stamtąd fantastyczne a zatoczka Dhialiskaraki przepiękna, ale i tak nie warto ryzykować.
Długo dochodziłam do siebie po tym przejściu – w wyobraźni jeszcze kilka dni później widziałam tam siebie i nie było mi z tą wizją dobrze. Dziś żałuję trochę, że zrobiłam tylko kilka zdjęć tego pierwszego odcinka: potem już zdjęcia nie były mi w głowie. Przyznaję, że po raz pierwszy złamałam swoją zasadę: wspinałam się na górę wiedząc, że nie zdołam zejść z powrotem gdyby trzeba było – to bardzo nierozsądne, tak bardzo, że aż wstyd się przyznawać.
Na wyspie nie ma apteki (nie jest zaskoczeniem: jest kilka takich wysp w Grecji przecież). Przy Kastro znajduje się punkt medyczny, gdzie od 9-tej do 13-tej przyjmuje lekarz dając odpowiednie i potrzebne medykamenty. Na drzwiach wywieszony telefon, pod którym można się skontaktować z lekarzem w pozostałych godzinach.
Ludzie na wyspie Sikinos dla mnie - przemili i przesympatyczni. Poznałam na wyspie natomiast dwie Belgijki, które opuściły Sikinos kilka dni wcześniej niż zamierzały: odpłynęły na Santorini mówiąc, że na Sikinos mieszkają bardzo nieprzyjaźni ludzie, co im się wcale nie podoba.
Mnie podobało się wszystko i doprawdy z wielkim żalem odpłynęłam z Sikinos ale i tak wiem, że jeszcze na nią wrócę: najczęściej wracam na takie wysepki, które są wysepkami „moimi” a Sikinos do tego grona przecież dołączyła.
Znanym mi już dobrze promem „Aeolos Kenteris II” przepłynęłam z Sikinos na wysepkę Anafi, zaglądając do portów na wyspach: Ios, Thirassia i Santorini. W porcie na Santorini zarejestrowałam coś przedziwnego: wysiadło tu całkiem niedużo osób, sporo weszło na prom i w sumie wiele płynęło dalej ze mną – a prom kończył bieg na Anafi. To dla mnie niezbyt dobre zjawisko: Anafi, moja malutka Anafi staje się wysepką coraz bardziej popularną. Dla mieszkańców wysepki pewnie dobrze a dla takich dusz jak moja?
Wpływając na Anafi rejestruję zmiany jakie nastąpiły w ciągu tych ponad dwóch lat, kiedy mnie tu nie było. Pierwsza widoczna już w porcie: na prom czeka normalny duży autobus - przedtem wystarczał mały busik. Wynajmuję w Chorze pokój w tym samym miejscu co przedtem: moja kiria Antonia jest sympatyczna, pokoje są czyste, widok stąd całkiem ładny i niczego mi tu nie brakuje.
Przechadzam się wąziutkimi uliczkami Chory: jak dobrze znowu tu być! Zatrzymuję się przy takim domku pamiętając, że tu robiłam zdjęcie, tu pomagałam zanieść pranie na górę a tu zaproszono mnie na ciastka. Dobrze się tu czuję: zasiadam na tarasie tawerny gdzie zasiadałam przedtem, i delektując się frappe sama siebie pytam, czy rzeczywiście jest możliwe, abym dwa lata wcześniej wdrapała się na szczyt tamtej widocznej stąd wielkiej góry, bo to tam stary monastyr Panagia Kalamiotissa. Dziś wydaje mi się to niemożliwie daleko i niemożliwie wysoko, ale przecież nie ma wątpliwości, że tam byłam! Zauważam nowy sklepik z gadżetami jak na innych wyspach greckich, widzę pięknie wydany album fotograficzny o wysepce Anafi, który kupuję sobie w ramach imienin, dostrzegam jakieś reklamówki i dowiaduję się wreszcie, że od kwietnia 2008 roku Anafi postanowiła się wypromować, postanowiła dać się poznać Europie… Dla miejscowych pewnie dobrze, ale dla mnie nie jest to dobra wiadomość: wolę wysepki spokojne, niezadeptane, bez tłumów turystów. Póki co tych ludzi, którzy wysiedli ze mną z promu jakoś na szczęście nie widzę: pozaszywali się gdzieś w kątach, a jeśli widać jakieś większe zbiorowisko to plaże, ale w sezonie pewnie już jest gorzej. Nadal nie ma tu zbyt wielu pokoi do wynajęcia: w Chorze w kilku miejscach, coś tam w porcie i to wszystko, w wypożyczalni tylko kilka aut (ale i motocykle, i quady).
