2006: Chios

kwiecień/maj 2006: Chios

W połowie marca przestałam wierzyć, że zobaczę Grecję wiosną tego roku, w tzw. (w Polsce) długi weekend majowy: ceny biletów lotniczych zaczęły w szybkim tempie zwyżkować na tyle, że nawet będąc co do zasady wielką optymistką – musiałam się poddać. Wcześniej biletu kupić nie mogłam, bo zwyczajnie nie miałam pieniędzy. Już tylko z nawyku zaglądałam na strony towarzystw lotniczych i patrzyłam na ceny – nie, z każdym dniem traciłam nadzieję, az w końcu straciłam ją ostatecznie. Tę promocję w czeskich liniach lotniczych znalazłam zupełnie nagle: do wyjazdu raptem dwa tygodnie. To nic, że wszystko znowu postawię na głowie, to nic, że kilka spotkań będę musiała przełożyć, to wszystko nic….. Ważne, że na 10 dni mogę jechać do Grecji! Zupełnie nieprzygotowana, bez obranego kierunku, ale z radością w sercu wskazałam palcem na mapie na tę wyspę: to Chios – tam mnie jeszcze nie było, a miasteczka mastyksowe chciałam przecież zawsze obejrzeć.
W ten sposób nie czekałam długo na ten wyjazd – szybki telefon do przyjaciół do Aten: „Oczywiście przyjeżdżaj”. Czasami muszę „zakłócać im spokój”: promy nie pływają co godzinę i muszę gdzieś się zatrzymać, podobnie zresztą po powrocie z wyspy. Poza wszystkim ubóstwiam Ateny i to strasznie miłe dla mnie, że mam tam gdzie mieszkać, że zawsze mogę tam pojechać i nigdy nie jest to żadnym problemem.
Nocny lot do dla mnie najpiękniejszego miasta świata: spojrzałam w dół – jak lubię takie niespodzianki! Widzianych przez ze mnie z góry tysiące migoczących światełek – to moje Ateny, za którymi wciąż tęsknię i tak do końca nie umiem odpowiedzieć sobie od lat na pytanie czy chciałabym tu zamieszkać. Teraz… Kiedyś, w przyszłości… Nadal nie wiem i w tej chwili to zresztą nie jest istotne: samolot miękko wylądował – jestem w Atenach!
Po trzech godzinach snu – spacer po mieście. Oczywiście Plaka: jak mogłabym nie zanurzyć się w dziesiątki malutkich uliczek, gdzie już tyle razy stawiałam swe kroki i wciąż mi mało i wciąż pragnę więcej i więcej? Oczywiście Likavitos – usiąść na murku, patrzeć na rozłożone wokół miasto i dumać… Jak mogłam kiedyś wierzyć, że już więcej tu nie przyjadę? Dziś wydaje się to takie niedorzeczne, choć nadal pamiętam i zawsze będę pamiętać dzień, kiedy tak rzeczywiście myślałam.

