2003: Kos, Leros, Kalymnos, Telendhos, Nissyros

Lipiec 2003: Kos, Kalymnos, Telendhos, Leros, Nissiros

Dwa tygodnie spędzone z moim synem na wyspach Dodekanezu.
Mieszkaliśmy na wyspie Kos, którą wybrałam z uwagi na syna, a która powodowała u mnie pewne obawy, że to wyspa nie dla mnie (dla mojego 18-letniego syna jak najbardziej tak). Ale i tak cieszyłam się tym wyjazdem jak dziecko, tak bardzo radowała się moja dusza, bo znów się udało, bo znów jadę tam, gdzie jeździć chcę, gdzie tak bardzo mi dobrze, gdzie wszystko jest tak wspaniałe jak tylko tam być może Efekt tego wyboru był taki, że muszę napisać z własnej i nieprzymuszonej woli, że Kos to kolejna śliczna wyspa w Helladzie, którą zwiedziłam zupełnie przyzwoicie. Zaskoczyła mnie w sposób pozytywny niesamowicie. Było cudownie, było wspaniale, było tak, jak tylko w raju być może i to w tym wszystkim najważniejsze, a taka byłam zachwycona, że wciąż widzę moje Aegeum. Pamiętałam, jak w maju obiecałam mu, że w lipcu spędzimy dużo czasu ze sobš i słowa dotrzymałam: nie było dnia abym go nie widziała, choć nie zawsze je dotykałam, ale ważne było to, że wciąż było gdzieś obok mnie. W ramach moich możliwości zwiedziłam bardzo dużo przez te dwa tygodnie, zobaczyłam kolejny, bardzo piękny fragment mojego raju. Podróżowałam autobusami, na rowerach, promami i .. na piechotę (wiele, wiele kilometrów przeszliśmy).

Kos widziane z promu

Na Kos obejrzeliśmy ruiny zamku w pobliżu Antimachii, a patrząc ze wzgórza w stronę Aegeum i Kardameny dostrzegłam coś co przypominało mi okno. To w mojej wyobraźni otwarte okno na Morze Egejskie – wielki symbol w moim raju (o nim pisał nawet grecki poeta w jednym ze swoich wierszy). Dojechałam do miejscowości Tigaki, pojeździłam wokół jeziora Aliki (a i tak najbardziej mnie radowało to, że wciąż mam po prawej stronie boskie Aegeum – czasem zostawiałam rower i podchodziłam do morza – przecież mu w maju obiecałam……. ), przejechałam przez słynną Lambi, zrobiłam sobie lekcję historii w mieście Kos (śliczny i bardzo ciekawy zamek, Starówka, drzewo Hipokratesa, teren Agory, odeon, akropol, stadion, oraz zupełnie współczesny cmentarz (lubię przecież cmentarze w Helladzie). Małą kolejką dotarłam do Asklepionu – to piękne miejsce, gdzie obeszłam cały teren wspinając się na samą górę (ścieżką prowadzącą przez niewielki las z niesamowitą ilością cykad), gdzie już niewiele osób się wybiera. Pojechałam do wioski Pili a stamtąd poszłam do Paleopili (to dość długi spacer). Ależ to piękne miejsce na wyspie Kos! Wdrapałam się na skałę: ruiny zamku otoczone były rusztowaniami, ale pochodziłam po terenie tego bizantyjskiego miasta wyraźnie czując atmosferę dawnych czasów. Zajrzałam do ślicznej niewielkiej kapliczki oraz … zaprzyjaźniłam się z dwoma osłami, które ktoś tu zostawił bez wody. Wybrałam się na południe Kos, do Agios Stefanos. Obejrzałam plażę Kamari, bardzo popularną na wyspie (rzeczywiście bardzo ładną: szeroką i ze ślicznym piaskiem), doszłam do ruin bazyliki Agios Stefanos, znajdujących się tuż nad morzem, patrzyłam na pobliską wyspę – skałę Kastri, z malutkim kościółkiem (wysepka wygląda przepięknie, a ten malutki kościółek dodaje jej wiele uroku), poszłam do Kefalos (to ostatnia na południu miejscowości na wyspie, do której można dojechać autobusem), a stąd wyruszyłam o Agios Theologos na zachodnie wybrzeże (to mniej więcej ok. 6 km, a po drodze obejrzałam jeszcze maleńki bizantyjski kościółek ukryty w drzewach). Doszłam do końca drogi przepuszczając po drodze całe stado kóz. W miejscu, które nazywa się Agios Theologos (trudno to nazwać choćby wioską bo raptem jedna tu tawerna i niewielki kościółek – nic więcej) oglądałam śliczne wybrzeże: piękne skały opadające ku morzu oraz dzikie plaże. Poszłam i w drugą stronę – w kierunku Agios Ioannis (to stąd ok. 10 km), ale nie doszłam do końca: czasowo byłam związana z autobusem (ostatni). Szło się w większości pod górę a stąd ślicznie było widać oddajające się Kefalos, morze po obu stronach wyspy Kos oraz tę maleńką wysepkę Kastri z kościółkiem.

