Wrzesień/październik 2016: Sifnos, Serifos, Ios, Ateny

„W ciągu kilku minut wpłyniemy do portu wyspy Santorini… „ – naprawdę w tej chwili to słyszę: i po grecku i po angielsku. Komunikat kończy się prośbą o zabranie wszystkich swoich rzeczy.
Od jakiegoś czasu, od 10 może minut, rzeczywiście płynę wzdłuż wyspy Santorini: wyglądający groźnie potężny, czarny, z przejawami czerwoności i brązu, wysoki na kilkanaście metrów pas skalny widzę wciąż po swojej lewej stronie. Kiedy mijamy Oię – patrząc na chatki mogę wypatrzeć wszystkie kolory tęczy, a dalej już tylko oślepiająca biel niewielkich domów posadowionych na szczytach skał – słońce świeci tak jak w Polsce latem, które dla turystów tu, mimo, że październik nadal trwa. Spoglądam na wyspę: potężna i piękna! Prom mój mija kilka wielkich statków, które nazywam budynkami: na jednym czytam Costa_coś tam, na innym MSC Orchestra Panama, na jeszcze innym Panto_coś…. Trzy takie budynki stoją u skalistego wybrzeża, kiedy mój Blue Star Delos wpływa do portu wyspy Santorini, ale ja promu nie opuszczam i będę nim płynęła jeszcze wiele godzin.


Chyba nigdy dotąd nie zaczęłam w ten sposób pisać opowieści o moich kolejnych wędrówkach po Grecji, Grecji, którą ukochałam wiele lat temu i z którą chyba już na zawsze w jakiś sposób będę związana, bo nie da się tak po prostu wyrzucić z pamięci tych blisko trzydziestu lat, a już prawie przez właśnie tyle tutaj wracam.

Schodzę z górnego pokładu do środka promu: przez wielkie okno widzę wysepkę Kameni – stoję w porcie wyspy Santorini. Dużo osób wyszło tu z promu, a jeszcze więcej na prom wchodzi. To cała masa ludzi!!!!! Przyglądam się bliżej: w przeważającej ilości, miażdżąco przeważającej to Azjaci, którzy robią na promie wyjątkowo dużo zamieszania. Prom mój popłynie dalej zawijając do portów wysp Naxos i Paros oraz wreszcie do Pireusu, gdzie i ja pokład opuszczę, ale to dopiero za wiele godzin. Mam ze sobą laptopa i postanowam choć część tej mojej dzisiejszej podróży przeznaczyć na napisanie kilku zdań o zbliżających się powoli do końca moich kolejnych wakacjach w Grecji. Część pod nazwą „Cyklady” w chwili kiedy weszłam na pokład tego promu - osiągnęła swój kres.

Dość długo zastanawiałam się, na które wyspy w tym roku popłynąć: na wielu wysepkach, które nazywam „moimi” nie byłam już od kilku lat, ubiegłoroczną Mani tak uwielbiam, że zastanawiałam się czy i w tym roku tam nie pojechać, ale uznałam to za przesadę, kiedy tyle innych miejsc na mnie czeka, w tym te kąty, moje kąty, nawet nie nie moich wyspach, w które lubię zaglądać. Koleżanka z górskiego północnego Epiru pisze: „Jeśli znudziłoby ci się południe południa to zapraszam do siebie, do Epiru”, a inna wciąż przypomina, że Kreta również istnieje i że Ona w Heraklionie zawsze na mnie czeka ……
Coraz trudniej dokonywać mi tych wyborów i nie wiem czym to spowodowane. Może wiekiem i poczuciem upływającego czasu? Może świadomością, że coraz mniej tego czasu mi zostało? Zdecydować jednak musiałam i wybór padł jednak na Cyklady, bo nie byłam na nich już dwa lata, co dziwne jak na wielkiego miłośnika tego właśnie archipelagu. Ograniczenie zakresu do Cyklad okazało się być dużym osiągnięciem – teraz tylko wśród nich wybrać… Kiedy wakacjowałam dwa lata wcześniej przez kilka dni na Sifnos – nie zajrzałam na pobliską Serifos i czułam się z tym nie do końca dobrze: wszak Chorą na Serifos jestem wciąż zachwycona i to ona przez wiele lat była moją Chorą numer jeden wybraną z wszystkich greckich Chor, a nie widziałam jej już 11 lat. Tak, tegoroczne wakacje na Sifnos, z dwoma dniami na Serifos – to była zdecydowanie dobra myśl. Pozostało wybranie wyspy trzeciej i zanim się nad nią zastanowiłam - spotkała mnie niespodzianka: znajomi znajomych zaprosili mnie do siebie na wyspę Ios, na której dotąd nie byłam, bo jakoś mnie do siebie nie wzywała. Od zawsze co prawda chciałam obejrzeć Chorę na Ios, bo na zdjęciach jawiła się zjawiskowo jak dla mnie, ale cała wyspa nie mieściła się nigdy nawet w moich planach „B” i racjonalnie nie umiałam nigdy tego uzasadnić: nazywam to czymś, co trzeba czuć, wołanie czego trzeba duszą słyszeć. Jeśli nic nie woła – nie miejsce to dla mnie, bo czas ucieka, a mam tak wiele miejsc, do których jestem wzywana przecież. Teraz pomyślałam jednak, że tego zaproszenia nie odrzucę, bo naprawdę czas wreszcie Chorę na Ios zwiedzić, by mieć o niej własne zdanie, a poza tym bycie na wyspie, na której można spędzić sporo czasu ze znajomymi tambylcami – ma wiele uroku, bo czasem powiedzą o czymś, czego się nie wyczyta w żadnym przewodniku i pokażą coś, czego inni nie widzieli.

O, właśnie odpływam z wyspy Santorini!!!!

Kiedy przyszedł dzień mego wyjazdu do Grecji cieszyłam się oczywiście mocno: żałowałam co prawda, że wiosną kupiłam bilet na lot z Aegean Airlines, przez co niejako tracę dwa dni na podróż (zazwyczaj, jeśli mam taka możliwość, latam nocnym LOT-em wykorzystując czas wakacji do maksimum), ale zaraz zaczęłam się pocieszać, że w zasadzie, o czym już kiedyś wspominałam, jeszcze stojąc na płycie lotniska Chopina w Warszawie – już można się czuć jak w Grecji, bo i obsługa to Grecy, i słychać język grecki, i magazyny pokładowe po grecku, i wreszcie nieco później lunch – grecki przecież. Plusem dziennego lotu jest i to, że można Grecje oglądać już z góry, ale mnie się to tylko w części tym razem udało, bo spore chmury oddzielały Helladę od moich oczu. Po raz pierwszy [myślę tu o podróżach innych niż zimowe] po wyjściu z budynku lotniska pod Atenami nie owionęło mnie gorące, suche powietrze, czym się trochę zdziwiłam, mimo, że znajomi Grecy kilkakrotnie w tym roku donosili, że wrzesień nie jest taki upalny jak potrafił być w latach ubiegłych. Miałam jednak wielką nadzieję, że moje zaplanowane na przełom września i października wakacje będą wakacjami naprawdę letnimi.