Spacerując po Kastro

Bilet na prom płynący na wyspę Chios: „Dlaczego właśnie tam, Betaki?” – zdziwienie moich przyjaciół. Tak naprawdę nie wiem dlaczego – na moje prywatnej liście kilka wysp wyprzedzało Chios a to na nią właśnie naszło mnie ostatecznie. „Czy zresztą wszystko musi mieć swoje racjonalne uzasadnienie?” – rozważam sama ze sobą wiedząc, że kupię ten bilet. Teraz nikt już nie zmusi mnie do zmiany zdania.
Trzykrotna ulewa w Atenach – ech, to miasto płacze z radości, bo przyjechałam. To jedyne wytłumaczenie, które mimo deszczu i zimnego wiatru powoduje uśmiech na mojej tworzy: jestem w Atenach!
„Kalo taxidi” – słyszę, wchodząc popołudniu na prom „Nisos Mykonos”: sześć godzin będę nim płynęła na wybraną przez siebie wyspę. Spojrzenie na Pireus – jakież ciężkie chmury zebrały się nad portem!!!! Nie, muszę zejść z górnego pokładu – deszcz i zimny wiatr nie pozwalają stać tam w czasie rejsu. Staram się cokolwiek dostrzec przez szybę: Świątynia Posejdona w Sounion! Z tej strony nigdy jeszcze jej nie widziałam. „Co to za wyspa?” – pytam jakiegoś Greka wskazując na sporą (tak mi się wydaje) skałę. „Makronissos” – pada odpowiedź. Makronissos…. Myśli intensywnie pracują… Widziałam ją kiedyś stojąc przy Świątyni Posejdona w Sounion – doskonale ją stamtąd widać: nieduża, podłużna, wyspa skazańców osadzanych w zorganizowanych tamże obozach i to jeszcze w czasach wcale nieodległych od naszych.
Potem już tylko bezkres morza, zmierzch, prawie nagła ciemność…. I tak aż do mojej wyspy. W czasie rejsu rozmawiam z młodziutką Eleni: pochodzi z wioski pod Larissą, studiuje w mieście Chios na II roku ekonomii i nie może się nadziwić, dlaczego właśnie na Chios płynę. „Nawet w lato turystów na Chios niewielu” – dodaje i przygląda mi się badawczo uprzedzając jednocześnie, żebym uważała jeżdżąc na rowerze po wyspie, bo miejscowi jeżdżą samochodami w sposób bardzo niebezpieczny, wg niej – najbardziej niebezpieczny z całej Grecji. „Nie ma nic ciekawego na wyspie. To nie jest Santorini czy Rodos.” – kontynuuje. – „I do tego domu kultury w stolicy, o którym wspominasz, też nie idź, bo tam nic ciekawego nie ma. I uważaj, naprawdę bardzo wszędzie uważaj”.
Ech, ależ mnie pocieszyła i wyjątkowo pozytywnie nastawiła do mojej wyspy!
Już tylko na chwilkę wbiegam na górny pokład: deszcz nie pada, za godzinę północ a przede mną światła jakiegoś dużego portu: to miasto Chios, stolica wyspy.
Razem z innych ludźmi opuszczam prom, moja młodziutka Eleni gdzieś się już dawno zagubiła, ktoś krzyczy „Ioanni! Ioanni!”, ktoś hamuje nagle przede mną – oczywiście wpadam na niego, ludzie wchodzą na prom nie patrząc, że my jeszcze nie wyszliśmy, ktoś obija swoją walizką o moją – coś niespecjalna organizacja z tym porcie. W otwartej mimo później pory przyportowej informacji turystycznej usiłuję się dowiedzieć gdzie jest mój hotel i już wiem, że wzdłuż portu muszę przejść na jego drugą stronę. „To jakieś 500 metrów, cały czas tą promenadą” – ocenia mój informator.
Patrząc na powoli oddalający się prom [już płynie na następną wyspę, Mitilini, zwaną też Lesvos] idę promenadą wiedząc, że to jedna z najdłuższych w Grecji jeśli nie najdłuższa. Po lewej stronie – tylko morze, po prawej kafeterie, jakieś biura z biletami na promy i z ofertami wycieczek głównie do Turcji, potem kilka sklepików, w tym z produktami, do których użyto mastyksu, wypożyczalnie samochodów, kafejki internetowe, tawerny, kluby, bary muzyczne z tętniącą anglojęzyczną muzyką, przed wejściami których sporo młodych ludzi, mnóstwo samochodów pędzących tuż obok mnie. Nie jestem pewna czy polubię atmosferę panującą na tej promenadzie – wydaje mi się, że jednak nie, ale postanawiam ocenę pozostawić na koniec wakacji.
Serdecznie witana przez właściciela mego hotelu już stoję w moim pokoju. Wyglądam przez okno patrząc na ślicznie o tej porze oświetlony cały port i promenadę – spory kawał tutaj szłam!! Sympatyczny właściciel uprzedza mnie, że na wyspie będę mieć problem z transportem publicznym. „Autobusy jeżdżą tu bardzo źle” – słyszę z jego ust. Powoli zaczynam mieć dość wszelkich uprzedzeń i postanawiam poczekać ze szczegółowymi planami do rana: zobaczę słońce, będzie pogodnie, Egeo tuż obok łagodnie zaszumi, bo teraz z taką siłą uderza w nadbrzeże, że aż brzmi to groźnie, świat będzie wyglądał zupełnie inaczej. Zapadam w sen. Myślę, że będzie dobrze: przecież jestem w swoim raju to jak niby może być?
Niestety, nie widzę rano słońca: dzień nie jest pogodny a niebo pokrywają ciężkie chmury. Nic to – odważnie wędruję na rozeznanie terenu. Najpierw dworzec i już wiem, że w weekendy autobusy po wyspie nie jeżdżą w ogóle, przy czym w najbliższy poniedziałek też nie, bo to 1. maj: Święto kwiatów (Święto wiosny). Fajnie, trzy najbliższe dni bez autobusów. Jeśli chcę w tygodniu zwiedzić Mestę, Pirgi, Volissos muszę pojechać autobusem około 5-tej rano – ostatni autobus wraca do stolicy raptem o 15-tej. Do wielu miejsc (klasztor Nea Moni, Anavatos) autobus w ogóle nie jeździ, a zbyt duża to wyspa aby przewędrować ją na piechotę. Już wiem, że rower wypożyczyć mogę tylko w Karfas – to taka nadmorska miejscowość, jakieś 7 km od stolicy, do której jeździ podmiejski autobus (podmiejskie jeżdżą w weekendy). Co za wyspa!!!
Zapinam szczelnie bluzę pod szyją – zimno jak licho, bo wieje okrutnie. Autobusem podmiejskim jadę do wioski Karyes – taki podjechał to jadę i już. Piękna droga tutaj prowadzi: kręta, nieco w górę. Sama dojeżdżam do Karyes, kierowca tak dziwnie mi się przygląda informując, że powrotny autobus mam za bodajże 4 godziny.
Wędruję po tej niewielkiej wiosce: wywiera na mnie jakieś przygnębiające wrażenie. Sporo tu rozpadających się domów, ludzi prawie nie widzę. Dochodzę do współczesnego kościoła i staję na placyku rozglądając się wokół. Gdzieś tam dostrzegam drogę, którą tu przyjechałam, śliczne góry otaczają wioskę, a ich szczyty toną w chmurach – jak nic zaraz będzie lało! Podbiega do mnie jakiś chłopczyk, może 8-letni. „Pou pas?” – pyta.