Skała – wysepka zwana Agios Isidoros na Leros

Pojechałam do tej części wyspy Kos, która nazywa się Asfendiou i można tam obejrzeć wioski górskie, a te obejrzeć oczywiście bardzo chciałam. Najsłynniejsza i najpopularniejsza z nich czyli Zia, wygląda uroczo kilkanaście minut po 7-mej rano (potem, w ciągu dnia, bardzo rozczarowuje, bo mnóstwo tu ludzi, autokarów i wielkiego hałasu związanego z turystyką), doszłam do wioski Asomatos (dziwna to wioska: część domów to tylko rozwalające się mury, ale widziałam też kilka w zupełnie przyzwoitym stanie – to letnie domy Ateńczyków), w pobliżu tej wioski obejrzałam niewielki cmentarz: kilkanaście grobów i dwa małe kościółki (to pierwszy tak zaniedbany cmentarz, na którym znalazłam się w Helladzie), dotarłam do wioski Agios Dimitrios (niezamieszkała, bo wszyscy Grecy w czasach junty ją opuścili, a ta właśnie wioska wywarła na mnie największe wrażenie, choć tak naprawdę obejrzeć tu można tylko ruiny domów, ale to tu właśnie doznałam po raz kolejny w moim życiu uczucia czucia obecności i życia ludzi, których przecież nie ma), wróciłam do wioski Zia (gdzie doznałam kompletnego szoku w porównaniu z wczesnoporanną wizytą) i stąd poszłam do wioski Lagudi (znów spokój, cisza i te niesamowite jak w Asomatos kontrasty w sensie budynków, choć znacznie tych zniszczonych mniej niż tam, a tej wiosce mi się podobało – typowa grecka i zupełnie nieturystyczna) weszłam jeszcze do wioski Evangelistria (żadnych wrażeń na mnie nie wywarła). Z gór zeszłam piechotą i podjechałam do Mastichari na wybrzeże (śliczna plaża), gdzie obejrzałam ruiny bazyliki Agios Ioannis (w złym stanie ta bazylika, ale nawet można sobie ją wyobrazić przy sporej fantazji). Pojechałam również do Therm na wschodnim wybrzeżu (mnóstwo ludzi!), ale poza tym, że sporo tu skał, wysokich gór i ślicznego morza nic mnie specjalnie nie wzruszało.
W ramach tej podróży do raju wybrałam się promem na wyspę Leros, którą dokładnie całą objechałam rowerem. Obejrzałam port w Lakki (to dość dziwne jak na Helladę miasteczko w sensie architektury, ale taką jego wizję miał Mussolini), pojechałam na południe wyspy (śliczna trasa: po prawo morze, skały, w tym na jednej śliczny kościółek …… jakby do niej przyklejony, wokół nieturystyczne wioski, niesamowicie sympatyczni ludzie i przepiękne krajobrazy). Ze wzgórza na południu roztacza się przepiękny widok na zatoki z niesamowitym kolorem morza, sąsiednie wyspy i wysepki. Tu był raj – to są właśnie miejsca, które kocham najbardziej. Dojechałam do stolicy wyspy w Platanos. Znajdujący się tu zamek jest śliczny, i mała kapliczka znaleziona przeze mnie na terenie zamku przypadkiem jest śliczna, i znajdujący się na terenie zamku kościół Megalochari