Sifnos: ciekawie usytuowany monastyr Chrisopigi
Zasadniczo już dziś wracając do Pireusu mogę powiedzieć, że pogodowo Grecja mnie nie zawiodła: woda we wszystkich zatokach była tak cudowanie ciepła, że nawet jeśli na Sifnos wieczory były chłodne z powodu silnych, bardzo silnych i chłodnych wiatrów – pogodowo jestem zadowolona. Na Ios natomiast nadciągnęły takie upały, że tambylcy marzyli o ochłodzeniu i o końcu lata: palące słońce mocno dawało się we znaki, a przy temperaturze rzędu 24-26 stopni było naprawdę gorąco. Nie narzekałam jednak zwłaszcza, że znajomi z Polski donosili o jakimś załamaniu w naszym kraju pogody, padających deszczach i raptem 6 stopniach na termometrze – trudno mi było w to wierzyć, trudno mi wierzyć nadal: przecież wciąż przebywam w upalnej Grecji (choć w tej chwili w klimatyzowanej sali promu ulubionej przeze mnie linii Blue Star Ferries).
Moja droga z lotniska do domu znajomych, u których od kilku lat się zatrzymuję – wydłużyła mi się tym razem nieprawdopodobnie, bo jakaś spragniona byłam tego, co miało być dowodem na to, że rzeczywiście znowu jestem w mojej Grecji. Kiedy już wyszłam z metra na właściwej stacji – weszłam do kafeterii, którą lubię. Zajęłam narożny stolik, dzięki czemu mogę widzieć codzienność i na wielkiej arterii Alexandras i na nieco mniej ruchliwej Panormou. Zamówiłam podwójną eliniko (diplo eliniko), którą podają tu w tygielkach i kiedy pojawiła się na moim stoliku – poczułam, że tego właśnie pragnęłam: czasem takie małe rzeczy cieszą aż nadzwyczajnie! Kolejnym miejscem, w którym się zatrzymałam idąc z walizką do domu znajomych – była tawerna, do której często zaglądam, kiedy jestem w Atenach. Tu zamówiłam suwlaki me pyta i kiedy podano mi zawinięte w pitę miękkie mięso z cebulą, pomidorem i sosem tzatzyki - wiedziałam, że w tej chwili niczego więcej do szczęścia mi nie trzeba: takie suwlaki me pyta można zjeść tylko z Grecji i choć wiele pysznych potraw możemy jeść w Polsce, w greckich tawernach czy naszych domach – suwlaki me pyta nigdzie nie są takie jak w Grecji właśnie i nigdzie tak doskonale nie smakują.
Nie miałam żadnych planów na popołudnie i wieczór dnia, kiedy do Aten przyleciałam: mój prom na Cyklady odpływał następnego dnia bladym świtem. Chciałam co prawda po kilku miesiącach znowu zobaczyć z Plateia Monastiraki górujący nad Atenami Partenon, ale znajomi zabrali mnie do tawerny, gdzie odbywało się wielkie rodzinne spotkanie na blisko 30 osób. Część z tych osób znam oczywiście: wszak na tyle często tu przyjeżdżam, że uczestniczę w życiu rodzinnym znajomych i nie było dla mnie żadnym problemem takie spędzenie tego wieczoru (i części nocy), po którym bardzo trudno mi się wstawało: na mój prom odpływający z Pireusu już o 7-mej rano chciałam jednak zdążyć.
Na prom zdążyłam jadąc do Pireusu pierwszym niebieskim metrem z przesiadką na stacji Monastiraki w pierwszą linię zwaną potocznie metrem, choć to w zasadzie kolejka. Oczywiście kiedy po przesiadce pociąg stanął na stacji Petralona – musiałam wpaść w mocną zadumę: są takie miejsca w Atenach, które wyraźnie pamiętam z czasów kiedy tu mieszkałam wiele, wiele lat temu i Petralona jest takim miejscem – tu po przeprowadzce z Cholargosu wynajęłam wówczas pokój.
W Pireusie budził się dopiero dzień: w pierwszym barku zjadłam bougatsę, która stanowi moje ulubione śniadanie w Grecji i poszłam do mojej bramki a szłam długo bardzo długo! Miałam płynąć na wyspę Sifnos najzwyklejszym promem i byłam tak śpiąca, że tylko marzyłam o siądnięciu w fotelu i zaśnięciu. Z przyglądania się wschodzącemu nad Pireusem słońcu nie mogłam jednak zrezygnować, bo zbyt piękne to zjawisko, a jako śpioch niezwykle rzadko mogę je obserwować.
Spory ruch zarejestrowałam w porcie: była sobota i o tej godzinie odpływało kilka różnych promów, ale na pokładzie mojego tłumów nie było. Zaraz po opuszczeniu Pireusu - zasnęłam. Szczęśliwie dla mnie obudziłam się przed portem wyspy Serifos: jak dobrze było choć z pokładu promu zobaczyć tę piękną Chorę! Wiał silny wiatr, ale dzięki słońcu było bardzo ciepło.
Na Sifnos zamieszkałam w porcie Kamares: nie jestem jego wielbicielką co prawda, ale już trzeci raz się tu zatrzymałam, a to przede wszystkim z uwagi na często kursujące autobusy oraz z uwagi na sam port: uwielbiam wszelkie porty i godzinami mogę się przyglądać temu, co w portach się dzieje. Nie będę ukrywała, że z przyjemnością na tę Sifnos po raz trzeci wróciłam. Więcej: po minionych dwóch latach stwierdzić muszę, że wyspa wciąż się zmienia i to w dobrym tego słowa znaczeniu. Już poprzednio zauważyłam, że Sifnos stała się wyspą popularną wśród Francuzów – tego się po prostu nie da nie zauważyć, bo język francuski słychać zewsząd. Francuzi w wieku więcej niż średnim przyjeżdżają tu o tej porze roku, by chadzać górskimi szlakami, które jak zauważyłam są świetnie pooznaczane. Dziś wyspa Sifnos jawi mi się jako wyspa piechurów, podobnie jak Amorgos, i widać, że zależy jej na turystach, bo czysto tu i bardzo, bardzo przyjaźnie.
Miałam zaplanowane leniwe wakacje, stąd nawet o szlakach górskich myśleć nie chciałam, ale z wielką przyjemnością spacerowałam brzegiem plaż w tak urokliwych wioskach jak Faros, którą uwielbiam, czy Vathi, w której spędziłam cały dzień, bo już ją słabo pamiętałam: minęło 11 lat odkąd ostatnio w niej byłam. Vathi odkryłam zresztą ponownie i już wiem, że powinno się wracać do takich miejsc, bo po latach odbieramy je zupełnie inaczej. Mnie Vathi po prostu zachwyciła i dołączyła do grona moich ulubionych miejsc na wyspie Sifnos, do których należą już Kastro oraz wioski: Faros i Cheronissos. Odkryłam w Vathi bardzo długą, piaszczystą plażę – przeszłam ją całą, a nawet jeszcze dalej, bo aż do warsztatu, w którym produkuje się w trzecim już pokoleniu ceramikę, a z produkcji ceramiki Sifnos słynie, stąd w tutejszych sklepach i sklepikach całkiem ceramiki dużo. Mieszkańcy wytwarzają z gliny różnorakie elementy dekoracyjne, ale również i wszelakie użyteczne przedmioty jak donice, garnki, talerze, filiżanki, dzbany, dzbanki, świeczniki, w tym takie duże, ogrodowe, które oglądać można w tutejszych obejściach. Moim hobby jest natomiast przyglądanie się wytwarzaniu takich przedmiotów – jest w tym dla mnie coś magicznego, kiedy z bezkształtnej kulki gliny pod wpływem kręcącego się koła i ludzkich rąk powstają takie cudeńka.