Volissos w północnej części wyspy Chios

Ma na imię Michalis i postanawia towarzyszyć mi w czasie spaceru po pobliskim cmentarzu, bo tam się wybieram, a potem idzie ze mną z powrotem do centrum wioski. Długo mi macha na pożegnanie kiedy piechotą postanawiam zejść do stolicy uprzedzając, że to daleko. Wiem, ale nie będę czekać tyle godzin na autobus. Zresztą i tak mam szczęście: wkrótce zatrzymuje mi się pick up i nim zjeżdżam na dół.
Postanawiam zwiedzić miasto, które nie wydaje mi się ładnym miejscem. Duże, doprawdy duże, z wszystkim tym, co typowe dla dużego miasta: światła, mnóstwo samochodów, niesamowite korki, mnóstwo ludzi, choć dziś akurat sobota. Spoglądam na minaret meczetu Mecidiye Cami – tu znajduje się muzeum bizantyjskie, ale niestety meczet jest w remoncie, chodzę wąskimi, jednokierunkowymi uliczkami, których tutaj bez liku i przyglądam się domkom. Nagle zauważam, że nie można tak generalnie i stanowczo stwierdzić, że to zupełnie brzydkie miasto! Zaglądam w różne zaułki i znajduję czasami doprawdy piękne, niewielkie budynki, choć niektóre wymagają natychmiastowego remontu jeśli ma się je w ogóle uratować. Dochodzę do współczesnego kościoła Agios Ioannis Prodromos – znowu zamknięty. Jak się potem okaże jakieś 95% kościołów i kapliczek na wyspie Chios jest pozamykanych. Dlaczego? Nie wiem, ale to dla mnie wielki ból – tak lubię zaglądać do tego typu miejsc. W przybudówce do tego kościoła spotykam sympatycznego mnicha – oświeca mnie, że tutaj, w tym miejscu można wypić na przykład kawę, zwraca uwagę na starą kostnicę sąsiadującą z kościołem: rzeczywiście prezentuje się znacznie lepiej niż cały ten nowoczesny kościół. Wchodzę na pobliski cmentarz i dostrzegam otwarty grób – muszę tam zajrzeć, po prostu muszę. Patrzę na półki po obu stronach grobu wpuszczonego w ziemię i stojące na nich skrzyneczki. Takie skrzyneczki ze szczątkami ludzkimi, tak luzem stojące, pierwszy raz widziałam dopiero roku temu, na wyspie Karpathos.
W czasie całych moich tygodniowych wakacji popołudnia w zasadzie i wieczory spędzam w mieście Chios, ale nie odbieram go już tak źle jak pierwszego dnia. Widzę już urok tych ślicznych spotykanych kościółków, tych starych budyneczków, których okazuje się tu wcale niemało tylko trzeba się trochę nachodzić, żeby je odnaleźć, widzę już niesamowite ilości kwiatów w przydomowych ogródkach i na skwerkach – wiosna jest taka śliczna w Grecji!!! Znajduję w stolicy chyba cztery w sumie muzea, w tym bizantyjskie we wspomnianym meczecie Mecidiye Cami, oraz muzeum folkloru (Philipa Argentiego) w Bibliotece Koraisa, której budynek wygląda ślicznie tak za dnia jak i w nocy, jak też archeologiczne, które nawet udaje mi się zwiedzić jednego dnia przekonując pracujących tam Greków, że jeśli muzeum jest czynne do 15-tej to nie wolno mi zamykać drzwi o 14.30 tak jak mieli zamiar, bo ja i tak wcześniej niż o 15-tej nie wyjdę [w tym muzeum nie wolno robić zdjęć – jedynie na zewnątrz, a eksponaty … takie sobie: sporo różnego rodzaju skorup niesamowicie posklejanych]. Wiem już kiedy przypływają promy do portu i wówczas – jeśli to tylko możliwe – staram się tam być: lubię porty i całe to zamieszanie kiedy prom przypływa.
Zaglądam do miejscowego domu kultury „Omeiro” bo poza niedzielami codziennie coś tam się dzieje (mnie udało się obejrzeć dwa koncerty oraz wystawę fotograficzną), spaceruję po pięknie utrzymanym niewielkim parku w centrum miasta, przy głównym Placu Vournakoiu (zwanym po prostu „Plateia”): dużo tu ślicznych kwiatków, wysokie palmy, drzewka pomarańczowe i w centralnej części – pomnik Konstantinosa Kanarisa, przyglądam się pobliskiej starej fontannie oraz kilkakrotnie tej tureckiej przy skrzyżowaniu ulic: Dimokratias i Martyrion.