Wynajmuję samochód i jadę odwiedzić nowy monastyr. Wiem, że poznany wcześniej Vasili już tu nie mieszka, ale cóż to w ogóle za zmiany? Ludzi tu dużo, ruch niebywały, każdy coś robi, mnisi w ilości kilkunastu może, ubrani w tradycyjne szaty mimo upału krzątają się czyszcząc wszystko co się da, malując jakieś drewniane elementy.. Nie poznaję miejsca, wszystko to mnie zaskakuje a najbardziej ten gwar – toż nowy (dolny) monastyr na wysepce Anafi jest niezamieszkały i spotkać tu można tylko stróża i stado kotów. Zatrzymuję jednego mnicha i już wiem, że monastyr nadal jest niezamieszkały, że istotnie Vasili już go opuścił zamieszkując podobno na wyspie Syros, i jest nowy stróż, że kotów jest mniej niż za czasów Vasilisa, i że ta grupa mnichów przybyła tu z Santorini, z monastyru Profitis Ilias, bo czasem trzeba tu porobić porządki, a to dobry moment bo trwają przygotowania do dwudniowego panigiri.
Panigiri… Postanawiam zgłębić temat: wszak panigiri na wyspach są takie urokliwe!

Biały kościołek Agios Pandeleimon na Anafi
Wchodzę do kościoła: ślicznie tutaj! Poprzednio trwał remont i kościół był zamknięty stąd dopiero teraz mogę go obejrzeć. Rozmawiam z młodą dziewczyną pilnującą aby nikt nie robił we wnętrzu kościoła zdjęć (nie wie dlaczego jest zakaz): mówi mi, że panigiri w monastyrze są inne niż te w kościele, że będą modlitwy, ale tańców nie będzie. Smutnieję: zawsze panigiri towarzyszą tańce! „Ale to w kościołach” – upiera się dziewczyna. Od tego co mi mówi zależy kiedy odpłynę z Anafi – w tej sytuacji nie widzę sensu pozostawania dłużej niż planowałam: po grecku i tak modlić się nie potrafię przecież, więc to nie dla mnie uroczystość.
Mając samochód postanawiam odwiedzić plaże na wyspie: i te, które widziałam poprzednio ale i miejsca zupełnie dla mnie nowe.
Poprzednio oglądałam plaże wędrując do monastyru nad brzegiem morza, teraz zatrzymuję się najbliżej jak się da i spaceruję po brzegu dając się ochlapywać ciepłym wodom boskiego Ego: piękne to uczucie! Moje leniwe wakacje na Cykladach mają w sobie wiele uroku: siadam pod jakimiś iglastymi drzewkami, które dają choćby troszkę cienia, czytam książkę, podjadam zakupione wcześniej w sklepiku niesamowicie słodkie bezpestkowe winogrona, wsłuchuję się w szum fal…. Spotykam ludzi na tych plażach, ale hałasu nie ma tu żadnego: wszyscy cisi i rozleniwieni tak, jak cała atmosfera na tej boskiej Anafi. Nigdzie mi się nie śpieszy: moje wysepki są tak malutkie, że czasu mam dość na wszystko, w tym na zachłystywanie się lokalną atmosferą. Jeżdżąc główną drogą (jedna tylko) po Anafi często zatrzymuję się by zrobić zdjęcia starym, dziwnym nieco, niewielkim budowlom, na które jakoś poprzednio zupełnie nie zwróciłam uwagi. To piece, po prostu piece, w których kiedyś wypiekano chleb, a niektóre tak śliczne, że aż zatyka. Cała wyspa jest niezamieszkała: wspomniałam, że Anafioci mieszkają tylko w Chorze (większość) i w porcie (garstka) - czy te urokliwe piece porozrzucane po całej wyspie mają świadczyć o tym, że kiedyś i domy mieszkalne były tu posadowione?
