2007: Tilos, Nissiros, Attyka

sierpień 2007: Tilos, Nissiros, Attyka

Lato…

Wydaje się, że nie pojadę już do Grecji w tym roku – rozważam wszelkie za i przeciw. Wiem: kiedy dopuszczam rozum do głosu – nie powinnam jechać, ale kiedy przemawia serce, dusza …. Analizuję moją sytuację finansową na wszystkie strony – nie powinnam, ale… Ale przecież nie jest tragicznie, jest tylko trochę gorzej niż było 2-3 lata wstecz. A może będzie jeszcze gorzej i rzeczywiście wyjazd do mojego raju nie będzie zupełnie możliwy? Wciąż analizy, a czas biegnie, już lipiec a ja nadal na rozstajach … W końcu – mimo mego wieku – telefon do Mamy, bo kto jeśli nie ona?

Dofinansujesz mnie choć ciut? Oddam na jesieni” – Mama rozumie moją pasję, ale tylko w połowie: dla niej Grecja to Grecja i nie da się przekonać, że każda wyspa jest inna, że na tak wielu jeszcze nie byłam, że tak wielu miejsc jeszcze nie widziałam…

Livadia na wysepce Tilos 

Moja Mama z jej wiecznym pytaniem: „Dlaczego znowu do Grecji skoro jest tyle ślicznych miejsc w Europie, a tam byłaś już tak wiele razy?”.
Dlaczego? Bo coś ciągnie niczym magnes, bo tylko tam jest ten wymarzony raj, bo tylko tam takie piękne niebo, tylko tam tak pięknie pachnie spalona słońcem ziemia, tylko tam… Mama wzdycha, ale już znam jej odpowiedź i niczym na skrzydłach biegnę do LOT-u i kupuję bilet – tym razem spędzę w Helladzie dwa tygodnie i nawet jeden dzień. Mama jeszcze nie wie, jak wiele zdrowia będzie ją kosztował ten mój wyjazd, kiedy Grecja stanie w ogniu pod koniec moich wakacji. Ja też jeszcze nie wiem z jak zbolałą duszą wrócę, też jeszcze nie wiem, że nie będę oglądała ślicznego nieba nad Atenami – a zamiast niego potężne chmury dymu i nad Atenami, i nad wyspą Evia (Eubea) i nad tym rejonem mego raju gdzie jezioro Marathonas, które oglądałam w maju… Jeszcze nie wiem jak wiele hektarów lasu pójdzie z dymem na Peloponezie, bo tam grecka ziemia będzie w tym czasie płonęła najbardziej, jeszcze nie wiem, że już nigdy nie zobaczę takiej niewiarygodnie pięknej Arkadii, którą oglądałam raptem w maju…

Jeszcze tego wszystkiego nie wiem i pełna radości, pełna euforii konstatuję: za dwa tygodnie wyjeżdżam, ale dokąd? Sto razy zmieniam plany wahając się: Lesbos (Mitilini), bo olbrzymia przecież i wymaga wiele czasu, czy Dodekanez, a tu niezrealizowane wciąż marzenie o Patmos i okolicznych maleńkich wysepkach, a może odizolowana niewielka Tilos, na którą zawsze bałam się popłynąć, żeby nie utkwić na dłużej niż bym chciała, i do niej na przykład Nissiros, którą ledwo liznęłam w 2003 roku jako jednodniowa turystka z wyspy Kos, ale narobiłam sobie wówczas takiego apetytu, że wiedziałam, że muszę na nią wrócić…

Stara zabudowa Kastro w wiosce Emporio na wyspie Nissiros 

Nic nie wiem, a powinnam (wyjątkowo) wcześniej kupić bilety na prom – sierpień to sądny miesiąc jeśli chodzi o wakacje w Helladzie, ale niestety w tym roku wrzesień dla mnie nie jest możliwy. Sierpień, kiedy największe tłumy, najdrożej i najbardziej gorąco… Sierpień, gdzie jeszcze święto w połowie miesiąca, święto bardzo ważne dla Greków, drugie co do ważności w Grecji… Wyjątkowo muszę kupić bilety na promy wcześniej, muszę.

Wiesz, kiedy byłam rok temu na Kos, wybrałam się na Nissiros na jeden dzień i tak bardzo chciałabym tam kiedyś jeszcze popłynąć” – mówi któregoś dnia zupełnie nieświadoma niczego moja koleżanka. Nie wie, że właśnie podjęła za mnie decyzję: Tilos i Nissiros – postanowiłam! Nie jest łatwo zdobyć bilety na promy i statki, nie jest wcale łatwo znaleźć jakąś chatkę w rozsądnej cenie w tym terminie – cóż, sierpień i święto… Świętem się cieszę – panigiri w Helladzie to przecież coś co uwielbiam i z nadzieją na cudowną zabawę spoglądam w dół, bo oto już przelatuję nad terytorium mojego raju: piękny dzień, słońce świeci, kolor nieba oszałamia, a bezkres boskiego Egeo zatyka. Robię zdjęcia z samolotu, bo choć wiem, że jestem amatorem i nie będą doskonałe to z pewnością oddadzą choć część uroku mojego raju widzianego w góry. Patrzę na wyspy, na poszarpane ich brzegi, patrzę na plątaninę nitek, które są drogami i to po nich tak lubię wędrować, patrzę na nowoczesną, wielopoziomową arterię… Już jestem całkiem nisko… Lekko podskakuję…

Grecja widziana z samolotu 

Proszę państwa, wylądowaliśmy na lotnisku w Atenach”..