Mieszkanka Olimpoi przygotowana  na Święto Kwiatów

I wreszcie Kastro – niesamowity fragment stolicy, po którym mogę się szwędać bez ładu i składu, przez wiele godzin, i wciąż mi mało. W takich miejscach jak tutejsze Kastro zachwycam się wspaniałymi budynkami (choć sporo w ruinie oczywiście), wąskimi uliczkami, odkrywam wciąż coś nowego choćbym była tu już wielokrotnie. Krążę bez planu i często dopiero po uśmiechach miejscowych wiem, że już gdzieś byłam bądź nie. Dość długo stoję przy tutejszym tureckim cmentarzu, dość długo – przy jednym z budynków z napisami w języku żydowskim. W ogóle stwierdzam, że Kastro w mieście Chios to mieszanka trzech kultur: greckiej, tureckiej i żydowskiej. Chodzę po potężnych murach okalających tę część miasta patrząc gdzieś tam hen daleko w niekończące się morze, przystaję pod wielkimi basztami, wieżami obronnymi czy innymi fragmentami fortyfikacji, których nawet nazwać nie potrafię, zachwycam się najładniejszą z bram prowadzących do Kastro, Porta Maggiore [od strony południowo-zachodniej]. Dochodzę któregoś dnia aż do czterech wiatraków – pięknie wyglądają! Stoją nad samym brzegiem morza i zachwycają swoją urodą: tak świetnie zachowane wiatraki to nieczęsty obrazek w Helladzie.
Przez dwa dni na wyspie Chios jeżdżę na rowerze po równinie Kambos – ależ to piękna ale i olbrzymia część wyspy! Początkowo rower wynajmuję na jeden dzień, ale po kilku godzinach dzwonię do wypożyczalni i przedłużam wynajęcie na drugą dobę – tak dobrze mi się jeździ właśnie na rowerze po równinie Kambos. Poruszam się znowu bez bliższego planu, ale cały czas wśród starych murów, zrujnowanych domów, choć i wśród takich, które przy wielkich nakładach finansowych zostały już odrestaurowane. Oglądam śliczne bramy i staram się wspiąć po rowerze ponad mur czy wynaleźć jakąś dziurę w murze, aby zobaczyć coś ciekawego za ogrodzeniem – wiem, nie powinnam, to prywatne tereny, ale uprzedzano mnie, że właściciele tych posesji w Kambos są przyzwyczajeni do takich zachowań i nawet pozwalają robić zdjęcia swym domom. Niektóre domy doprawdy zachwycają – są po prostu śliczne, z innych bije jakaś tajemnica, oglądanie ich wszystkich sprawia wiele radości. Zaglądałam gdzie się dało: nawet koło młyńskie gdzieś tam wypatrzyłam. Równinę Kambos porasta cała masa drzewek pomarańczowych i oliwkowych – to prawdziwe gaje! Niewiele osób spotkałam tamże jeżdżąc przez dwa dni – tylko czasami ktoś plątał się po posesji, czasami ktoś przejeżdżał samochodem albo częściej: skuterem, często natomiast widziałam umykające mi spod kół roweru jaszczurki: niektóre wcale nie takie małe. Cisza i spokój w zasadzie tam panuje – jeśli coś ten spokój i nastrój zakłóca to przelatujący samolot (niedaleko znajduje się miejscowe lotnisko). Jeżdżąc rowerem po tym terenie wybrałam się nawet do wioski Vavili: znajduje się tutaj XIII-wieczny kościół bizantyjski, Panagia Krina, ale niestety był w remoncie.
W remoncie był również (ból okrutny dla mnie) główny kościół (i wieża) monastyru Nea Moni, który bardzo chciałam odwiedzić. Zajrzałam tam do kilku otwartych kapliczek, do kostnicy (gdzie ujrzałam wreszcie własnymi oczami czaszki pomordowanych Greków – obraz znany mi od lat ze zdjęć w przewodnikach różnistych), ale śliczne mozaiki, o których tyle czytałam pozostały niestety z uwagi na remont poza zasięgiem moich oczu. W Nea Moni wzięłam zupełnie przypadkowo udział w przedziwnej „mszy świętej” (czy innych modłach), którą odprawiała zgięta pod kątem prawie 90-ciu stopni i odziana w czarne szaty mniszka, a pomagała jej w tym jakaś starsza kobieta. Obie wykrzykiwały: ”Christos Anesti” i to akurat rozumiałam, zatem potrafiłam odkrzyknąć: ”Alithos Anesti”. Od greckiej Wielkanocy minął zaledwie tydzień stąd pewnie to jeszcze jakaś okolicznościowa msza, w której poza mną nikt nie uczestniczył. Potem właściciel hotelu mnie pytał czy widziałam twarz tej mniszki – nie, nie widziałam bo i jak miałabym widzieć kiedy ona taka zgięta? Ona ma podobno twarz dziecka, ale nie wiem jak mam to rozumieć.
Z tego typu istotnych (i pięknych!) miejsc kultu religijnego na wyspie udało mi się jeszcze odwiedzić znajdujący się na północy wyspy, niezamieszkały monastyr Moundon z XVI wieku (o nim słowo nieco niżej), malutki stary kościółek w miasteczku Mesta: Taxiarhon (obejrzałam też i Wielki Taxiarhon, ale to ten maleńki jest pełen uroku), śliczny (i duży) kościół Assumption w miasteczku Pirgi, oraz niestety tylko z zewnątrz maleńki kościółek Agia Apostoli z XII wieku również w Pirgi (prawie żadnych szans na to aby obejrzeć go w środku – zajrzałam przez dziurkę od klucza… ślicznie tam..). Po kościele Assumption w Pirgi oprowadzał mnie niejako taki stary pilnujący (ja wiem.. może kościelny?). Opowiadał mi po grecku o tym kościele (niestety, mój kulejący wciąż grecki…), po czym pociągnął w stronę świecznika, sam włożył mi w dłoń tę małą świeczkę i ją podpalił – w taki dziwny sposób zapaliłam tym razem swą świeczkę w Helladzie. Zauważyłam ponadto, że na wyspie Chios świeczki te wstawia się najczęściej w jakieś proso czy inne zboże, a dotąd wydawało mi się, że zawsze w piasek.
Muszę tutaj jeszcze wspomnieć, że i monastyr Nea Moni i ten znacznie mniej popularny, Moundon, położone są w zupełnym odosobnieniu, w otoczeniu wspaniałej zieleni, i ślicznie wyglądają kiedy się na nie patrzy z pewnej odległości.
Największa niespodzianka spotkała mnie jednak w kościele Agios Nikolaos we Vrondados (północ Chios, niedaleko od stolicy). Przed południem tego dnia oglądałam na samym końcu Vrondados (dojazd z miasta Chios podmiejskim autobusem) miejsce nazywane Daskalopetra, a tu kamień, na którym ponoć siadywał sam Homer – i piechotą zamierzałam wracać do stolicy. Przechodziłam obok tego kościoła, zajrzałam do środka – był otwarty, i nagle już odchodząc uslyszałam skądś dźwięki greckiej muzyki. Z drugiej strony dostrzegłam otwarte okno, wspięłam się zatem nieco i zaczęłam podglądać: tam trwała jakaś uroczystość! Stoły nakryte przeróżnymi potrawami, trzech muzykantów z ludowymi instrumentami wygrywało tak doskonale, że kilkunastu Greków obojga płci wspaniale tańczyło, część kobiet śpiewała. Ech, wiedziałam, że już stąd nie odejdę – musiałam się temu przyglądać, po prostu musiałam. Zauważył mnie jakiś mnich czy pop (nie wiem) a ja poczułam się bardzo niezręcznie. Otworzył drzwi i kazał wejść do środka – weszłam. Od razu na stole pojawiło się nowe nakrycie a obecni Grecy powitali mnie uśmiechami. Ja jedynie wykrzyknęłam: „Kalimera sas!”, zostawiłam plecak na krzesełku i pognałam na środek sali.. tańczyć, tańczyć, bo ten taniec akurat tańczyć umiałam! Potem tańczyłam jeszcze kilka razy – nagradzano mnie wielkimi oklaskami, ale ja przecież nie dla tych oklasków tak tańczyłam. Czułam się tutaj doskonale nawet wtedy kiedy nie tańczyłam, bo albo nie umiałam albo były to tańce przeznaczone dla mężczyzn. Samo patrzenie na tańczących i nagradzanie ich brawami sprawiało mi tak wiele radości.