„W ciągu kilku minut wpłyniemy do portu wyspy Naxos… „ – naprawdę w tej chwili to słyszę…. Oczom moim jawi się Chora oraz znajdująca się prawie na wyciągnięcie ręki Portara. To kolejna wyspa na mojej trasie, do której portu prom Blue Star Delos ze mną na pokładzie dziś zawija. Pogoda w czasie rejsu jest tak idealna, że i na górnym pokładzie jest bardzo ciepło. Patrzę na tę Chorę i aż nie chce mi się wierzyć: wydaje mi się dziś jakaś mała!!!! Achhh, z pewnością po tym, co jeszcze dziś rano widziałam na wyspie Ios tak ją teraz odbieram: przecież byłam na Naxos, widziałam Chorę poza tym kilkakrotnie z pokładu promu i wiem na pewno, że tutejsza Chora mała nie jest! Przyglądam się podróżującym: w porównaniu z tym, co widziałam w porcie na Santorini – tu prawie ich nie ma! Z wielką przyjemnością patrzę na Naxos i z jeszcze większą robię zdjęcia: w świetle zachodzącego słońca wszystko tu wygląda tak cudownie, tak, jak na wakacjach w moim raju wyglądać powinno.

Sifnos… Wytwarzanie ceramiki…
Tak, tak, przyglądanie się tej pracy sprawia mi wiele radości. Miejscowi są bardzo mili i nic nie mówią kiedy tak się wgapiam w ich zabrudzone dłonie (i na dodatek jeszcze robię zdjęcia!), choć myślę, że mnie by to stresowało.
Dla takich obserwacji wybiorę się któregoś dnia do wioski Platys Gialos, która jest według mnie najbardziej popularną i turystycznie rozwiniętą wioską wyspy. Nie byłam nigdy na wyspie Sifnos w tak zwanym wysokim sezonie, ale myślę, że wówczas przybywają do Platys Gialos prawdziwe tłumy (oczywiście tłumy na miarę wyspy Sifnos), bo i teraz całkiem sporo osób wypoczywa na długiej i jak na Grecję szerokiej, piaszczystej plaży. Platys Gialos to jedyna wioska na wyspie, gdzie pod koniec września autobus KTEL przyjeżdża aż 6 razy w ciągu dnia – do innych wiosek zagląda tylko dwukrotnie. Nie byłam w Platys Gialos od 11 lat, bo nie spodobała mi się tak jak Faros czy Cheronissos, ale zawsze pamiętałam, że można tu znaleźć małe warsztaciki, w których produkuje się ceramikę. Ładnie wyglądają powystawiane na słońce różnorakich kształtów garnki i donice. Wszystko to na ten moment ciemnoszare i widać, że mokre – kiedy wyschnie i przybierze kolor znacznie jaśniejszy zostanie poddane procesowi pewnie wypalania i dalej dekorowania, ale mnie nie udało się tego zobaczyć: przyglądałam się tylko wytwarzaniu.

Sifnos: wytwory miejscowych rzemieślników
Tym razem nie zajrzę do mojego ukochanego Kastro, ale będąc w Faros nie mogę sobie odmówić spaceru ścieżką do monastyru Chrysopigi, zwłaszcza, że dwa lata temu pogoda nie była specjalnie fotograficzna. Przy monastyrze (zamknięty) nie ma dziś nikogo, a wieje tak, że boję się podejść na skraj malowniczych skał znajdujących się z tyłu monastyru. Na plaży przy monastyrze wypoczywa kilka raptem osób, znacznie więcej opalało się na tej w wiosce Faros, a i woda w zatoce była tam znacznie cieplejsza. W takich miejscach jak Faros podoba mi się to, że mimo obecności sporej ilości osób jak na tę porę roku – panuje w nich idealna cisza, stąd zawsze sprawdzam, zanim siądę w cieniu tamaryszku, czy mam wyciszony telefon komórkowy: nie wyobrażam sobie, aby nagle miał mi się rozdzwonić: czułabym się zwyczajnie niezręcznie zakłócając tę przyjemną ciszę.
Na pobliską wyspę Serifos (rejs zwykłym promem trwa raptem niecałą godzinę) wybiorę się następnego dnia po przypłynięciu na Sifnos, bo zwyczajnie stanięcia na wyspie Serifos nie mogę się doczekać: wszak już od kilku miesięcy przewijała się, nie wiedzieć czemu, przez moje myśli. Wynajmuję pokój w porcie, w Livadi, choć to nie on jest moim celem oczywiście, ale miło po nim pospacerować czy zasiąść w którejś z wielu tutejszych tawern ze stolikami tuż przy morzu.

„W ciągu kilku minut wpłyniemy do portu wyspy Paros… „ – w tej chwili słyszę…. To kolejna wyspa na mojej dzisiejszej trasie. Już mocno zmierzcha – ta pora dnia jest dla mnie zupełnie niefotograficzna, a szkoda, bo Paroikia z jej wiatrakiem stojącym w porcie z pokładu promu wygląda bardzo przyjemnie.