tis Kyrastu Kastru (z cenną dla Greków ikoną Matki Boskiej), jest śliczny, i widoki na prawie całą wyspę z tej wysokości sš śliczne. Obejrzałam położone przy plażach małe miejscowości (Agia Marina, Alinda), dojeżdżając przez wioskę Kokali do miejsca, które nazywa się Agios Isidoros (to malutka wysepka, na której znajduje się kapliczka, do której można dojść betonową groblą – wspaniałe miejsce na wyspie Leros) oraz w okolice Partheni na północy wyspy, gdzie obejrzałam ruiny (naprawdę ruiny) Swiątyni Artemidy (kilka kamiennych bloków).
Dotarłam (również promem) na wyspę Kalymnos. Pochodziłam po porcie w stolicy – Pothia. Mnóstwo tu straganów z gąbkami, wszak Kalymnos to wyspa poławiaczy gąbek (jedno z ostatnich takich miejsc w Helladzie). Uliczki w stolicy wąskie i miasto sprawia wrażenie strasznie ciasnego (choć da się dostrzec jakiś kompletny nieład architektoniczny to miasto sprawia naprawdę sympatyczne wrażenie). Wieczorem pojechałam na zachodnie wybrzeże, do Mirthes, a jechałam drogą, która przyprawiała o zawrót głowy: przez góry, z pięknie oświetlonymi a położonymi w dole wioskami. Piechotą przeszłam do miejscowości Massouri, gdzie życie tętniło do późnych godzin nocnych, a rano popłynęłam małą łódką na pobliską wysepkę Telendhos (jest tu tylko jedna wioska, ta, gdzie znajduje się przystań, a wysepka jest urocza: w wiosce kilkanaście niewielkich domków, kilka tawern, wąskie chodniczki, ładny kościółek, w którym zapaliłam swoją kolejną świeczkę w Helladzie, bo uznałam, że ta wysepka to miejsce wyjątkowe w czasie tych wakacji). Poszłam piaszczystą drogą na koniec wysepki mijając po prawej stronie urokliwą choć niewielką zatoczkę. Łódką wróciłam na wybrzeże Kalymnos a potem autobusem do stolicy jadąc znów tą samą co wczoraj wspaniałą drogą, tyle, że dziś w dzień, co było równie urokliwe. Ze stolicy pojechałam drogą jakby przyklejoną do skał na wschodnie wybrzeże: do wioski Rina, mijając kilka przepięknych zatok położonych w dole. Wynajęłam tu niewielką łódkę, którą popływałam przez godzinę po Aegeum wzdłuż skalistego, ze ślicznymi zatokami wybrzeża wyspy Kalymnos. Zupełnie niedaleko widać było wyspę Pserimos oraz Plati. To był raj, tu naprawdę był raj. Niczego mi tu nie brakowało: Aegeum dokoła mnie, jego piękny granatowy kolor przechodzący (im bliżej wyspy ) w niebieski a w zatokach – w zielony. Słuchałam szumu morza i tęsknych greckich songów z radia na łódce. Ależ było mi tu dobrze! Wróciłam do stolicy i podjechałam do Chorio (niewielka miejscowość i jest tu spory zamek) a potem przeszłam do następnego zamku: to Chrissocherias, gdzie kapliczka i kościółek były zamknięte, ale jakież piękne widoki roztaczały się stąd na stolicę, jej zabudowania i port!