Jeżdżę zatem powoli po wysepce, odwiedzam stare kąty ale i poznaję nowe. Sporo czasu spędzam na plaży Aghii Anarghiri – ha, może nie tyle na niej ile.. nad nią? Jest przepiękne usytuowana: jedna z najładniejszych, które widziałam w Grecji, a ja na skale z maleńkim kościółkiem modę stać i stać mając po lewo kamienistą plażę a po prawo tę właśnie, piaszczystą Aghii Anarghiri z takim przepięknym zielonym kolorem wody, kilkoma wypoczywającymi osobami i biegającym psem. Odwiedzam i inne plaże, w tym bardzo popularną na wyspie plażę Klisidhi oraz Megalos Roukounas, w pobliżu której doskonała tawerna z wyśmienitym wyborem w tym świeżych warzyw, które rosną pomiędzy tawerną a plażą: siedząc przy stoliku na werandzie z lubością przyglądam się Greczynce zrywającej warzywa na kolację.
Mając samochód pojadę i w drugą stronę wyspy, tam gdzie wcześniej nigdy nie byłam, tam, gdzie nikt nie mieszka, gdzie czasem piec a czasem rozwalająca się chatka, tam, gdzie przepiękne widoki, wijąca się jak wąż całkiem niezła droga, gdzie samotny i oślepiająco biały kościołek Agios Pandeleimon, gdzie… nagle koniec asfaltowej drogi. Ale pojadę i dalej, teraz taką szutrową, bo obrałam sobie cel: plaża Prassa, która z góry wygląda niewiarygodnie malowniczo. Zjadę na sam dół, zdejmę buty i pozwolę falom uderzać o moje nogi. Wieje tu całkiem silny wiatr ale mnie nic nie przeszkadza: nikogo tu nie ma, żadnych krzyków, hałasów, nawoływań, tylko ja, skały i ciepły głos mojego Egeo: „Witaj Betaki”. W takich miejscach czuję się jak u siebie – to moje miejsca i wierzę, że pozostaną nimi na zawsze, wierzę, że nie zadepczą ich masy turystów, że zawsze będzie tak jak na wakacjach chciałoby się mieć.
Kiedy któregoś wieczoru pojadę ot tak sobie do portu zobaczę wpływający duży statek – potem dowiem się, że to zjechali jacyś ważni z archipelagu Cyklad z głównodowodzącym na czele, na urządzoną w Chorze dwu czy trzydniową konferencję. Przy tak niewielkiej ilości tambylców – tyle ludzi to cały tłum ale dzięki tej konferencji były piękne spontaniczne śpiewy, muzyka grana na ludowych instrumentach, były tańce a ja porwałam się do syrtosa.. oop-pa! Kiedy już podejmę decyzję o opuszczeniu mojej Anafi - wielką niespodzianką okaże się być dla mnie prom, który ma zamiar mnie stąd wywieźć. To „Vincentos Kornaros”, wielki, dostojny, linii LANE, którym dziesięć lat temu przepłynęłam po Dodekanezie mnóstwo mil. Zanim wejdę na jego pokład pełna zachwytu, bo uwielbiam takie stare, piękne promy – zapytam panią w biurze z biletami: „A na jakie wyspy on popłynie”?, a kiedy słyszę, że Santorini, Ios, Sikinos, Folegandros, Milos – szybko podejmę decyzję, bo w zasadzie dla mnie wyboru nie ma: „Folegandros, kirija, se parakalo esitiria pros Folegandros moy” („Folegandros, moja pani, bardzo proszę bilet na moją Folegandros”) . Duszę ucieszę tą decyzją a i serce zabije mi mocniej: popłynę znowu na moją Folegandros, uwielbianą, prześliczną, z sentymentem zawsze wspominaną… Cudowny to rejs tym odrestaurowanym starym promem: przepiękne wybrzeże wyspy Santorini do obejrzenia, a wszystko widoczne jak na dłoni począwszy od Akrotiri, przez Firę aż do Oia, dalej przepiękny zachód słońca nad wyspą Ios i ona sama widziana w pomarańczowych barwach…. Zanim spojrzenie na maleńki porcik wyspy Sikinos – telefon od koleżanki z Aten: „Idziemy na koncert twojej Haris Alexiou. Jeśli zakończysz już swoją odyseję – kupimy ci bilet”, co oczywiście raduje mnie nieprzeciętnie. Tak, tak, zakończę już ten swój piękny rejs po Cykladach i Cykladkach, tak, tak – radość sięga zenitu: Haris Alexiou wystąpi dla mnie po raz drugi w tym roku, czyż to nie jest piękne?