Po wyspie Serifos poruszam się wynajętym samochodem, bo choć do Chory autobusy jeżdżą nawet przyzwoicie to w inne miejsca wyspy dotrzeć bez auta raczej trudno zwłaszcza, jeśli przypłynęło się tu tylko na dwa dni.
Pogoda tak mi sprzyja, że doprawdy żal byłoby nie korzystać z tego, iż na wyspach greckich takie ładne plaże, a woda w morzu zachwyca temperaturą, co dla mnie takie ważne. Zanim więc wybiorę się do Chory – pojadę na nieodległą od portu plażę Livadaki i spędzę tutaj całkiem sporo czasu. Ta plaża może zaspokoić najwybredniejszy gust, bo piaszczysta, dość długa i szeroka, z całym rzędem tamaryszków rzucających przyjemny cień i całkiem dobrą tawerną. Widać stąd płynące w kierunku portu promy, co mnie oczywiście cieszy, widać posadowiony na wysokiej skale cmentarz, a na terenie jednej z posesji, prywatnej, prywatnej, dojrzę niewielką, ale ładną kapliczkę. Wiem, że nie powinnam, ale otworzę sobie furtkę szepcząc „przepraszam”, bo chcę sfotografować tę kapliczkę z tej drugiej strony – podoba mi się, a ja tylko przez chwilę naruszam czyjąś prywatność. Na plaży Livadaki spędzę dużo czasu czytając książkę, a kiedy słońce będzie się chyliło ku zachodowi – odjadę prosto do wymarzonej i wytęsknionej Chory.
Chora na wyspie Serifos przestała być moją Chorą numer jeden wówczas, kiedy zobaczyłam Chorę na wyspie Patmos, a stało się to w 2011 roku. Kiedyś, kiedyś czytałam jakiś artykuł w temacie greckich Chor i wynikało z niego, że właśnie te dwie uważane są za najpiękniejsze, co pewnie jest dość subiektywną oceną, ale przyznać muszę, że kiedy stanęłam w Chorze na Patmos - musiałam na swój prywatny użytek uznać jej wyższość nad tą wielbioną przez całe lata Chorą na Serifos, do której w świetle zachodzącego słońca właśnie teraz wjeżdżam. Kiedy wyjdę z auta – popatrzę w górę: prawie pionowa skała nad moją głową porośnięta rozrośniętą opuncją i gdzieś tam wyżej niewielkie chatki przepięknie oświetlone przez zachodzące słońce: rajsko! Nie ma dla mnie znaczenia, którędy do Chory wejdę: wiem i tak, że mam tam do pokonania dziesiątki, ba, setki schodków i wszystko jedno, w którym kierunku pójdę. Zupełnie przypadkowo obieram kierunek doskonały: coś mnie od razu do tych schodów znajdujących się w odwrotnym kierunku niż wiatraki, musiało poprowadzić!!!! Wchodzę do tej części gdzie Kastro, gdzie przepiękne, stare domki wymagające co prawda w wielu przypadkach remontu, ale tak pełne uroku, że nie sposób obok obojętnie przejść. Wiele tu kościółków, wiele schodów prowadzących albo donikąd albo na prywatny taras, który może okazać się być dachem niżej posadowionego domu. Krążę i krążę, gubię się niesamowicie, wspinam pod górę i znowu schodzę na dół, bo inaczej się nie da, ale wszystko to typowe dla mnie w takich miejscach jak greckie Chory. Kwitnące kwiaty dodają miejscu uroku, czasem można dostrzec te wyrabiane z gliny na wyspie Sifnos ozdoby ogrodowe. Nie zauważam, aby Chora była silnie zaludniona: wiele domów sprawia wrażenie zamkniętych na głucho. Później w niezwykłej tawernie „O Petros” dowiem się, że wiele domów w Chorze zostało kupionych przez obcokrajowców, którzy przyjeżdżają tu tylko na wakacje.

Serifos: brama wprowadzająca na cmentarzyk
przy monastyrze Taxiarchon
Kopuła niewielkiego kościoła, o ujrzeniu którego marzyłam – objawi mi się prawie nagle. Zupełnie niespodziewanie stwierdzę: oto on - i w tym momencie poczuję się zaspokojona! Ten właśnie kościółek widnieje na moim ulubionym zdjęciu z wszystkich tych, które zrobiłam na wyspie Serifos 11 lat wcześniej. Zmierzcha się, ale nie przeszkadza mi to: w takim świetle fotografuję z radością „mój” kościółek, po czym wspinam się jeszcze wyżej, na sam szczyt, pod kościółek, gdzie powiewa biało-niebieska flaga, a małe dzieci pomagają rodzicom sprzedać jakieś ozdoby biżuteryjne.
Obchodzę kościółek dokoła przyglądając się wyspie z każdej strony i przyglądając się również Chorze widząc jak z drugiej niż ta, od której przyszłam strony, zabudowa ostro schodzi w dół. Niezwykle pięknie wygląda stąd port Livadi, który, jak wcześniej zauważę, przeszedł w minionych latach gruntowny remont a i rozbudowę – to widok nie do zapomnienia.
Siedząc na murku przy najwyżej posadowionym kościółku myślę, że to był błąd odebranie pierwszeństwa tej Chorze i przyznanie go Chorze na wyspie Patmos. Tłumacząc to sobie jakimś chwilowym zauroczeniem – przyznaję, że to ta Chora podoba mi się jednak w Grecji najbardziej.
Powoli zacznę schodzić w dół kiedy zrobi się ciemno: nie ma tu zbyt wiele światła i staram się być bardzo ostrożna. Oczywiście jak zwykle nie wiem dokąd mnie wybrane przeze mnie schodki poprowadzą. Czasem staję na skrzyżowaniu i zastanawiam się, które schodki wybrać: te po prawej mojej stronie, może te po lewej, a może jednak te prowadzące na wprost? Z gąszczu schodków wychodzę na całkiem spory plac, przy którym 2-3 tawerny oraz całkiem ładnym budynek siedziby władz (dimarchijon). Z jednej z tawern słyszę z płyty Odos Nefelis '88 (Οδός Νεφέλης 88) głos Haris Alexiou i muszę koniecznie kilku utworów wysłuchać, bo płytę tę bardzo lubię. Tego typu muzyka nigdzie nie brzmi tak pięknie jak w takiej właśnie niezwykłej i niecodziennej scenerii.
Nie wiem czym lekko popychana, kierując się w stronę wiatraków – odkryję zwykłą tawernę, niezwykłą w tej swej zwykłości. Prowadzona przez przesympatyczne starsze małżeństwo tawerna „O Petros” zaspokoi moje podniebienie tak, że wrócę tu i następnego dnia na wczesną kolację i wiem, że jeśli stanę na wyspie Serifos raz jeszcze – również tutaj przyjdę. Nie będę ukrywać, że uwielbiam takie tawerny: prosto wyposażona, ze starymi zdjęciami na ścianach – zaprasza tą swoją prostotą…. Lubię kiedy takie osoby jak kirija Ewagelija biorą mnie za rękę i prowadzą do swojej kuchni, żeby pokazać mi, co mogę zjeść, a wybór wcale nie taki mały. Później stwierdzę, że smak potraw doskonały, a feta tu taka, że nieczęsto nawet w Grecji taką jadam!
Wieczorny spacer po porcie Livadi sprawi mi wiele radości, bo porty lubię, sporo jachtów zobaczę w marinie a światełka wznoszącej się ku górze Chory rozpalają moją wyobraźnię. Na Chorę widzianą nocą będę patrzyła jeszcze kilkakrotnie - z balkonu mego pokoju, przed snem, tak na dobranoc – takie to małe, a jakże wielkie cykladzkie przyjemności.
Z szybkiego przemieszczania się po wyspach wyrosłam już dość dawno: od kilku lat się leniwię i smakuję te kąty, w które dane mi zaglądać. Pochylam się nad mapą wyspy i decyduję przejechać przez jej wschodnią część, zostawiając zachodnią na kolejny raz, bo wiem przecież, że na wyspę Serifos będę chciała wrócić, tak jak wróciłam teraz.
Przejadę spokojnie wzdłuż wschodniego wybrzeża często się zatrzymując, bo Chora z tej strony wygląda tak ładnie, po plaże, które mijam jawią się mi bardzo ciekawie… Wszystkiemu trzeba się przyjrzeć, wszystkim nacieszyć oczy i duszę, a wodom boskiej temperatury niezwykłej urody Morza Egejskiego dać się zwyczajnie ochlapać. W taki właśnie sposób, zupełnie niespiesznie, dojadę do samotnie posadowionego wśród gór, dolin, skał i pól monastyru Taxiarchon, gdzie spotka mnie wielkie szczęście: furtka będzie otwarta. Pochylając głowę, bo przejście jakieś niskie, wejdę na teren XVI-wiecznego monastyru, co nie udało mi się 11 lat wcześniej: ależ tu magicznie! Zaglądam we wszystkie kąty: cicho tu jak makiem zasiał, czysto, miejscami olśniewająco biało, a różowej bougenvilli ileż kwitnie!!!! Suszące się pranie dowodzi, że ktoś tu mieszka – wiem kto, czytałam o tym, ale póki co nikogo nie widzę. Co jakiś czas niepewny co do moich zamiarów czarny kot umyka mi sprzed stóp: chciałby do mnie podejść, ale wyraźnie się boi. Nie wołam go, bo nie mam przy sobie niczego dla niego i nie chcę, aby doznał zawodu. Kot umyka i chowa się przede mną za narożnikami budynków: w ten sposób prowadzi mnie niejako przez cały teren, bo ja oczywiście podążam za nim. Stwierdzam, że dużo tu drzwi: czy prowadzą do cel, których byłoby tutaj aż tak wiele? Wszystkie drzwi są pozamykane i niskie jakieś, bardzo niskie – nie wiem czemu takie. W jednym zakątku przyglądam się czemuś z kamienia: nie jestem do końca pewna, ale to chyba służyło (a może służy nadal) do wytwarzania mąki… Jedne drzwi po naciśnięciu klamki, lekko skrzypiąc, otwierają się przede mną: to toaleta.