Ufff – głęboki oddech: znowu jestem, znowu, który to już raz? Nie pamiętam w tej chwili, ale to nie jest ważne – ważne jest to, że jestem w moim raju.
Zmarznięta, bo coś z klimatyzacją w samolocie nie tak, staję na schodkach prowadzących do autobusu i ogarnia mnie fala niewiarygodnie ciepłego powietrza – nazywam to rzuceniem maski na twarz. Ależ gorąco! Gorąco i sucho – to moje pierwsze odczucia.

Którędy cię wieźć do Aten, żebyś zobaczyła coś nowego?” – pyta znajomy Grek, który po mnie przyjechał. I nagle sam stwierdza, że pewnie nie jechałam jeszcze Periferiakos Imittious. Nie, nie jechałam – przyznaję.

Periferiakos Imittious to również nowa arteria, jedna z tych, które urządzono w związku z olimpiadą w 2004 roku. Ślicznie tutaj i wcale nie monotonnie – monotonia najbardziej mi przeszkadza w autostradach i wszelkich innych drogach szybkiego ruchu, ale tu tego nie ma. Pokonuję trasę do Aten w zawrotnym tempie mijając kilka tuneli.
Jestem w domu, jestem u siebie – tak czuję ….

Mam przed sobą kilkanaście godzin, które mogę spędzić w Atenach – mieście tak przeze mnie ukochanym, mieście, do którego mam tak wielki sentyment, mieście, do którego na przekór wszystkim uwielbiam przyjeżdżać, bo tyle tu miejsc mi nieznanych, ale i tyle znanych, do których wciąż tak chętnie wracam.

Kilkanaście godzin do odpłynięcia promu – wykorzystam ten czas tak jak powinnam.
Upał daje się we znaki – wczesnym popołudniem dobrze jest być w domu, ale nie mogę sobie na to przecież pozwolić. Obiecałam synowi zdjęcia graffiti ze stadionu Panathinaikos – niektóre są zabawne, niektóre bardzo starannie wykonane, wszystko w przeważającej części zielone oczywiście a najwięcej tu chyba koniczynek i napisów „Gate 13” – to „Gate 13” musi być czymś szczególnym, ale przecież ja się na tym zupełnie nie znam. Obchodzę stadion dokoła robiąc mnóstwo zdjęć – nie udaje mi się niestety stanąć na płycie ja kto się zdarzyło w 2001 bodajże roku. Tym razem nie spotykam żadnego ogrodnika, który niezupełnie legalnie wpuściłby mnie na stadion…

Graffiti na stadionie Panatinaikos 

Zaglądam do kafenijo,  gdzie nawet zegar ma barwy klubowe, dostrzegam, że „Locomotive” [bardzo mini klub], w którym kiedyś byłam – już nie istnieje: szkoda, bo to kiedyś jedno z sympatyczniejszych miejsc gdzie można było posłuchać doskonałej greckiej muzyki na żywo… I jeszcze spoglądam na prawie zupełnie zrujnowane kamieniczki przy wielkiej Alexandras Avenue: już wiem, że mam ostatnią szansę zrobić im zdjęcie, bo nie ma wątpliwości, że dnie ich są policzone. Czuję, że kiedy przyjadę następnym razem do Aten tych budynków już nie będzie, a na ich miejscu staną może apartamentowce, a może coś zupełnie innego? Nie wiem – robię zdjęcia, bo lubię takie właśnie stare budynki, budynki z duszą, jak często mówię.

Zabudowa przy Alexandras Ave.

Można o jej ciekawej  historii poczytać na stronie w zakładce „Opowieści”, w cyklu „Moje miejsca w Atenach”. 

Rozglądam się dokoła – Ambelokipi, stacja niebieskiego metra. Wchodzę do przestronnego wagonu… „Epomeni stasi: Megaro Moussiki, next station: Megaro Moussiki” – cieszę uszy dwujęzycznymi zapowiedziami, ale ta po grecku raduje bardziej: grecki, którego tak mi na codzień brakuje. „Epomeni stasi: Syntagma”… a może dalej? Monastirion – oficjalna stara nazwa, choć Grecy mówią „Monastiraki”.

Wychodzę ze stacji metra i będę tu i w okolicach spacerowała wiele godzin, bo to tu wiele takich miejsc, do których tak chętnie wracam, bo z niedalekiego kąta mogę cieszyć oczy majestatycznym Partenonem, wznoszącym się nad miastem a już na pewno nad oddaloną ode mnie o kilka raptem metrów Rzymską Agorą – to jeden z moich ulubionych zakątków w Atenach: tak pięknie tu i za dnia i w nocy, kiedy wszystko oświetlone.

I Ateny są miastem dla mnie pięknym i za dnia i nocą, i nigdy nie wiem kiedy są piękniejsze, bo o każdej porze są po prostu inne.

Zauważam kolejne nieznane mi dotąd śliczne, stare budynki na Place, schodzę w dół uliczką Erechteos – chyba nigdy tędy nie szłam!!! Dźwięki bouzuki wydobywają się zza krzaków – tam jakaś tawerna… Ubóstwiam takie miejsca!
Długo w nocy spaceruję po mieście, bo przecież w nocy nie dość, że klimatycznie to jeszcze nie tak upalnie jak w dzień. Zapełnione kafeterie cieszą moje oczy, a zewsząd dobiegająca grecka muzyka cieszy uszy… To właśnie moje Ateny – tętniące życiem prawie całą dobę.