Wyspę Chios o tej porze roku  pokrywają całe kobierce kwitnących maków

Jeżdżąc po wyspie popatrzyłam na oba wybrzeża – bardziej podobało mi się zachodnie, ciekawsze dla mnie z uwagi na linię brzegową, bardziej urozmaicone, pełne ślicznych zatok.
Gołym okiem widać jak odmienna jest południowa część wyspy od części północnej. Południe jest górzyste, ale w sposób łagodny, miły, przyjazny dla oka, jest bardzo zielone w rozumieniu: wiele roślinności w tym wiele drzew, kwitnących o tej porze roku ślicznych kwiatów. Północ – jest skalista, taka ostra, surowa, sprawia wrażenie szarej w zasadzie, gdzieniegdzie z kępkami traw i pasącymi się stadami kóz (na południu kóz jakoś nie widać). Tę różnicę widać autentycznie bardzo wyraźnie – mnie podobały się obie części, choć każda z różnych przyczyn.
Drogami zachwycałam się na całej wyspie: w świetnym stanie technicznym, pięknie pną się pod góry, opadają czasem łagodnie, czasem bardzo ostro (północ!!), wiją się niczym wąż pomiędzy górami/skałami. Z wyższych partii wyglądają oczywiście zachwycająco.
Wielkie marzenie moje na tę podróż do Hellady to oczywiście miasteczka mastyksowe (Mastichochoria) i to marzenie zrealizowałam. Jechałam w piękny majowy dzień przez południe wyspy zachwycając się jej urokiem. Grecy zatrzymywali auta i zbierali kwiaty, które utykali potem za wycieraczki czy lusterka – to Święto Kwiatów w Grecji. Oglądałam całe połacie porośnięte drzewkami mastyksowymi. Dziwne to drzewka: niewysokie i takie niesamowicie poskręcane. Dotykałam pnia takiego drzewka: spływa po nim, tworząc niewielkie kuleczki, żywica – to mastyks właśnie. Mastyks, który dziś dodaje się nawet do kosmetyków, choć czas kiedy dzięki mastyksowi utrzymywały się całe rodziny już raczej przeminął.
Z wiosek mastyksowych (miasteczek raczej) najbardziej podobała mi się Pirgi – strasznie pogodne to miasteczko z dużym skwerem zastawionym niezliczonymi stolikami oraz domami z elewacjami w kolorach białym i szarym. To ksysta – geometryczny wzór, który można obejrzeć chyba tylko na Chios. Ślicznie wyglądają tak pomalowane domki i wprowadzają taki radosny nastrój. Elementy ksysty znajdowałam również w miasteczku Olimpoi – ale to już miasteczko o zupełnie innym niż Pirgi klimacie. Tu czułam już wyraźnie ducha przeszłości. Podobnie jak w sąsiedniej Mescie, w Olimpoi domy wzniesiono z surowego kamienia, niektóre bardzo blisko siebie, na planie w kształcie trójkąta. Plan ten wyraźnie odczuwa się kiedy się tam spaceruje. W obu tych miasteczkach (i Olimpoi i Mesta) mnóstwo bram, łuków, jakichś dziwnych jakby tajemnych przejść, wiele opuszczonych domów. Na ścianach można dostrzec piękne elementy dawnych dekoracji czy fragmenty fresków. Rzecz dla mnie przedziwna: w Pirgi tego nie odczułam, ale Mesta i Olimpoi to miasteczka wzniesione od razu w sposób niejako obronny. Śmiesznie wygląda wieża w Olimpoi – czytałam, że znajduje się na głównym placu i stojąc pod nią pytałam tambylców gdzie tę wieżę znaleźć. Wieża po prostu nie przypomina mi wieży! To jakiś niewysoki dziś budynek, w którym mieści się tawerna (czy nawet dwie). W Olimpoi spotkała mnie sympatyczna niespodzianka: niejaka kiria Anna zaproponowała pokazanie mi wnętrza swojego domu. Ależ dziwnie się tam czułam! Początkowo myślałam, że to pokoje do wynajęcia ale nie: kiria Anna mieszka tam ze swoim mężem. Wszystko to jakieś takie surowe…. ściany głównie – ponoć tak wyglądają ściany wszystkich domostw w Olimpoi.
Jeszcze jedna rzecz, która mnie zaskoczyła – Mestę, tę popularną Mestę odebrałam jako miasteczko nieco sztuczne, sztuczne i w wyglądzie (nie ma wątpliwości, że jest autentyczne!!) i w zachowaniu garstki tambylców, natomiast Olimpoi jest dla mnie przecudnym miasteczkiem, prawie wyludnionym, zachwycającym w sensie atmosfery i tego, co naturalne.