Jedna z zatok na wysepce Telendhos

Dotarłam również na wyspę Nissiros. Port (i stolica) w Mandraki z pokładu statku nie wygląda interesująco (przyznam szczerze, iż myślałam, że ten statek wpłynął do jakiegoś innego portu, bo Mandraki widziałam na wielu pocztówkach i bardzo mi się podobało). Poszłam do miasteczka, które wkrótce okazało się być tym uroczym Mandraki. Kiedy się do niego wejdzie jest rzeczywiście prześliczne: wiele tu wąskich uliczek, po których nie jeżdżą samochody, mnóstwo schodków, ślicznych małych domków i kościółków oraz sporo pięknie kwitnących kwiatów. Takie typowe, najbardziej typowe greckie miasteczko jakie uwielbiam. Ludzi tu garstka, a czas toczy się bardzo powoli. Aż trudno uwierzyć, że to stolica wyspy. Weszłam do rewelacyjnego klasztoru Moni Panagia Spilianis. Wygląda jakby był wykuty w skale i co jakiś czas idąc w górę można zajrzeć do małej kapliczki czy np. pomieszczenia, z wazami i dzbanami. Pojechałam do wulkanu. To droga 13-kilometrowa, cały czas pod górę z pięknymi serpentynami i straszliwie wąska (a autokar przecież nie najmniejszy). Dostrzegłam, że Nissiros jest bardzo zieloną wyspą: mnóstwo tu drzew i to nie tylko oliwkowych. Specyficzny zapach oznajmił mi, że oto jestem tuż przy wulkanie. Ależ robi wrażenie! Mnie najbardziej zaskoczyło to, że wszystko tu jest w kolorze żółto-kremowo-jasnobrązowym, a nie brunatnym, prawie czarnym. Zeszłam do krateru i emocje moje sięgnęły zenitu. Jeśli tak w sensie temperatury wygląda piekło to ja właśnie byłam w piekle. Myślałam, że się tu ugotuję! Były tu takie miejsca (głównie po przeciwnej stronie niż zejście) gdzie wyraźnie było słychać odgłosy przypominające bulgotanie wody, były też takie dziury, z których wydobywała się para.
Mimo to, że wiedziałam, iż za równy miesiąc zawitam znowu do Hellady na lotnisku w Antimachii siedziałam jak ostatni smutas po raz Bóg wie który w moim życiu zadając sobie pytanie: dlaczego muszę ten kraj opuścić. Pytanie złe, prześladujące mnie od wielu lat i tak już pewnie zostanie. Jak to się dzieje, że ilekroć muszę stamtąd odjechać, jest mi tak bardzo źle, nawet wówczas kiedy wiem (jak teraz), że pojawię się tu wkrótce znów? To pewnie dlatego, że nic nigdzie nie jest takie samo, każdy skrawek tamtej ziemi jest inny, co krok widzę coś zupełnie innego. Czekam, czekam, czekam na każdy wyjazd, odliczam dni, a czas spędzony w raju to chwila, moment, i nie ma znaczenia czy to tydzień czy dwa – to zawsze moment. A Aegeum? Jak ja uwielbiam to morze! Mogłabym stać na brzegu i słuchać jego szumu godzinami, a byłoby mi z tym wciąż tak bardzo dobrze. Wieczorami wchodziłam do wody – była ciepła. Nie nad wyraz ciepła (jak w zatokach) ale ciepła, bardzo ciepła. Czuć dotyk Aegeum na swoich łydkach i stopach to jest to o czym marzę cały czas: od wyjazdu do wyjazdu. Maniactwo moje i obsesja: to właśnie Aegeum.
A najzabawniejsze zdarzenie z tego pobytu w Helladzie?

Wulkan Stefanos na wyspie Nissiros

Zdarzyło się to na wyspie Leros. Jechałam przez wioskę Kokali, marzyłam o frappe i w pewnym momencie dotrzegłam nieco nad drogą taras ze stolikami i kilkoma osobami. Zostawiliśmy rowery, weszłam na ten taras i u witającej mnie starszej Greczynki zamówiłam frappe i wodę dla syna. Wszyscy się na mnie tak nieco dziwnie popatrzyli, jakaś młoda Greczynka wbiegła do środka domu zrobić frappe, a starsza mówiąc, że to oczywiście żaden problem zapytała dlaczego akurat jej dom wybrałam. To nie był bar! Na tarasie swojego domu kiria Anna urządzała imieniny! Ależ głupio mi się zrobiło – oczywiście natychmiast chciałam się wycofać mocno przepraszając, ale nie było to możliwe: gościnność Greków nie zna żadnych granic. Nie pozostało mi nic innego jak powiedzieć „Chronia pola kiria Anna” i bawić się doskonale z pozostałymi gośćmi. Wszyscy śmiali się z nas (ale z sympatią) i w sumie spędziliśmy tu ponad 2 godziny jedząc przepyszne greckie ciasta i zimne arbuzy. Potem syn kirii Anny wrzucił nasze rowery do swojego pickup’a i zawiózł nas tam gdzie dojechać zamierzaliśmy: w okolice Partheni na północy wyspy.

I jeszcze dwa zdania wyjaśnień:
– moje obawy przed wyjazdem na Kos spowodowane były tym, że na tę wyspę jeździ cała masa młodych ludzi o duszach nieco odmiennych niż moja i myślałam, że takiej Hellady jaką ja uwielbiam jest tam doprawdy niewiele, a okazało się, że o ile ominie się kilka miejsc to Kos jest doprawdy przeuroczą wyspą;
– gdyby ktoś przedtem powiedział mi, że wtargnę kiedyś na greckie imieniny tak jak to się stało na wyspie Leros – nie uwierzyłabym zaprzeczając straszliwie!!!! Do dziś nie rozumiem, jak mogłam nie zauważyć, że to prywatna posesja.

Galeria