Rozkład jazdy autobusów na jeżdżących po Folegandros
Jest ciemno, kiedy dopływam do Karavostassi – światełka małego porciku na Folegandros odbijają się z wodzie… „Folegandros welcome” – patrzę na tablicę w porcie. Ochh…. Dziękuję ci losie mój! Jadę autobusem do Chory bo i w Chorze chcę zamieszkać. Przy Pouncie wchodzę do malutkiego sklepiku z kartkami, książkami… Spojrzał na mnie jakby nie wierząc, wstał wyciągając ręce przed siebie… „Beata?” – niedowierzanie w głosie Nikosa, którego tak doskonale pamiętam sprzed roku. Serdeczne powitanie, krótkie opowieści o tym co się zdarzyło w całym roku… Zostawiam bagaże i idę znaleźć jakąś chatkę – tam gdzie mieszkałam rok temu nie ma tym razem miejsc. Na Plateia nieco z boku – kafenion: wejdę, przywitam się serdecznie z Anią (Polką) i Stavrosem, którzy ten kafenion prowadzą. Zaraz w sąsiedztwie, pod wielkim platanem – kafeteria, gdzie sporo osób…. I on, potężny, sympatyczny Grek, któremu ręka podająca komuś kawę zawisła w powietrzu: „Beata?” Tak Ioanni, tak, to ja, witaj znowu!!! Ciepłe uściski – dobrze tak wracać do swoich kątów, do znajomych twarzy….
Achhh, Chora na Folegandros to coś co zachwyca, co zobojętnieć nie może, coś, co zawsze zaskoczy czymś nowym, czymś niedostrzeżonym poprzednio a jeśli nawet to teraz widzianym inaczej. Oczom nie wierzę, jak dużo tu ludzi: rok temu o tej samej porze była garstka a na wielu drzwiach zamkniętych już sklepów i kafeterii wisiały kartki: „Kalo chimona” („Dobrej zimy”). „A pamiętasz jaka była wtedy okropna pogoda?” – zapyta Ioanni na wytłumaczenie tego zjawiska,. Pamiętam, pamiętam doskonale…
Mimo późnej pory zanurzę się w labirynt wąskich uliczek w Chorze – tak wiele sprawia mi to radości. W tawernach, kafeteriach naprawdę sporo ludzi i miejscami trudno o wolny stolik, ale mimo to nie czuje się wielkiego natłoku turystów, nie ma hałasu, nie czuje się takiej typowo wakacyjnej atmosfery jaką znaleźć można na wyspach bardziej turystycznych niż mała Folegandros. Całkiem sporo tu Francuzów, Włochów no i Greków oczywiście, stosunkowo niewiele młodzieży no ale i co miałaby tu robić młodzież? Poprzyglądam się starym, ślicznie oświetlonym kościółkom, do niektórych o tej porze nawet udaje się zajrzeć by zapalić małą świeczkę, wejdę wreszcie do pięknego Kastro i wiem, że zajrzę tu jeszcze wielokrotnie i w dzień i nocą, bo nadzwyczajnie tu o każdej porze, wyjątkowo, do zatracenia się, do zagubienia… W wypożyczalni mimo połowy września problem z autami ale udaje mi się wypożyczyć jakiegoś małego atosa – wyboru zresztą tu nie ma: albo atos albo równie mała kia picanto, ale i tak poza główną drogi tu takie, że z większym autem mógłby być tylko kłopot. Do jedynej wioski czyli Ano Meria oraz do portu można dojechać całkiem dobrze jeżdżącym autobusem, można i chodzić piechotą jak ja rok temu, bo odległości przecież niewielkie, ale marzy mi się obejrzenie tej części Folegandros, która jeszcze za Ano Meria, tam gdzie tylko kościółki, kapliczki, osiołki i spalona słońcem ziemia.