I największe marzenie wywiezione na Chios: obejrzenie Anavatos. Miejsce to szczególne z uwagi na swą historię. To tam, w XIX wieku, bodajże 300 czy 400 Greków wybrało śmierć [rzucając się ze skały], zamiast tureckiej niewoli. Miejsce, które – nie miałam wątpliwości – wywrze na mnie wielkie wrażenie i tak rzeczywiście było. Od pierwszej chwili kiedy je tylko ujrzałam, kiedy wynurzyło się na wysokiej skale zza zakrętu, coś chwyciło mnie za gardło. Posadowione na wysokiej skale, z szarymi budynkami niewiele od skały się odróżniającymi. Na dole jedynie kilka (dwa czy trzy) nowsze domki w białym kolorze. W Anavatos mieszka dziś raptem chyba tylko 5 osób, ale jest tam i kościół (śliczny, stary, kilkusetletni ale zamknięty), i cmentarz (bodajże cztery groby), i tawerna. Droga prowadząca na skałę zachwyca, jak wszystkie tego typu drogi pnące się ostro w górę. 99,9% pustych, popadających w ruinę domów: dobrowolnie opuszczonych przez Greków czy pod przymusem? – to pytanie nie opuszcza mnie już do końca pobytu na wyspie. Wspinam się łagodną ścieżką prowadzącą pod górę, coraz wyżej i wyżej… Pusto tutaj, nikogo nie spotykam, wiatr hula po pustych domach bez okien. Sporo tu ślicznie kwitnących kwiatów – zrywam ich kilka dla przystrojenia auta, którym tu, do Anavatos, w sposób przypadkowy przyjechałam. Zasiadam sobie na jakiejś skale już zupełnie wysoko i patrzę na otoczenie: zachwycająco piękna to wyspa – dociera do mnie nagle – choć taka odmienna od wszystkich tych, które dotąd w Helladzie widziałam. Odmienna pod każdy względem, na tyle odmienna, że już wiem, iż nie chcę na nią wracać kiedykolwiek, choć taka jestem szczęśliwa, iż udało się na nią przypłynąć.
Tygodniowy pobyt na przedziwnej wyspie Chios zaczyna dobiegać końca – wiem, że nie odpłynę zanim nie obejrzę wioski Volissos i Monastyru Moundon. Bez nich uznam pobyt na wyspie Chios za niepełny… Intensywnie myślę, jak tam dotrzeć… Znajduję Greka, który godzi się za znośną odpłatnością zawieźć mnie tam. Szybko żałuję swej decyzji: droga na północ pnie się ostro w górę, niesamowicie ostre tu zakręty, a u Greka na liczniku wciąż 60-70 km/h. Boję się. Siedzę na tylnym siedzeniu auta i się po prostu boję, choć jednocześnie kiedy wspinamy się z Deskalopetra na górę – z zachwytem spoglądam w dół: ależ tu pięknie! Dygocę ze strachu kiedy Grek szuka po kieszeniach dzwoniącej komórki, modlę się aby nie przyszło mu do głowy pisać sms-a! Boże… nie pisze, ale za to w którymś momencie robi sobie skręta… Nie! Chcę uciekać, ale dokąd skoro wokół pustkowie: skały, pasące się kozy, samochód raz na jakiś czas… Tu nawet wioska zdarza się tylko czasami, zupełnie inaczej niż na południu wyspy. Przeklinam dzień kiedy wymyśliłam ten wyjazd na północ, ale tak pięknie przecież jest realizować nasze marzenia! Pocieszam się, że w moim raju nic złego stać mi się nie może – nie, zbyt wiele miejsc do obejrzenia aby właśnie teraz….
Z wielką ulgą mijam tablicę drogową z napisem „Volissos” – o resztę będę się martwić potem. Kilka minut po 7-mej rano wioska jeszcze śpi. Śpi? Ona w ogóle z tego miejsca, w którym stoję, wygląda na wyludnioną! Spoglądam w górę: resztki doskonale widocznej starej fortecy a pod nimi… „Idź tam” – instruuje mnie mój kierowca – „tam jest Kastro, musisz zobaczyć przecież Kastro”. Wspinam się pod górę, nikogo wokół, tylko te opuszczone, rozwalające się budynki. Cisza niewiarygodna, czasami zaszczeka bezpański pies, czasami przebiegnie mi drogę jakiś kot….. Boję się tutaj trochę, boję się tych psów: zastygam w bezruchu kiedy nagle stają na mojej drodze wpatrując się we mnie zdziwionymi ślepiami. Targają mną sprzeczne uczucia: żałuję, że tu przyjechałam i w tej samej chwili cieszę się, że widzę te piękne, choć tak bardzo zniszczone budynki. Kilka z nich nieco wyżej wygląda na zamieszkałe (dostrzegam jakieś pranie suszące się na sznurach) – wierzę, że tam są ludzie, że wreszcie kogoś tutaj spotkam…. Może zaraz wstaną? Znów się pocieszam: przecież w moim raju nic złego stać mi się nie może. Na głównym placu Kastro przyglądam się odrestaurowanym kilku, tylko kilku, budynkom: stosowne tabliczki znajdujące się w ich rogach dla mnie oznaczają, iż są wynajmowane turystom. Reszta domków chyli się ku upadkowi, ale – przekornie – to one są piękne właśnie: bez okien, bez drzwi, z krzakami wyrastającymi w środku. Przyglądam się wszystkim tym domkom w Volissos spacerując tu przez kilka godzin. Na tyle na ile odwaga mi pozwala – wchodzę do środka, choć czasem się boję: mam wrażenie, że resztki muru czy podłogi zapadną się pod moim ciężarem i pozostanę tu na wieki, tu, gdzie nikt mnie nigdy przecież nie znajdzie.