Ateny wieczorową porą 

W niedzielę jadę do Pireusu – wyspy na mnie czekają. Przejeżdżam samochodem przez ulicę Sofokleos – to ateńskie getto, tak mówią moi znajomi Grecy. Raz jeden tu może rok temu spacerowałam i to nie sama, w ciągu dnia oczywiście, nie wyjmując z plecaka aparatu, bo … lepiej nie – to bardzo nieciekawa okolica, ciemna strona Aten, gdzie nie powinno się zaglądać. Brudno tu wszędzie, ilość śmieci przerasta moje wyobrażenie, mnóstwo grup, w które gromadzą się emigranci, nędzne szyldy w obcobrzmiących językach…

A może pokazać i tę stronę znajomym, którzy tu nie byli? A może tak, jak kiedyś pokazałam synowi, że Ateny to nie tylko piękne zabytki, ale slumsy też – pokazać i to?

Auto jedzie powoli – mimo niedzieli na tej niezbyt szerokiej ulicy niestety korek. Wyjmuję aparat i niczego nieświadoma zaczynam robić przez okno zdjęcia. „Fotografizi! Fotografizi!” – słyszę nagle wrzask kobiety i nawet nie wiem, kiedy samochód otacza grupa ludzi, z którymi nigdy nie chciałam mieć nic wspólnego. „Zamknij okno! Schowaj aparat!” – to głos znajomego Greka, który odwozi mnie do Pireusu. Boję się – nie lubię takich sytuacji. Mój kierowca tłumaczy tej młodej, bardzo młodej, bezzębnej dziewczynie, że jestem turystką, że fotografuję Ateny. Nie może jechać, bo korek – ja nie chcę już tu być, już nie chcę oglądać tych ludzi.. Ona coś wykrzykuje do zgromadzonych wymachując rękoma… Odjeżdżamy powoli kiedy tylko jest to możliwe. Patrząc już zza szyby na karetkę pogotowia, na kogoś leżącego – myślę: może przedawkował? Nie mam wątpliwości, że narkotyki są tutaj na porządku dziennym – ulica Sofokleos to także, niestety, moje Ateny.

W porcie w Pireusie

I już Pireus – tu, jak w każdym porcie, świat stoi przede mną otworem. Mój wielki prom „Diagoras” przygotowany do rejsu: z najwyższego pokładu patrzę jak w jego czeluściach znikają niczym zabawki samochody i motocykle, a ludzie na dole poruszają się jak mróweczki. Ileż razy mówiłam, że lubię porty? Kojarzą mi się z jakąś bliżej nieokreśloną wolnością. Ileż razy mówiłam, że lubię pływać promami po greckich wodach, szczególnie po boskim Egeo? Kiedy wpatruję się w jego niesamowity i jedyny taki na świecie granat – unoszę się ponad wszystko. Rozglądam się dokoła: nadpływa prom „Naxos”, którym pływałam rok temu. Przy moim promie tamten wydaje się taki mały jakiś, choć to przecież normalny prom. Tuż obok stoi wcale nie najmniejszy kolejny – to „Rodanthi”. Gdzieś dalej wiele większych i mniejszych statków – patrzę na to wszystko i dziękuję losowi, że znowu pozwolił mi tu być.

Do moich uszu dobiega jakaś zapowiedź, lekkie drgnięcie – odpływamy…

Malutki stateczek przed promem: to pewnie pilot, który pomaga wypłynąć z portu temu wielkiemu promowi. Patrzę w lewą stronę: to Piraiki, nieskończona ilość białych budynków w gęstej zabudowie. To Ateny, które już zostawiam powoli za sobą, ale wiem, że przecież jeszcze tu wrócę, teraz wiem to na pewno.

Wielki ruch na morzu a ja wiem, ze na tym promie spędzę aż szesnaście godzin – to chyba najdłuższy rejs w moim życiu, choć nie najdłuższy jeśli myśleć o trasach  greckich promów ogólnie: prom „Dilana” z Salonik na Kretę chyba musi płynąć dłużej – tak mi się  wydaje. Żałuję, że nie będę zawijała do zbyt wielu portów, które z górnego pokładu wyglądają w większości wspaniale, ale też wiem, że gdyby tak było mój rejs na małą Tilos trwałby z pewnością dwa dni.

Przyglądając się z pokładu promu  mojej Grecji 

Z uwielbieniem w oczach, z radością w duszy wpatruję się w morze: „Witaj znowu moje Egeo” – mówię zupełnie normalnie i nie dbam o to co pomyślą o mnie inni. Morze głośno szumi, a fale rozbijają się o burty. „Giasou Betaki mou, giasou”…

Patrzę na to co mijam – ta mała skała to miejsce dla mnie od lat szczególne: dla innych zwykła skała, a dla mnie bezludna wyspa, która ma nawet swoją nazwę… Ta mijana właśnie wyspa to z pewnością Serifos. Mrużę oczy – tak, nie mam wątpliwości: z promu można dostrzec nawet monastyr Taxiarhon z XVI wieku, w którym tak niedawno przecież byłam. Powoli, powoli słońce schodzi coraz niżej i niżej nadając wodom Egeo jeszcze więcej dramatyzmu…

Zachód słońca oglądany z pokładu promu „Diagoras”