Ślicznie tutaj, naprawdę ślicznie… Spoglądam do mapy: a może zobaczę dokąd ta droga prowadzi? To północno-zachodnia część wysepki – asfaltu od jakiegoś miejsca już nie ma… Szutrowa droga dość ostro schodzi w dół – trochę się boję bo już taki ze mnie tchórz… Achhh, to co widzę z góry urodą swą zatyka: to plaża Lygharia. Ale jest jeszcze coś co zadziwia: oprócz mojego trzy auta przyjechały tutaj! Co się dzieje z moją Folegandros? Wrzesień i tak dużo ludzi? Jadę dalej, bo i droga gdzieś jeszcze prowadzi: do plaży Agios Georgios – nie jest taka śliczna jak Lygharia, ale otoczona ładnymi skałami, z małym kościółkiem Agios Georgios może być dobrym

Jeden z mieszkańców Folegandros
miejscem dla wypoczynku tym bardziej, że tutaj już nie ma nikogo a i droga za moment zwyczajnie się kończy przechodząc w jakąś ścieżkę. Pojadę potem i na drugą stronę, tę bardziej na południe – znajdę tam kolejne śliczne miejsce: to plaża Ambeli a ludzi na niej tyle, że przy wielkości tego płachetka – wrażenie prawie tłumu! Pozdrowię jakiegoś tubylca jadącego na ośle, powoli odjadę w stronę wioski Ano Meria. Jeszcze przed wioską zjadę z głównej drogi i taką dla osłów zdołam dojechać do samotnego kościółka Agios Panteleimonas. Skoro mam leniwe wakacje to dlaczego ma nie być sentymentalnie? – pytam samą siebie. Agios Panteleimonas - kościółek to dla mnie szczególny: dwanaście lat temu w nim właśnie po raz pierwszy w swoim życiu brałam udział w panigiri, czego nigdy nie zapomnę, bo było to dla mnie wielkim wydarzeniem. Przyglądam się wszystkiemu ciekawie, ciekawie ale i inaczej niż wówczas… Tu częstowano mnie tym niewiarygodnie słonym serem – to pamiętam, a tu Grecy tańczyli bo przecież panigiri to czas zabawy, a tu jakiś Grek dał mi gałązkę bazylii, a na tym murku siedziałam…. Lata minęły a wszystko tu wygląda tak samo – wszystko, oprócz mnie oczywiście!
Pospaceruję ot tak bez celu po Ano Merii, pozdrowię starego, głuchawego Nikosa jeżdżącego na ośle, który rok temu chciał się ze mną żenić a teraz wcale mnie już nie pamięta, pobawię się z przesympatycznym i bardzo fotogenicznym osłem (a może to był muł? Czasem mam problem z odróżnianiem), wstąpię do tawerny, która kiedyś, dwanaście lat temu, nazywała się chyba „Stop machata”. Rok temu w niej nie byłam, stąd postanowiłam teraz.. Niewiarygodne: zupełnie jakby się czas zatrzymał… Ta sama wielka stara mapa na ścianie, te same stare fotografie, proste stoliki, smętna, piękna muzyka …
Kilkakrotnie w czasie tych wakacji pojadę na malowniczą plażę Angali, do której mam wielki sentyment. Pójdę w górę, hen tam ponad porcik, a widoki stąd na plażę i zatokę z łódeczkami malownicze. Znajdę dwie malutkie kapliczki oraz ścieżkę, którą można dojść do plaży Agios Nikolaos, do której małą łódką za 2 euro popłynę przez zatokę, bo od strony morza wszystko wygląda przecież zupełnie inaczej. Godzinami wszystko to oglądam, godzinami plączę się po porciku Karavostassi, przesiaduję w maleńkiej a mojej ulubionej kafeterii Evaggelos, gapię się na rybaków rozplątujących na swych małych łódkach żółte sieci, na spokojne wody zatoki, na koty szukające schronienia w cieniu skutera, na chylące się powoli ku zachodowi słońce dające piękne światło temu co widzę. Wszystko tu jakieś powolne, nikomu się nie śpieszy… Jedno co tu szybkie to taka różowa puszka - speedrunner czy inny super jet, który właśnie wpłynął do porciku, obrócił się i pognał do Pireusu. Wielbię takie klimaty! Chłonę atmosferę tej mojej wysepki niczym gąbka – chciałabym tam bardzo wszystko to w sobie móc zatrzymać na zawsze, chciałabym aby nic nie uleciało, chciałabym zawsze czuć to co czuję będąc tam, co przy zamkniętych oczach i dobrym winie może się nawet udać…
Przychodzi w końcu dzień kiedy różowa puszka zwana super jetem wywozi mnie z Folegandros. To okropny czas: pożegnania, życzenia „Kalo chimona” (dobrej zimy), najlepsze życzenia, do zobaczenia….