Kambos: niektóre obejścia są bardzo zadbane

Piszę szczegółowy komunikat do rodziny – niech wiedzą gdzie mnie szukać (nie dodaję tego oczywiście!!!) i nadal poszukuję wrażeń. Popycham kolejne skrzypiące drzwi… Ech.. wpadam w pajęczynę… Badam podłogę… wydaje się być stabilna, więc wchodzę do środka. Czyjaś kuchnia… W rogu piec, obok półka, na niej jakieś talerze (nie podchodzę bliżej, stąd nie wiem z czego zrobione), otwarta szafka, w niej jakieś naczynia…. resztki mebli… Przepraszam za najście zamykając za sobą starannie drzwi. W innej chacie niedomykająca się, cała pokryta warstwą kurzu, stara skrzynia – nie będę podnosiła wieka, niech stoi tak jak ją ktoś zostawił. Tak zaglądam do wielu chałup w Volissos, do wielu nie zaglądam, bo albo zamknięte na głucho albo zbyt zrujnowane i strach do nich wejść. O, jak do tej, gdzie widzę jakieś śliczne żelazne łoże… ależ mam ochotę obejrzeć je z bliska, ale nie wejdę, po prostu nie wejdę – to zbyt ryzykowne. Już wiem, jak te domy były budowane, już wiem, że w większości w rogu stał wielki piec – te elementy się powtarzają w chatach, do których udaje mi się zajrzeć. Popycham kolejne skrzypiące drzwi… i stają twarzą w twarz z osłem! Nie wiem kto kogo bardziej się przestraszył: on mnie czy ja jego? I on i ja nieźle podskoczyliśmy. Kto go tutaj zostawił? Patrzy na mnie błagalnym wzrokiem, zupełnie tak jakby prosił o uwolnienie. Smród w tej zrujnowanej chacie niesamowity, mnóstwo oślich odchodów, nie ma naczynia z wodą… Co ja mam zrobić? Osioł podchodzi coraz bliżej – wygląda na przyjacielsko nastawionego, ale ja ostatecznie się wycofuję. Nie wiem do końca, do czego zdolne jest spragnione albo głodne (być może) zwierzę. Denerwują mnie Grecy, którzy tak traktują zwierzaki a często takie obrazki oglądam w Helladzie. Albo ten Grek, właściciel zdezelowanego datsuna zaparkowanego w pełnym słońcu na dole Volissos, z zamkniętym w środku płaczącym koźlątkiem: widzę go idąc na górę, widzę go schodząc po kilku godzinach w dół. Ech, Grecy, Grecy…
Dochodzę do miejsca, w którym o umówionej godzinie miał na mnie czekać mój kierowca – oczywiście nie widzę żadnego samochodu. Dobrze, że zostawił mi do siebie telefon i dobrze, że mówię trochę po grecku – on nie zna przecież angielskiego. „Jorgo? Eimai Betaki. Pou ine esi?” – pytam zaciekawiona. Rozbawia mnie: jest w mieście Chios i świetnie wie, że nie mam autobusu do stolicy a to przecież jakieś 40 kilometrów, może więcej. Obiecuje jednak, że zaraz po mnie przyjedzie. Dodaje coś o monastyrze Moundon – coś, czego nie rozumiem (ach, mój grecki!). Może to, że obiecał mi, iż i tam mnie zawiezie?
Siadam w kafenionie na głównym skwerze wioski Volissos, popijam frappe i czekam na Jorgosa rozmyślając o wyspie Chios, z której nocą już odpłynę do Aten. To, co widziałam w tej wiosce jeszcze bardziej mnie utwierdziło w przekonaniu, że rzeczywiście nie chcę już więcej na tę wyspę wracać. Sącząc frappe, wystawiając twarz do słońca, zastanawiam się dlaczego właśnie tak i już wiem: wyspa ma w sobie coś ponurego, coś przygnębiającego, coś smutnego, choć słowo „ponura” wydaje się być słowem najlepszym. Pięknie tutaj, szczególnie teraz kiedy wiosna i mnóstwo kwiatów kwitnie wszędzie: i tych dzikich, i wokół domostw. Pięknie tu, a miejscowi (nieźle sytuowani – to zamożna wyspa) wydają się być szczęśliwi, i są raczej przyjaźnie nastawieni do takiego obcego jak ja. Mimo to coś ponurego wisi nad tą wyspą w moim odczuciu (nie wiem, może błędnym, ale tak to rzeczywiście odebrałam) i to nawet wtedy kiedy świeci słońce.
W zasadzie gdziekolwiek bym się nie pojawiła czułam tam tragedię tysięcy tambylców. Może to bliskość Turcji, co w historii było okrutne dla mieszkańców Chios? A może to, że w zasadzie każda wioska to przede wszystkim wiele wyludnionych, zrujnowanych domów wzniesionych z szarego kamienia… , pustych.. pozostałych po wysiedlonych Grekach czy tych, których po prostu wyrżnięto? A może dlatego, że o tragediach, gdziekolwiek się nie jest, wciąż przypominają fragmenty starych murów, fortyfikacji, baszt czy wież obronnych, czy wprost takie miasteczka jak cała Mesta czy Olimpoi???? A może wszystko to razem wzięte sprawia takie wrażenie jakie ja odebrałam właśnie?
Pisk hamulców sprowadza mnie na ziemię – to mój Jorgo znalazł się na głównym skwerze, tuż przy moim stoliku miejscowego kafenionu. Kończę rozważania i wiem, że takie właśnie wrażenia wywiozę z wyspy Chios.