Już zupełnie ciemno – ponoszę głowę do góry: na niebie tysiące gwiazd, w tym wiele spadających. Czytałam, że te dnie będą szczególne pod tym względem, a ja cieszę się, że mogę być tu właśnie gdzie jestem, tu gdzie zawsze pragnę być… Wieje nader mocno – trzymam się barierki i patrzę wokół. Tam gdzieś, wydaje się, że niedaleko, migają mi światełka – jestem pewna, że to Amorgos, moja od dwóch lat wyspa numer jeden. Przynoszę sobie krzesełko i zasiadam w miejscu, gdzie nikt mnie nie znajdzie – pomiędzy szczebelkami w barierce wyciągam nogi przed siebie. Patrzę w to rozgwieżdżone do nieprzyzwoitości niebo, poddaję się tej sile, która tak cudownie mnie kołysze. Gwiazdy nadal spadają – podobno w takiej chwili spełniają się marzenia… Walczę z ogarniającą mnie sennością – już wiem, że nie spędzę całej nocy na górnym pokładzie, że nie zobaczę portu na wyspie Astipalea, i tego na Kalymnos i na Nissiros też, a kiedy rano się obudzę będzie już moja Tilos…

Ukołysana przez moje Egeo zapadam w piękny sen…

W porcie wyspy Tilos przy wschodzącym słońcu 

Udaje mi się obudzić przed Tilos – ha, śpię zawsze na tyle dobrze, że zakładałam nawet, iż obudzę się w porcie na Rodos, ale udało się, udało..
Nad wyspą Tilos wstaje słońce: minęła 6-ta rano. W porcie ze stosowną tabliczką wita mnie kiria Maria – to jej domek wynalazłam w internecie i nawet udało mi zarezerwować pokój, choć kiria Maria nie mówi ani słowa po angielsku, a to oznacza, że komunikowanie się w języku greckim idzie mi coraz lepiej. Będę mieszkała w Livadii – stolicy wyspy, na której zawsze chciałam się znaleźć, bo dla mnie od zawsze owiana była jakimiś tajemnicami, zupełnie niezadeptana, taka… taka inna od większości, zbliżona klimatem do małej Astipalei, którą zdeptałam rok temu. Tak wyobrażam sobie Tilos – malutką wysepkę w archipelagu Dodekanez, wysepkę, na której są trzy raptem wioski: „stolica” – Livadia, Megalo Chorio oraz zupełnie opuszczona przez Greków Mikro Chorio.

Kiria Maria pokazuje mi mój pokoik na piętrze – z balkonu przez te wszystkie dnie będę widziała port i bezkres Morza Egejskiego! Kiedy wieczorem zasiądę na balkonie, fioletowe kwiaty bougenwilli będą cieszyły moje oczy chyląc się ku stolikowi, na którym postawię talerz ze schłodzonym arbuzem – czy może być coś piękniejszego? „Thelis kafe?” – dobiega do mnie głos gospodyni. „Thelo, thelo kiria Maria. Efcharisto!”. „Ela kato, Betaki, ela’ do” – dobiega do mnie głos z dołu.

Zaproszona na kawę zbiegam po zewnętrznych schodkach i tak bardzo  się cieszę, że tu jestem.

Wychodzę na spacer – Livadia budzi się ze snu. Powoli otwierają się sklepy, kafenija zapełniają się Grekami. Ładnie tutaj, naprawdę ładnie – oceniam. Wchodzę na jakieś wzgórze, skąd roztacza się niewiarygodny widok na port, w którym kołysze się kilka łódek. Jakaś cisza tu wszędzie, no, może z wyłączeniem głównego skweru stolicy. Upał, żar leje się z nieba – o, to właśnie sierpień w moim raju! Patrzę na te wszystkie małe białe domki z niebieskimi okiennicami – skojarzenia z Cykladami oczywiste. Gdzieś tam na górze dostrzegam mały kościółek: wdrapię się do niego innym razem – postanawiam. Przechodzę niewielki wąwóz płosząc niestety kozy – uciekają przede mną, a przecież nie chciałam wypłoszyć ich z tego skrawka cienia… Zatrzymuję się przy starym, zniszczonym ogrodzeniu – siatka przeżarta rdzą, ale to tu właśnie widzę niewysokie drzewka obsypane figami, za którymi przepadam. Sierpień – wielkim plusem są świeże figi! Patrzę na te drzewka a moje łakomstwo widać w oczach pewnie w promieniu kilku kilometrów.

Ktoś kładzie mi rękę na ramieniu – podskakuję przestraszona i odwracam się do tyłu. Stary, szczupły człowiek w zniszczonej koszulce zapraszająco ciągnie mnie do sadu tłumacząc, że on i tak tych fig sam nie zje – mogę jeść do woli. Efcharisto para poli!

Ioanni pochodzi z Rodos i opowiada mi jakąś historię o kimś, kto w coś nie wierzył czy nie zrobił czegoś, choć wiedział, że grozi mu utrata wzroku, o kimś, kto nie wierzył w takie przesądy a jednak stracił wzrok… Niestety nie rozumiem Ioannisa dostatecznie, ba, rozumiem go niestety bardziej mniej niż więcej i ta opowieść jest dla mnie zupełnie niezrozumiała, ale nie daję tego po sobie poznać – widać w tej pomarszczonej twarzy przyjemność z możliwości podzielenia się z kimś tą historią. Znowu ganię siebie samą – przecież już miałam nauczyć się greckiego na tyle aby wszystko rozumieć a nie tylko móc się porozumiewać – tyle ciekawych opowieści mnie omija. Ioanniego spotkam raz jeszcze – w wiosce Mikro Chorio, podczas panigiri i niebywale ucieszę się z tego spotkania.