Serifos: z właścicelami tawerny "O Petros" w Chorze
Spaceruję powoli, napawam się urokiem tego dla mnie pełnego tajemnic miejsca. „Ela edo!” – słyszę nagle i przestraszona podskakuję. Podnoszę do góry głowę: wiem kto stoi na tych schodkach, wiem, choć nigdy się nie spotkaliśmy, bo ja ten monastyr oglądałam kiedyś tylko z zewnątrz przecież …. Zapraszana podchodzę bliżej i dostrzegam klucz w dłoni tego znacznie starszego ode mnie mnicha Makariosa. „Chodź, otworzę ci kościół, wejdziesz do środka” – zachęca ciepły głos. Stojący przede mną mężczyzna jest dla mnie postacią niezwykłą: wiem, że mieszka tu samotnie od lat 50-tych. Pytam go czy to prawda, mówiąc, że tak czytałam – potwierdza. Wchodzę do kościoła, przyglądam się jego ładnemu wnętrzu dostrzegając kilka fresków, o których wiem, że pochodzą z XVIII wieku. Mnich Makarios nie zabrania mi robić zdjęć, ale czuję się jakoś niezręcznie, stąd robię cztery czy pięć szybkich zdjęć, w tym jedno z mnichem – i wyłączam aparat. Zostawiam tu kilka euro: takie miejsca wymagają środków na utrzymanie, żegnam się i powoli kieruję ku wyjściu. Kiedy stoję przed monastyrem przyglądając się kilku kurom – słyszę trzask: to mnich Makarios zamknął furtkę prowadzącą na teren... Ależ miałam szczęście! Szczęścia tego nie miała para Szwajcarów, która podjechała pod monastyr wkrótce po tym jak ja go opuściłam i weszłam na sąsiadujący z nim niewielki cmentarz.
Wyspa Serifos w tej części ukazała mi się jako rzadko zaludniona: można tu znaleźć zaledwie kilka malutkich wiosek. Na dłużej zatrzymuję się w jednej z nich: to wioska Panagia, w której znajduje się pochodzący z X wieku malutki kościółek Panagia, a ja takie kościółki uwielbiam. Udaje mi się w kafenionie znaleźć osobę z kluczem i mogę wejść do tego cudeńka, przed którym rośnie sporych rozmiarów drzewo oliwkowe. Coś pięknego jest w tej wiosce, nie umiem jednak powiedzieć co. Coś pięknego, klimatycznego, takiego, czego nie spotyka się często … W skromnym kafenionie zajadam tu jogurt z miodem, z wielką przyjemnością piję grecką kawę eliniko. Patrzę na ten nędzny kafenion: w Polsce pewnie nie miałby prawa bytu, a mnie taką przyjemność sprawia siądnięcie na tym koślawym nieco krześle…
Niesamowitą drogą zjeżdżam stąd na plażę Sikamia, gdzie dostrzegam kilka osób: choć plaża jest kamienista spędzam tu sporo czasu , bo mi się tu po prostu podoba. A może chcię odsunąć od siebie moment wjazdu z powrotem na górę, bo jakoś nie bardzo pewnie czuję się w takich chwilach?
Czas przeznaczony na wyspy Sifnos i Serifos dobiega końca i kiedy przychodzi moment popłynięcia na wyspę Ios – dociera do mnie, że przede mną wielka niewiadoma: dawno już mi się nie zdarzyło płynąć do miejsca zupełnie mi nieznanego i to takiego, na którego pozytywnym obrazie w jakiś sposób mi zależy. Przedostanie się z Sifnos na Ios w dogodnym dla mnie terminie nie jest tanie: tego dnia mogę płynąć tylko Super Jet’em, którego cena jest dość wysoka. Nie lubię pływać Super Jet’em, bo zimno w nim zazwyczaj i nie można w czasie rejsu wyjść na pokład, by przyglądać się morzu. Po kilku wietrznych ostatnio dniach – wiatr w dzień mego rejsu na moje szczęście wydaje się być prawie nieodczuwalny, bo kiedy do takiej puszki jak Super Jet dochodzi jeszcze silny wiatr – podróży nie odbieram jako komfortowej. Żegnam się zatem z wyspą Sifnos myśląc, że jeszcze na nią wrócę, bo mi tu po prostu dobrze, popijam eliniko w porcie zajadając na śniadanie bugatsę – uwielbiam takie poranki!
Rejs przebiega spokojnie, a moja puszka zawija do portów wysp Milos i Folegandros. W czasie wymiany pasażerów wychylam się nieco przez drzwi, bo o ile choć chwilowego widzenia portu wyspy Milos (Adamas/Adamantas)