Miasteczko Pirgi

Wkrótce po opuszczeniu Volissos Jorgo pokazuje mi jeszcze niewielki ale pełen uroku porcik Limnia, który widziałam z góry, stojąc przy ruinach fortecy, a potem już gna tą świetną drogą, choć pragnę aby jechał trochę wolniej (nie mówię mu tego, bo nie chcę go – być może – rozdrażnić). Zatrzymuje mi się nagle w szczerych polach i prosi o wyjście z samochodu – spoglądam w dół: ależ pięknie widać stąd Monastyr Moundon, do którego zmierzam! Droga prowadzi wciąż w dół i w dół – coś aż zatyka uszy! Tu, mimo że północ, wyspa Chios jawi mi się niesamowicie zieloną.
Podjeżdżamy do monastyru, gdzie oczywiście nikogo nie ma. Chyba pod wpływem ogólnego mojego nastroju na wyspie Chios zastanawiam się, co bym zrobiła gdyby mój Jorgo nagle mi stąd odjechał… Pocieszam się, że jeszcze mu nie zapłaciłam… Spoglądam za siebie: stoi w beztroskiej pozie, oparty niedbale o samochód, pociąga kolejnego skręta… Znowu jakieś niedorzeczne myśli przebiegają mi przez głowę – dobrze, że on wie, iż właściciel mego hotelu wie, że z nim tu przyjechałam!!!!
Wchodzę na teren XVI-wiecznego klasztoru: w bramie dostrzegam resztki jakichś fresków i mnóstwo pajęczyn w kątach. Cały teren jest niemożliwie zarośnięty – tutaj chyba nawet nikt nie dba o porządek a szkoda, bo miejsce to śliczne. Przyglądam się starym murom i kościółkowi, który jest oczywiście zamknięty – po czym szybko stąd wybiegam zastanawiając się czy mój kierowca czeka – czekał!
I spod klasztoru znowu mocno w górę, a potem, już do miasta Chios w większości cały czas w dół tą niewiarygodnie piękną drogą, gdzie czasem zakręty pod kątem prawie 360 stopni, tyle, że na innej wysokości. Mój Jorgo zatrzymuje mi się z własnej woli ze dwa razy – tak, żebym mogła zrobić zdjęcia. Jest nawet sympatyczny (choć z samego wyglądu – hmmm, prawie bandyt!) i zaczynam żałować, że dziś w nocy odpływam z wyspy. Już wiem, że gdybym wcześniej poznała Jorgosa dotarłabym z nim do jeszcze jednego miejsca na wyspie, które chciałam obejrzeć, ale przed wyjazdem na wyspę i tak nie liczyłam na tę możliwość wiedząc, że to będzie trudne – to na samej północy miejscowość Agia Gala, gdzie w jaskini znajduje się niewielka kapliczka. Tam można dotrzeć jedynie samochodem lub skuterem, którymi ja niestety nie jeżdżę.
Przed północą wędruję do portu – wkrótce przypłynie mój prom. Znowu, jak co wieczór, wieje przeraźliwie zimny wiatr. Zimno przeszywa do szpiku kości – takie miałam codziennie wieczory na wyspie Chios. W dzień do wędrówek pogoda nawet odpowiednia (tylko jeden dzień padał deszcz), ale wieczory i noce – niesamowicie zimne. Chowam się w jedynej czynnej dziś w porcie kafeterii – nie chcę pić kawy, bo zamierzam spać na promie. Ten się spóźnia, ale w końcu gdzieś tam z ciemności wyłania się ta masa światełek i przybliża z każdą minutą w moim kierunku. Nie patrzę na port z góry, choć tak bardzo ten widok lubię – od razu wchodzę do sali gdzie mam miejscówkę. Zimno, przeraźliwe zimno – to jedyne co odczuwam zanim po opuszczeniu kafejki wejdę na prom i jeszcze potem, zanim się trochę nie rozgrzeję owinięta szczelnie dwoma wielkimi ręcznikami.
Zamykam oczy i zapadam w błogi sen ciesząc się, że kiedy je otworzę – będę już w Atenach, moich Atenach, gdzie tym razem spędzę jeszcze trzy dni, bo tak to sobie zaplanowałam.
W Pireusie rano pogodnie i słonecznie, choć niezbyt ciepło. Ja – oczywiście szczęśliwa: przez całe trzy dni będę się szwędać gdzie oczy poniosą, spotkam się z przyjaciółmi i poopowiadam o moich wrażeniach przywiezionych z wyspy Chios. Będzie pięknie, jak zawsze zresztą w Atenach. I jest rzeczywiście pięknie, bo w moim mieście inaczej być przecież nie może, nawet wtedy kiedy jest nieco chłodno, nawet wtedy kiedy jak w tę sobotę idę z manifestantami przez miasto wierząc, że na świecie zapanuje pokój, i nawet wtedy kiedy w okolicach Syntagmy czuję jak bardzo gaz drapie w gardle i zasłaniając usta i nos zastanawiam się: po co policja używa gazu skoro jest tak spokojnie póki co? W Atenach jest oczywiście pięknie nawet wtedy kiedy zastanawiam się po co już od 9-tej rano pozamykane są główne ulice miasta skoro manifestacja przewidziana jest dopiero na 15-tą? I pięknie jest również wtedy kiedy widzę ładnie, tak niecodziennie wyglądające formacje policyjne gotowe do boju i chcę im zrobić zdjęcie a policjant mi mówi, że nie wolno i grozi, że zaraz zabierze mi kartę – pięknie jest kiedy uciekam w stronę Akadimias: Boże, na karcie mam przecież ponad 400 zdjęć ze swojej wyspy Chios!
W Atenach pięknie jest wtedy, kiedy na Zappieo stoję twarzą w twarz z Meliną Mercouri i rozpoczynam stąd gigantyczny spacer tą aleją, którą odkryłam rok temu, a która (pisałam) była wielkim marzeniem Meliny, jest pięknie kiedy widzę coś znowu dla mnie nowego: ruiny Sanktuarium Zeusa i rzymski zbiornik na wodę (to chyba jakieś nowe wykopaliska – nie widziałam tego dotąd), jest pięknie, kiedy patrzę spod Akropolu na pomnik Filloppaposa na wzgórzu Pnyx i nagle zaczyna padać deszcz po czym po dwóch minutach przestaje, i jest pięknie kiedy stojąc gdzieś pomiędzy Tissieo a Monastiraki pochylam się z wiaduktu i patrzę na pędzące dołem pomarańczowe wagoniki: to pierwsza, najstarsza, zielona nitka ateńskiego metra, którym i ja podążałam, kiedy przyjechałam tu po raz pierwszy prawie siedemnaście lat temu. W Atenach jest pięknie kiedy wybieram sobie tutaj właśnie kafeterię, w której wypiję kawę patrząc na doskonale widoczny z tej strony Akropol, kiedy potem pójdę na Monastiraki i zanurzę się w codzienną a jednak niecodzienną atmosferę tego niesamowitego miejsca, choć po raz pierwszy dotrze do mnie, że coś się w ateńskim klimacie zmienia i to niekoniecznie na plus.
W Atenach jest pięknie, kiedy zaglądam tak bez celu do malutkich sklepików na Place, kiedy zaglądam do moich tamże dwóch ulubionych maleńkich kościółków: Ag. Eikaterini (XII wiek) i Metamorfosis (XIII wiek – albo odwrotnie, nigdy nie pamiętam), kiedy przyglądam się po raz nie wiem który w moim życiu Mikro Metropolis, którą uwielbiam, bo jest przecież taka słodka, i jest tak pięknie, kiedy w Megalo Metropolis zapalam – jak teraz – swoją świeczkę.
W Atenach jest zawsze tak pięknie, że kiedy jadę przez rozświetlone miasto na lotnisko, łzy powoli wypływają z moich oczu a ja zadaję sobie po raz kolejny pytanie: „dlaczego?” i czuję ten skurcz w sercu choć może tym razem nie powinnam aż tak, bo przecież mam bilet na lot do Aten na 25 sierpnia 2006 ….. ?
W Atenach zawsze jest tak bardzo pięknie…..

Galeria