Wracam do portu wiedząc jak wielka niespodzianka mnie tu czeka – koleżanka wypoczywa na niedalekiej Rodos i tak nam się zamarzyło wypicie frappe właśnie na Tilos… Przypłynęła na jeden dzień na moją wyspę katamaranem sprawiając mi (i mam nadzieję – sobie) tak wiele radości. Kiedy koleżanka wraca na Rodos – ja nadal spaceruję po Livadii. Wchodzę w uliczkę, gdzie jedna grupa w większości starszych kobiet przekrzykuje drugą grupę. To najwyraźniej jakaś rodzinna awantura, a ja znowu ubolewam nad moim greckim. Mogę się tylko domyślać, że Greczynki nie oszczędzają się w tej słownej walce wymachując dodatkowo rękami – czytałam gdzieś przed wyjazdem o porywczych charakterach mieszkańców tej wyspy. Obok jakaś tawerna – zatrzymuję się przy siedzącej na ławeczce kobiecie: kiria Evangelija sprawnymi palcami zawija ryż w liście winogron przygotowując w ten sposób dolmadakia. Lubię takie obrazki i z radością robię zdjęcia – za zezwoleniem!

Patrzę na mapę wyspy – jest tu kilka ścieżek, w tym taka na „Czerwoną plażę” (Red Beach) – postanawiam się nią przejść a spacer to wspaniały. Wygodna ścieżka, którą podążam prowadzi nad morzem – spoglądam w dół a tam tak piękne zatoki dostępne tylko od strony morza. Kolory wody zachwycają – głęboka zieleń, niebieski, granat… Gdzieś tam jakaś malutka biała łódka się kołysze, ale i doskonale stąd widać prom zmierzający do portu… Z góry dobrze widać okoliczne skały – ta pierwsza to wysepka Gaidaros, a następna – Prasoula. Przedzieram się niczym koza w dół – to już nie ta sama ścieżka, która prowadzi dalej do plaży Lethra, a właśnie zaznaczona na mapie droga dla kóz: nią schodzi się na tę pierwszą plażę, która rzeczywiście jest jakaś czerwonawa. Przy ścieżce zatrzymuję się przy wielkim głazie -na nim kilkanaście, kilkadziesiąt małych kamyków otaczających jakiś okrągły kawałek deski. „Ruth 1948 – 1998 She loved this place” – czytam zaskoczona i zaczynam się zastanawiać kim była Ruth…. Nie wiem kim była – zapomniałam potem zapytać w Livadii: może ktoś by wiedział?

Z plaż na wyspie Tilos odwiedzam jeszcze któregoś dnia Eristos – bo bardzo to szczególna plaża, o której czytałam przed wyjazdem. Jak na Grecję – duża, bardzo duża, w tym przede wszystkim szeroka, ale i ale niesamowicie zaniedbana. Pod niewielkimi rosnącymi na plaży drzewkami – całe miasteczko namiotowe, na środku plaży palenisko, a obok wielka czarna flaga z białą trupią czaszką. Egeo wszędzie w tych zatokach takie cieplutkie, że z wielką przyjemnością chodzę po brzegu w tę i z powrotem choć od nadmiaru słońca robi mi się tak jakoś dziwnie. Z tej plaży piechotą, takimi polnymi drogami usiłuję przedostać się do jaskini Charkadio – sporo zdrowia mnie to kosztuje w tym upale, ale udaje się dojść. Ręce opadają – jaskinia nie jest udostępniona, ale nigdzie nie ma o tym informacji. Nie żałuję jednak, że tu przywędrowałam, bo piękne widoki po drodze, a spod jaskini – na wąwóz, z którego nie bardzo mogę się wydostać a chciałam go w ten sposób przejść, bo na skróty przecież (czasem!) bliżej, bo samotne dwa kościółki, w tym XIX – wieczny Agios Nikolaos, do którego udaje się zajrzeć…

Ciężko się chodzi po wyspie Tilos, bo woda w plecaku kończy się zawsze w zawrotnym tempie, a wysepka to z tylko tymi dwoma wioskami i nie ma gdzie kupić czy nabrać nowej wody. Przez zabłąkanie się w wąwozie już wiem, że nie zdołam dotrzeć do Livadii,  by zmienić ubranie – i tak prosto stąd muszę się dostać do wioski Mikro Chorio, gdzie tego wieczoru właśnie panigiri, bo to wigilia 15 sierpnia. Wyczerpana i spragniona, chyba resztkami sił, wspinam się do tej opuszczonej wioski wiedząc, że w taki wieczór tu musi być woda. O niczym tak bardzo nie marzę, jak właśnie o wodzie. Jest woda, jest: ten sympatyczny ksiądz wszystko przygotował na panigiri. Jest jeszcze wcześnie i nadal trwają przygotowania. Przedziwna to wioska – pełno w niej (czytałam, że ponad 200) zupełnie zrujnowanych domów, z jakimś niewielkim Kastro i bardzo przyzwoitym kościołem. W jednym z tych opuszczonych domów urządzono prowizoryczną kuchnię – zaglądam tam oczywiście. Kilku Greków pracuje: jeden kroi chleb, inny miesza coś w wielkim kotle tak wielką łychą, że kojarzy mi się z wiosłem. Inny obiera stosy cebuli, przygotowuje inne warzywa.

Pozwalają mi robić zdjęcia, są  bardzo  sympatyczni i mówią nawet po angielsku. Już wiem, że to co Kosta gotuje w tym wielkim kotle to revithoriso, coś tam smaży się na wielkiej patelni, pod którą żywy ogień – wszystko tu jest jakieś wielkie! Dostrzegam starszego człowieka układającego w stos plastikowe talerzyki – dość silny wiatr porywa mu te z góry, a mężczyzna  zupełnie nie może tego opanować. Postanawiam mu pomóc: przytrzymuję kolejne talerzyki a on dokłada, dokłada coraz więcej i więcej – Antonis jest mi wdzięczny, a ja oczywiście się cieszę, że mogę pomóc w tych przygotowaniach.