Ios: upleciony z liści palm parasol na plaży Psathi
moja dusza zupełnie się nie domaga, o tyle spojrzenie na Karavostassi – port wysepki Folegandros, to już prawie obowiązek dla mnie. Na mojego Super Jet’a oczekuje w porcie mnóstwo ludzi i podobnie wiele z niego tu wychodzi – wyspa Folegandros staje się widocznie wyspą coraz bardziej popularną, a kiedy przybyłam tu po raz pierwszy w 1998 roku mało kto o niej w ogóle słyszał… echhh…. Zadeptywana zostaje ta moja Hellada coraz bardziej!
Mój rejs na wyspę Ios nie trwa długo: już wpływam do urokliwego portu Gialos, który kilkakrotnie z pokładu promu widziałam, ale nigdy na tej wyspie nie byłam. Przypominam sobie dzień sprzed kilku lat kiedy wakacjując na wyspie Folegandros postanawiam wybrać się na jeden dzień na wyspę Ios, aby zwiedzić Chorę, jednak nie dane mi to: kiedy wybranego dnia przychodzę rano do portu okazuje się, że mój poranny prom na wyspę Ios został odwołany…. Chora na wyspie Ios fascynowała mnie od zawsze, jednak sama wyspa Ios jakoś mnie do siebie nie wzywała i jak dotąd ją omijałam, a i obejrzenie Chory kiedy byłam już na to gotowa – też nie było mi, jak widać, dane.
Teraz puszka moja wpływa już do portu Gialos, a ja wiem, że właśnie po prawej stronie mijamy kościół Agia Irini – niezwykle pięknie wygląda od strony morza. Płynę Super Jet’em, więc kościółka nie widzę, ale przecież wiem, że on tam jest: widziałam go kilkakrotnie z pokładów promów.
Któregoś dnia, już w czasie pobytu na wyspie Ios, pójdę na spacer do tego kościółka: niestety, będzie w tym dniu zamknięty, ale samo obejrzenie go z bliska, samo obejście dokoła i popatrzenie stąd na port sprawi mi wiele radości.
Wyspa Ios wita mnie pełnią lata: średnia temperatura w ciągu tych moich sześciu dni to 25 stopni i do tego dochodzi wielkie słońce. Wiatr prawie nie wieje, jeśli porównać go do tego, który wiał, szczególnie wieczorami, na wyspie Sifnos. Tu, na Ios, nadal trwa lato, choć Grecy tak nie uważają, ale oni inaczej pojmują lato niż przybysze z północy.
Postanawiam sobie, że obejrzę na wyspie plaże: i te mniej popularne jak Agia Theodoti i Psathi, i te bardziej jak Maganari, albo najbardziej popularną, Mylopotas. Wszystkie te plaże jawią mi się jako przyzwoite, na każdej z nich mi dobrze, choć najmniej chyba na Psathi, bo kamienista i wieje tam dość mocno – chyba najbardziej wietrzne miejsce na Ios z tych, w których się pojawiłam. Na plaży Psathi dostrzegam parasole uplecione z liści palm, uplecione w sposób szczególny – takie same widziałam w Vathi na wyspie Sifnos: bardzo mi się takie parasole podobają. Oglądając tutejsze plaże stwierdzam, że najbardziej zagospodarowana jest plaża w Mylopotas - nie mam wątpliwości, że tu w sezonie musi wypoczywać mnóstwo ludzi. O tej porze roku autobus z portu (i Chory) przyjeżdża tu co godzinę i jeździ do późnych godzin nocnych – w sezonie z pewnością znacznie częściej. Zresztą plaża w Mylopotas jest jedynym miejscem na wyspie (poza portem i Chorą), do którego na przełomie września i października zagląda publiczny autobus - być może w sezonie wygląda to inaczej.
Droga prowadząca z portu do Chory, a potem do Mylopotas wije się malowniczo, a widoki z okna tak na Chorę jak i na plażę, w szczególności widzianą z góry – zachwycają. Plaża w Mylopotas jest piaszczysta i bardzo, bardzo długa. Otwartych tu jeszcze kilka barów (w tym znajdująca się zaraz przy wjeździe od strony Chory doskonała

Ios: codzienne życie w porcie po powrocie z połowów
Cantina, w której ze 2-3 razy zajadłam śniadanie), kilka wypożyczalni sprzętu wodnego, kilka sklepików (w tym również dobrze zaopatrzonych, takich dla turystów: z upominkami czy pocztówkami). Tu, na plaży Mylopotas nie widać zupełnie, że sezon letni już tak naprawdę się skończył, bo ilekroć tu zajrzę, a zdarzy mi się to kilkakrotnie i w godzinach porannych, ale i popołudniowych, takich przedwieczornych – zawsze widzę sporo ludzi na plaży: i opalających się i pływających, a woda tutaj bardzo przyjazna i aż trzeba z tego korzystać.
Równie popularną i bardzo ładną jest plaża Maganari, której minusem o tej porze roku jest to, że nie mając auta nie sposób tam dojechać, a odległość od portu to aż 28 kilometrów (do plaży Mylopotas jedynie 5 kilometrów). Plaża Maganari jest piaszczysta i duża. Cieszy się powodzeniem, co widać nawet teraz, ale jest znacznie mniej zagospodarowana niż plaża w Mylopotas, choć lokalna tawerna oferuje całkiem spory wybór. Leniwię się tu doskonale: wgapiam się w morze, w tych kilka jachtów, które kołyszą się na wodzie. Pozwalam sobie nawet siedzieć w wodzie zanurzona po szyję: nie umiem pływać, ale staram się czuć najbardziej jak mogę tę bliskość ukochanego Morza Egejskiego. Myślę, że czuję już zbliżający się powoli koniec moich wakacji: świadomość, że w Polsce tak bardzo zimno, że pada deszcz, że wieje jesienny wiatr powoduje, że chcę tego lata doświadczać najwięcej jak tylko mogę. Wracając z Maganari zatrzymam się na trochę w miejscu, o którym nic nie wiem: to jakiś sprawiający wrażenie niezamieszkałego kompleks kilku niewielkich kościółków z wieloma kamiennymi stołami i ławami, z pootwieranymi wieloma celami jakby oczekującymi na wędrowców. Agios Ioannis Kalamos nazywa się to miejsce, a ja obiecuję sobie, że w wolnej chwili poszukam w internecie wiadomości w temacie tego dziwnego, ale przyzwoicie utrzymanego, z kilkoma przyjaźnie nastwionymi kotami - miejsca.
Jeżdżę po wyspie Ios i zauważam, że poza Chorą i portem nie ma tu wiosek: zdarzają się pojedyncze zabudowania, ale wyspa jak dla mnie zabudowana jest bardzo słabo: może to i dobrze? Nie wiem kiedy wybudowano główną drogę wyspy (oznaczoną na mapie kolorem czerwonym), ale z pewnością nikt nie może na nią narzekać: jest doskonała i wije się jak wąż wokół gór, górek i pagórków. Tu i ówdzie można dostrzec stado kóz: niektóre stoją na prawie pionowych skałach, co zawsze mnie dziwi, czasem stado owiec czy gdzieś tam pasącego się osła, ale i tak najbardziej zaskoczy mnie niewielkie stado krów (w sumie pięć sztuk), które co prawda na dźwięk klaksonu mego auta zejdzie mi z drogi, ale jedna osobniczka kompletnie mnie zlekceważy: tak długo będzie stała przed moim autem jak uzna za stosownie, co mnie oczywiście w ramach wakacji bawi niebywale.
Przy plażach Agia Teodoti i Psathi widzę tawerny, jednak ta przy plaży Psathi o tej porze roku jest już zamknięta - w sezonie tawerny te z pewnością są bardzo potrzebne zwłaszcza, że poza tymi tawernami przy plażach tych nie ma absolutnie nic.
Jadąc do plaży Psathi zatrzymam się przy Paleokastro: prowadząca tu ścieżka (kamienny chodnik właściwie) nie jest trudna do pokonania, choć w ostatnim swoim odcinku dość ostro pnie się w górę. Samo Kastro nie robi na mnie zbyt wielkiego wrażenia, choć lubię takie miejsca i cieszę się, że tu przyszłam. Obchodzę na ile się da pozostałości jakichś murów oraz mały, biały (zamknięty) kościółek, a poza tym zachwycam się tym co widzę: bezkres boskiego Morza Egejskiego, jakaś plażyczka na dole dostępna chyba