Bardzo lubię Ateny: przeznaczyłam na nie tym razem pięć dni, ale kiedy przychodzi czas rozstania z Cykladami czuję się jakaś rozbita – zobaczę je jeszcze? Zadawane od lat pytanie, które długo pozostaje bez odpowiedzi, aż do następnej podróży…

Port w Rafinie
Wpływam do rozświetlonego Pireusu, gdzie czekają na mnie znajomi… Jadę przez oświetlone miasto pełne pędzących aut… Teraz też już będę się tak śpieszyć bo … bo w Atenach wciąż brak mi czasu a ja w swej zachłanności chciałabym i tu zdążyć i jeszcze tam… Ateny to czas spotkań ze znajomymi, to wyjazd choć na dzień w okolice Marathonu, to czas zajrzenia w ulubione kąty, w których co prawda byłam już wielokrotnie ale skoro ulubione to dlaczego znowu nie? Tym razem Ateny to przecież koncert Haris Alexiou w przepięknie usytuowanym otwartym teatrze Petra wykutym w skale, gdzie scena przede mną, mnóstwo ludzi, niebo z księżycem nade mną, ach..!
I Ona, występująca tego wieczoru z poznaną już przeze mnie Marthą Frinzilla. Wielka Haris Alexiou! Koncert doskonały ale zupełnie odmienny niż ten, na którym w teatrze Pallas w Atenach byłam w marcu tego roku. Tam Haris dumna, z dystansem do swojej w końcu publiczności, z jakby obawami jakimiś, przejęta...
Tu, bliska tym, którzy przyszli by Ją zobaczyć, taka na wyciągnięcie dłoni, przyjazna, strasznie luźna, taka z nami wszystkim a nie patrząca z piedestału na wiernych giermków. To z pewnością kwestia miejsca koncertu - teatr Pallas to coś zupełnie innego: tu według mnie była sobą, tam: wykonała zobowiązanie, choć oczywiście w sensie artystycznym koncert z Pallas nie do zapomnienia.
Zachłystuję się tym co widzę, co słyszę, znowu żałując (jak na każdym koncercie w Grecji), że mój grecki taki ubogi, ale na szczęście jestem z grupą przyjaciół stąd dzięki tłumaczeniom sporo rozumiem..... Koncert świetny, taki, który pokaże jak bardzo ta publiczność wypełniająca teatr po brzegi swoją Haris kocha, i jak bardzo ta nasza Haris dla nas robi to co robi - najlepiej.
Duszę się kiedy słyszę „Apopse thelo na pio”..., śpiewam z publicznością to co śpiewa Haris na tyle na ile śpiewać po grecku umiem, a dłonie od oklasków bolą jeszcze czas długi po koncercie.
I tak prosto z tego koncertu na lotnisko… Zaopatrzona w kilka nowych płyt, w (nareszcie mój!) przepiękny grecki film na dvd „Politiki kouzina”, ciemną nocą wznoszę się szybko w górę, kiedy mój samolot obiera kierunek: Warszawa.

Uwaga: każda z wysp z uwagi na ilość zdjęć ma swoją osobną galerię. W galerii z wysp Anafi i Folegandros nie pokazałam zdjęć z Chory, albowiem zdjęcia Chory na Anafi znajdują się w galerii z podróży 2008 roku, a Chory z Folegandros – w galerii z podróży 2009 roku.

Mykonos           Sikinos          Anafi           Folegandros           Attyka