Idę zwiedzić wioskę – rzeczywiście gdzie się nie obejrzę tam jakaś ruina a ja przecież tak lubię takie ruiny. Czytałam, że Grecy opuszczając w latach bodajże 50-tych wioskę przenosząc się do stolicy zabrali wszystko co się dało – nawet dachy domów. Wchodzę do tych uroczych, głównie jednoizbowych chatek. Prawie w każdej jakieś zagłębienie – to pewnie miejsce na coś co dziś nazywamy „kominkiem”. Z niektórych chatek z trwogą wyskakują kozy – one się strasznie boją i są tak bardzo płochliwe, a przecież ja nie chcę zrobić im krzywdy. Piękne stąd widoki – nawet morze da się dostrzec z dwóch stron, a chatki, mimo, że ruiny kompletne nie sprawiają przygnębiającego wrażenia, tak jak np. Anavatos na wyspie Chios. Ta wioska jest bardzo sympatyczna, jakaś taka czysta na dodatek i pogodna… Trudno to sobie pewnie wyobrazić, ale doprawdy tak ją odebrałam. Wracam do kościoła – fotografuję ikony i bochenki chleba ułożone na środku w spory stos. To specjalny chleb przygotowany na panigiri – potem będzie się go jadło. Ksiądz mnie prosi, abym w czasie mszy nie robiła zdjęć – oczywiście obiecuję. Zapalam w tym kościele swoją kolejną świeczkę – potrzeba serca, że właśnie tu, a nie obowiązek czy zasada.

W zabudowaniach wioski Mikro Chorio.

O tej opuszczonej wiosce można poczytać na stronie w zakladce „Podróże” w cyklu „Pocztówki z Grecji” 

Coraz więcej Greków gromadzi się i w kościele i na niewielkim placu przed – wszystkie miejsca siedzące powoli się zapełniają. Nawet przygotowano specjalny stół dla miejscowych notabli – to przy nim po mszy urzędował będzie miedzy innymi ksiądz. Patrzę na Greczynki – takie czyste, pachnące, ładnie ubrane, ale bez przesady. I ja taka brudna po tej mojej wędrówce, a przecież nawet specjalnie długą sukienkę zabrałam ze sobą z myślą o panigiri właśnie. Echhh, źle się czuję, ale cóż – i tak cieszę się, że mogę tu być. Biją dzwony – to początek uroczystości. Najpierw dość długa msza a potem…

Potem wielkie zamieszanie, ale takie greckie, pełne uroku.. Coś w rodzaju procesji z niesionymi ikonami, ale przecież nie da się tu przejść dokoła kościoła, jakieś śpiewy, pocałunki, znaki krzyża wykonywane wielokrotnie, pajdy tego szczególnego chleba w dłoniach – i ja zajadam go z wielkim smakiem: to wyjątkowy przecież chleb! Już wiem, że nazywa się artos. Panigiri – marzyłam o tym, aby nie przeoczyć, aby było możliwe…. Wszyscy dostają talerz wypełniony pysznym revithoriso, można popijać retsinę albo wodę, można za 1,5 euro kupić smakowite souvlaki. Na środku placu zasiadają mężczyźni – bouzuki? Tak! Właśnie bouzuki! Ktoś wykrzykuje „sousta” – Grekom niewiele trzeba: rozpoczynają się tańce, do których i ja się przyłączam z wielką radością… Sousta, niech będzie sousta – czekam na swoje chasapiko, ale niestety, co nie jest oczywiście tragedią – bawię się tutaj doskonale, tańczę syrtos do upadłego i dopiero mocno po północy zjeżdżam tą przerażającą drogą w dół specjalnym busikiem, kiedy jeszcze tłoczno na górze, bo i panigiri, i w jedynym odrestaurowanym tu budynku otwarty muzyczny bar, gdzie mnóstwo młodych ludzi.

W ciągu dnia jeść się oczywiście nie da – zbyt gorąco, ale tak przyjemnie jest usiąść w jakiejś tawernie z pięknym widokiem czy to na morze, czy na góry, zamówić choriatiki czy agourotomatosalatę i polać to przepyszną oliwą, zamówić fetę albo ręcznie wyrabiany pyszny ser katsikisio – i tak odpoczywać ciesząc wszystkie zmysły.

Autobusy po wyspie Tilos nie jeżdżą szczególnie wyśmienicie, ale w przypadkach skrajnych można się wspomóc jedyną tu taksówką – numer telefonu do niejakiego Nikosa można znaleźć w bardzo wielu miejscach. Taksówką właśnie wybieram  się do monastyru Panteleimonas [genialnie usytuowany], a urzędujący tu długowłosy papa Manolis jest niesamowicie sympatyczny i pozwala robić zdjęcia (sobie też). Zaglądam oczywiście do kościółka z pięknymi mozaikami i freskami – jednopoziomowy, ale podobno został wzniesiony na antycznej świątyni, do której nie ma wejścia, bo nikt nigdy tego dokładnie nie odkrył ani nie zbadał. Droga do monastyru tak malownicza, że pieję z zachwytu! Przepaści, zatoki, skały, wyspy (w tym Nissiros oraz Gaidaronissi), wciąż zakręty i w górę…. Dodać do tego Nikosa – kierowcę, z radia „sousta” i jego ciągłe „o-pa Poloneza” to obraz mojego szczęścia właśnie. To Nikos poleca mi pewną tawernę w malutkim porciku Agios Antonios – trafiam tam: trudno wieczorem o stolik, choć to odizolowane miejsce, ale warte dotarcia, warte (ostatni autobus do Livadii coś ok. 22.30 no i ewentualnie taksówka).