Ios: wszędobylskie kozy - całkiem sporo
można ich spotkać na wyspie
tylko do strony morza, gdzieś tam wyspa…: tak, dla takich widoków warto było tu przyjść mimo, że gorąco, że słońce piecze, a teren bez kawałka cienia. Innego dnia stanę w miejscu, które uważane jest za grób Homera. Zaskoczona jestem: myślałam (czego już doświadczałam w przeszłości), że to coś, co trudno mi będzie znaleźć, a to przyzwoicie urządzone miejsce z jeszcze bardziej przyzwoitym chodnikiem doń prowadzącym i miejscem przystankowym z ławeczkami – tu można skryć się przed palącym słońcem oraz zwyczajnie odpocząć.
Zasadniczo na wyspie Ios organizują mi czas znajomi znajomych i ich znajomi: poznaję tu doprawdy bardzo miłych ludzi, w tym nawet osobnika z Santorini, który przyjechał na cały weekend ze swojego Pyrgos w odwiedziny do znajomych w Mylopotas. Wszyscy ci ludzie wybierają tawerny na wieczorne kolacje, gdzie udajemy się całą grupą i biesiadujemy, oraz wskazują różne miejsca, w które winnam się udać. Kiedy mogą towarzyszą mi w moich wędrówkach, ale przecież pracują, prowadzą tu sklepy i pensjonaty, więc mam i taki czas, który spędzam sama. Cieszę się z takich spotkań, bo w czasie wakacji lubię czasem robić coś nieco odmiennego niż być tylko typowym turystą: radość mi sprawi układanie któregoś dnia z Irini towarów na półkach w sklepie z upominkami albo porządkowanie z Ioanisem i jego żoną wielkiego ogrodu pod Mylopotas, w którym to ogrodzie i granaty i figi i bananowce i drzewa cytrynowe oraz pomarańczowe, a i oliwki też się znajdują, a oprócz tego mnóstwo kwitnących kwiatów: dla mnie piękne chwile!!!! Kiedy któregoś dnia Dimitris zaprononuje mi rejs swoją motorówką w poszukiwaniu z Santoryńczykiem jakiś morskich stworów na kolację – zwyczajnie stchórzę: do pływania takimi małymi skorupkami to ja się nie nadaję kompletnie, co Greków bardzo rozbawi.
I wreszcie przychodzi ten dzień, na który czekałam dość długo: dzień, kiedy postanawiam zwiedzić tutejszą Chorę. Chorę widzę codziennie z balkonu mego hotelu: mieszkam w porcie Gialos, tuż przy pomniku Homera, a balkon mego pokoju wychodzi na dwie strony: na marinę i na Chorę – lepszych widoków mieć nie mogłam!
Do Chory jadę sama: nikt z tubylców nie chce mi w tej wycieczce towarzyszyć, kiedy zapowiadam, że spędzę tam nie mniej niż 5 godzin, a zasadniczo na Chorę przeznaczam cały dzień, bo chcę bez pośpiechu smakować, oglądać, przystawać, fotografować, delektować się wielkim – co do tego nie mam wątpliwości – urokiem tego miejsca i palące słońce wcale mi w tym nie przeszkodzi: wszak mam ze sobą kapelusz. Kilka dni wcześniej liznęłam już Chorę kiedyśmy wybrali się tam na kolację: przy światłach latarenek, oświetlonych witrynach sklepowych oraz światełek kawiarnianych, barowych i klubowych ogródków wydała mi się magiczna!
O taka Chora na wyspie Ios jest: właśnie magiczna!
Kiedy się tam stawię i stanę przed Portarą (nie wiedziałam, że taka Portara tutaj jest) odniosę wrażenie, że przekraczam próg prowadzący mnie do zupełnie innego świata. W Chorze tłumów nie rejestruję: pogoda piękna, stąd pewnie wszyscy wylegują się na plażach. W godzinach południowych sklepiki, bary i kafeterie, których tu nie brak – są pootwierane, kiedy po kilku godzinach, popołudniem, spragniona, zapragnę gdzieś przysiąść, będę miała wielki problem ze znalezieniem czegoś otwartego, bo wszystko (poza jedną tawerną, którą szczęśliwie znajdę) zamknięte będzie na głucho. Znajomi wytłumaczą mi potem, że w takim systemie żyje tutejsza Chora: wszystko to pootwiera się potem w godzinach wczesnowieczornych i będzie otwarte do późnych godzin nocnych.
Spacerując po Chorze nie przejmuję się upływającym czasem ani czasu tego nie liczę – z takim przecież zamiarem tu przyjechałam i tak naprawdę cieszę się, że jestem tu sama. Idę gdzie chcę, skręcam w stronę, którą sobie sama wybieram, a kiedy dochodzę donikąd i mur bądź krawędź skały przede mną i muszę wracać – nie mam do nikogo pretensji ani za chybiony wybór nikt nie ma jej do mnie. Jak w każdej Chorze tak i tutaj schodków setki, schodków nawet tysiące pewnie, a ja po jakimś czasie stwierdzę, że ta Chora jest całkiem duża, ba: bardzo duża!
Dziś muszę stwierdzić: ta Chora jest przepiękna i bez najmniejszego problemu wchodzi do grona ścisłej czołówki jeśli myśleć o moich Chorach w Grecji: Serifos, Patmos i Ios – to moja czołówka, nie będę ukrywała. Tyle tu niezwykłych zakamarków, tyle tuneli i tunelików, tyle tajemnych przejść, a niektóre tak wąskie, że ledwo się w nich mieszczę zastanawiając się głęboko czy to w ogóle jest przejście dla ludzi. Z przyjemnością przyglądam się domkom Chory: malutkie, niektóre bardzo zadbane, w tym ukwiecone, z pootwieranymi okienkami, niektórymi tak malutkimi jak dla krasnoludków. Kiedy docierają do mnie dźwięki muzyki – zawsze się zatrzymam, by w takiej bajkowej scenerii posłuchać choć przez chwilę… Tak dojdę do zabudowań bardzo starych, stareńkich, do Kastro: wiele chatek tutaj już pozamykanych, opuszczonych, ale w niektórych, takich jednoizbowych, z wychodkiem na zewnątrz, wciąż mieszkają ludzie: niektórzy starsi, samotni, ale widziałam i rodzinę z małymi chłopcem, bardzo zainteresowanym moją osobą … Wiem, że zachowuję się brzydko: podglądam to ich życie kiedy drzwi są otwarte, podnoszę firaneczkę uchylonego okna, ale myślę jednocześnie, że przecież nie robię niczego złego ... W taki również sposób dojdę na sam szczyt Chory mijając najpierw duży kościół Panagia Gremiotissa, a potem, jeszcze wyżej posadowione, trzy, malutkie, białe: Agios Elefterios, Agios Georgios i najwyżej: Agios Nikolaos. Wszystkie te kościółki są pozamykane a ja nigdzie nie mogę znaleźć kluczyków, mimo, że podnoszę prawie każdy kamień, na widok którego wstępuje we mnie nadzieja… Niestety!
Przy kościółku Agios Nikolaos dostrzegam kamienną ławeczkę – tu spędzam dużo czasu, bo pora na relaks, choć grama cienia tu nie ma, a poza tym widok stąd na port Gialos, na tę nieodległą od portu (może kilometr?) piaszczystą plażę Gialos, i dalej na te tereny gdzie Tzamaria i Koumbara - taki, że można się zachłysnąć, a zapomnieć się o nim w przyszłości zwyczajnie nie da. Już w tym momencie wiem, że z wyspy Ios wywiozę kompletne uwielbienie dla Chory i dla widoków, które z tego miejsca się roztaczają i to nie tylko na tę zatokę i na port, ale i na dachy niżej posadowionych w gęściutkiej zabudowie niewielkich chatek, na wiatraki, na palmy, na kopułki kościółków, w tym takiego, którego kopułka kiedy tu jestem – jest czerwona, a kiedy któregoś dnia pojadę obejrzeć teatr [chyba imienia] Odysseasa Elytisa oraz sąsiadujące z nim niewykorzystane kompletnie a piękne i z potencjałem miejsce silnie związane z greckim artystą/malarzem Ioannisem Gaitis’em – stanie się biała (może tylko chwilowo? Może to prace zabezpieczające?).