Sporo czasu spędzam w Megalo Chorio a to ładna wioska – zupełnie jak wycięta z Cyklad, z pięknymi tonącymi w bajecznych kwiatach chatkami i kilkoma ślicznymi kościółkami. Kastro wspaniałe, choć wdrapanie się na szczyt – wysoko! – trochę mnie kosztowało (ech, moja kondycja albo ten upał). To co widziałam na górze (mury, freski w kościółku) i z góry (wioska, ale i Agios Antonios) było dla mnie najpiękniejszą nagrodą.

W wiosce warto zajrzeć do muzeum słoni (jedna salka i przesympatyczna „przewodniczka” – mówi również po angielsku); z nią również warto porozmawiać o możliwości zdobycia klucza do kościoła Taxiarchis – genialny!

Nie jest możliwe pożegnanie wyspy Tilos bez kilkukilometrowej wędrówki po południowej części wyspy – obszar to zupełnie dziki, niezamieszkały, z jedynie urzędującymi wszędobylskimi kozami, z tak pięknymi widokami (zatoki: Tholos, Agios Sergis), tajemniczym Kastro Agriosikia czy malowniczym wąwozem dochodzącym do zatoki Despoti nero, że ominięcie tych terenów byłoby wielkim błędem. Można tam próbować przejechać autem czy skuterem, ale wówczas nieco inną trasą niż ja – wędrowałam sporo ścieżkami, po których jeździć się oczywiście nie da (przejście z jednej strony wyspy na drugą wzdłuż wąwozu – bajeczne), a tam tak pięknie, zatrważająco pięknie.

Pięć dni spędziłam na tej jednej z najładniejszych dla mnie greckich wysepek – aż pięć, ale nie jest tak łatwo się z niej wydostać, co też ma swój plus, o ile tak się zaplanuje wakacje, że nie jest to żadnym stresem: można bez pośpiechu i zupełnie dowoli delektować się wspaniałą atmosferą tego miejsca, można zdeptać każdą część tej tak bardzo oddalonej od Aten wysepki (ale jakże bliskiej Rodos), można tam właśnie czuć się wielce szczęśliwym pamiętając, że tamtejsze arbuzy mają wyjątkowo wyborny smak – już do końca wakacji nie udało mi się tak pysznych jak właśnie na Tilos arbuzów jeść. Oj, i wielkim (dla mnie!) minusem jest zupełny brak na wyspie osiołków – uwielbiam greckie osiołki, a wyspa Tilos wyposażona w kozy, kozy w niesamowitych zresztą ilościach (czasem gdzieś owce można zobaczyć czy nawet świnki, ale kozy, kozy są wszędzie).