Ios: stareńki, około 300-letni kościółek
w ruinie - moja perełka
Wychodząc po kilku godzinach z Chory - ukaże mi się przed oczami coś, co nazwę najpiękniejszym obiektem nie tylko w Chorze, ale na całej wyspie Ios: to taka moja tutejsza perełka, popadający w kompletną ruinę, popodpierany jakimiś balami, niewielki, stareńki (około 300–letni) kościółek, o którym miejscowi mówią Fragoklisia (nikt nie pamięta czyjego on imienia), do którego będę przyjeżdżała jeszcze kilkakrotnie by zrobić mu zdjęcia o różnych porach dnia i nocy, a kiedy ostatniego dnia będę wracała w południe do portu ze śniadania w Mylopotas wiedząc, że popołudniem prom mnie z wyspy Ios wywiezie do Pireusu – zatrzymam się tu po raz kolejny, by pomachać tej niezwykle pięknej ruince, by szepnąć: trzymaj się dobrze i do zobaczenia…
I przychodzi wreszcie dzień kiedy przyjdzie mi pożegnać tegorocznie Cyklady. Mimo, że mam przed sobą jeszcze ponad 4 dni do spędzenia w Atenach – czuję, że moje wakacje się kończą, bo przecież w Atenach, choć też pięknie, ale już jest inaczej, nie tak wakacyjnie jak na Cykladach. Oczekując na prom mojej ulubionej greckiej linii Blue Star Ferries posiedzę jeszcze w nadmorskiej kafeterii w Gialos by popijając tu po raz ostatni na ten rok moją ulubioną fredo espresso – popatrzeć na port, na zatokę, na mniejsze i większe jachty.
Prom Blue Star Delos przypłynie do portu wyspy Ios punktualnie, punktualnie również dobije do portu w Pireusie: na jego pokładzie zacznę pisać niniejszą opowieść, ale dokończę ją już w Warszawie…
W Atenach zielonym metrem dojadę do Platija Monastiraki – tu wsiądę do taksówki, bo metro niebieskie już przestanie jeździć: będzie już sporo po północy kiedy się tu zjawię. Nie będzie to dla mnie tragedią: wszak to z tego miejsca po wyjściu z budynku metra uwielbiam spoglądać o każdej porze dnia i nocy na Akropol, o tej godzinie pięknie oświetlony.
Ateńskie dnie wykorzystam na rozliczne spacery po mieście, na pozaglądanie do moich kątów, na spotkania z tutejszymi Bliskimi mi Duszami… Dnie te wykorzystam również i na długi spacer po laiki (lokalny bazarek), bo przecież to niejako obowiązek dla mnie: gdzie jeszcze panuje tak wspaniała atmosfera jak na laiki? Pofotografuję dojrzałe owoce, pokupuję sobie granaty, figi i niezwykle słodkie, bezpestkowe winogrona, pośmieję się ze sprzedawcami ryb i innych stworów, którzy będą mi pozować do zdjęć pokazując różne żyjątka… - uwielbiam atmosferę laiki, uwielbiam to przekrzykiwanie się wzajemne Greków, gdzie „ena jewro” już pod koniec to piękny okrzyk przecież. Wszystko to na laiki bawi mnie niesamowicie.
Ateńskie dnie wykorzystam również na pójście (i to dzięki memu szczęściu aż dwukrotnie) do Irodio (Odeon Attycusa), do tego wspaniałego antycznego teatru tuż pod Akropolem, gdzie zasiądę raz na koncercie piosenek Edith Piaf, a drugi raz by posłuchać muzyki Johanna Straussa w wykonaniu Orkiestry Opery Wiedeńskiej. Oba koncerty będą wzniosłe i będą miały w sobie wiele magii, a ja znowu zacznę się zastanawiać czy to magia miejsca powoduje takie moje doznania czy też rzeczywiście wszystkie koncerty, w których tu od lat czasami uczestniczę są tak doskonałe ? Bo jest coś magicznego w tym miejscu kiedy widzi się księżyc i fragment oświetlonego pomnika Filopapposa, kiedy odchylając nieco głowę widzi się nad sobą Partenon, jest coś magicznego w tym, kiedy siedzi się na kamiennej ławce w tak niezwykłym miejscu jakim jest wypełniony po brzegi Irodio, a mieści ponad 5 tysięcy osób - i patrzy wprost na scenę, gdzie artyści, a wokół ciemna noc i tylko światełka miasta gdzieś tam...
Żegnam Ateny tym razem odmiennie niż dotąd: czterodniowe zamieszanie związane z ogłoszonym strajkiem lotniskowym uziemniającym wszystkie samoloty (w ostatniej chwili zawieszonym) powoduje, że żegnam Grecję zmęczona, ale w nadziei, że zupełnie niedługo pojawię się tu znowu, stąd wpatrzona w oddalające się ode mnie miasto – szepczę: do zobaczenia wkrótce – cokolwiek to „wkrótce” ma oznaczać …


Serifos           Ios          Sifnos