Statkiem „Proteus” przenoszę się na niezbyt odległą wulkaniczną wyspę Nissiros – z jego pokładu wydaje się być taka zielona. Wiedziałam, że tu wrócę – odkąd zjawiłam się tu pierwszy raz marzyłam, że kiedyś, kiedyś…. i tak właśnie zrealizowałam swoje marzenie. Tutejsza Chora to jedna z moich greckich bajek – upajałam się jej urokiem w nieskończoność i jeszcze mogłabym dłużej. I w dzień i w nocy spacerowałam po Chorze, by wciąż i wciąż dusić się z zachwytu. Oczywiście nie dbałam o to dokąd idę: skręcałam, gdzie nogi poniosły. Uliczek tu mnóstwo, całe labirynty i całkiem sporo takich bez wyjścia, a chatki w większości zachwycająco piękne. Mnóstwo tu wspaniałych chochlakia [mozaiki] misternie poukładanych z kamieni, mnóstwo tu kotów, suszącej się na drutach pościeli zwisającej z balkonów, mnóstwo tu wreszcie Greków plotkujących z sąsiadami. Kwiaty tu piękne, wielkie donice dekoracyjnie porozwalane tu i tam, wilgoć tak niesamowita, że wszystko wciąż mokrawe. Nad tym wszystkim wspaniale oświetlony (nocą) klasztor Panagia Spilani (w kościele nie wolno robić zdjęć, ale…) – od strony morza widać, na jak potężnej skale jest posadowiony. Egeo z niesamowitą siłą uderza tu o skały – na Tilos nie było aż tak nerwowe. Chora to miejsce, które wprawia mnie w nieustający zachwyt – to tam można zajrzeć do warsztatu niejakiego Vangelisa, który wytwarza bouzuki i baglamandaki, to tam można siedzieć na murku i słuchać Egeo albo – jak kto woli – prowadzonych do świtu głośnych rozmów, bo tu (niedaleko odrestaurowanego wiatraka) kafejki otwarte bardzo długo, to tam można zajrzeć do kilku prześlicznych kościółków (niektóre prywatne i pozamykane, ale czasem można znaleźć uwieszony gdzieś tam kluczyk), z Chory wreszcie można wspiąć się do fascynującego Paleokastro by krążąc po jego potężnych murach uciec do przeszłości albo po prostu podziwiać wszystko to co wokół i w dole.
Tilos jest wyspą spokojną zawsze – nawet wtedy kiedy przypływa statek z Rodos z turystami, którzy wsiadają do autokaru i jadą na chyba 2-godzinną wycieczkę po wyspie (koleżanka pojechała, ale wycieczka dość marna), Nissiros natomiast (dwa miejsca w zasadzie: Chorę i wulkan) absolutnie przytłaczają turyści przypływający z wyspy Kos na jeden dzień: jedna grupa pakuje się do autokarów (a wieczorem w porcie chyba z 10 autokarów stoi), druga pnie się z portu Mandraki do Chory – potem zmiana. Statki z Kos przypływają na Nissiros w okolicach 10.30 – raz siedziałam w kafeterii o tej porze przy głównej ulicy prowadzącej do klasztoru. To co widziałam wyglądało niesamowicie: płynąca rzeka ludzi! Sama zresztą – pamiętam – tak szłam w 2003 roku. A co się działo przy wulkanie wówczas? Teraz pojechałam do wulkanu oczywiście jak statki odpływają (po 15-tej) – wtedy dopiero można upajać się do woli atmosferą tego miejsca. Kiedy z Nissiros odpływały statki na Kos – robiło się tu cudownie klimatycznie a Chora staje się z powrotem małym cudem.
Nie wiem jak po wyspie jeżdżą autobusy, bo w porcie Mandraki udaje mi się wypożyczyć auto – na Tilos wszystkie samochody były zajęte, tu – po dwóch dniach oczekiwania wręczono mi kluczyki choć cały czas się zastanawiałam czy to konieczne aby przez trzy dni mieć na tak małej wysepce samochód. Nie, nie jest to konieczne: wysepka nie jest wielka przecież a i kilka pieszych ścieżek widziałam na mapie, ale upał powoduje, że zostawiam sobie to auto na rzeczywiście całe trzy pozostałe dni.
Bez żadnego pośpiechu, bez presji czasu jeżdżę po tej kolejnej niewiarygodnie pięknej wyspie. Mam czas na to, aby na głównym skwerze wioski Nikia przez dwie godziny popijając frappe rozmawiać w klimatycznym kafenionie z tambylcami, w tym z przesympatycznym greckim duchownym ze Stanów Zjednoczonych oraz właścicielem – Panajotisem, który wyraźnie mnie adoruje znacznie bardziej niż wszyscy inni Grecy razem wzięci, a bawi mnie to niebywale. Mam czas i na to, aby krążyć do woli po wąskich uliczkach Nikii, patrzeć na zadbane chatki, zerkać z zadumą na nieodległą a widoczną stąd moją Tilos, mam czas, aby długo postać w miejscu, z którego fascynujący widok na wulkan, mam czas na to aby wejść do dużego kościoła Eisodeia Tis Teotokou z połowy XIX wieku, w którym urządzono coś w rodzaju mini-muzeum [można obejrzeć m.in. szaty duchownych z czasów przeszłych] i wysłuchać opowieści sprzątającej kobiety o tym, jak zniszczono tu mozaiki a zamiast nich mamy teraz to co widzimy… Na pytanie: dlaczego zniszczono z pewnością śliczne mozaiki – nie umie mi odpowiedzieć, podobnie jak właściciel kafenionu.
Dzięki temu, że jeżdżę samochodem mam czas na aż dwukrotne i kilkugodzinne odwiedziny przedziwnej wioski Emporio, gdzie zatyka z wrażenia, bo wioska prawie wyludniona, wieczorem w dwóch tawernach więcej Greków niż mieszkańców, a w dzień w starej, zrujnowanej, opuszczonej ale pięknej części wioski więcej kóz pilnowanych przez niewidomą kirię Irini niż mieszkańców. Mam czas na to aby zaglądać do tych prześlicznych ruinek, dostrzegać ślady niebieskiego koloru na ścianach, znajdować resztki mebli, jakieś oznaczenia na ścianach, mam wreszcie czas i na to, aby przed wjazdem do wioski znaleźć antyczną saunę, gdzie tak gorąco, że trudno zrobić zdjęcia ale po wyjściu z radością można stwierdzić; „Na wyspie Nissiros wcale nie ma upału”.

Kościółek Ag. Savva na Nissiros

Któregoś dnia jadę na samo południe wyspy, do miejsca, które nazywa się Avlaki a miejsce to zupełnie magiczne. Już droga w dół na odcinku od Nikii przyprawia o zawrót głowy: często się zatrzymuję, aby na to popatrzeć, porobić zdjęcia choć wiem, że nie oddadzą tego co widzę. Ta droga to kolejna jedna z najpiękniejszych, które widziałam w Helladzie, z bardzo przyzwoitym asfaltem, prawie bez prostych odcinków, z mnóstwem ostrych zakrętów, wciąż w dół i w dół… Po tej drodze u schyłku dnia, kiedy trochę chłodniej, będzie przechadzać się wcale nie małe stado krów odpornych na dźwięki klaksonu. Pod koniec tej drogi zostawię auto przy niewielkim samotnym kościółku Agios Panteleimon, do którego wejdę, aby zapalić swoją kolejną świeczkę. Dalej już pójdę pieszo pokonując kilkanaście może schodków i stanę zaskoczona tym co wyłoni się za zakrętem: tafla wody, czarne skały, maleńki porcik i dwie białe, leniwie kołyszące się łódki (strzałka z napisem „limanaki” wcześniej na skałce), po lewej stronie kilka zrujnowanych sporych budynków (śliczne resztki balkonów) i na wprost jeden, jedyny nowy, właśnie wznoszony, z balkonem wychodzącym na morze, z dużym sercem ułożonym z kwiatów chyba (albo kamieni) na płaskim dachu. Patrzę na to wszystko – tak pięknie tutaj! Schodzę na sam dół: jedna para (kobieta coś szkicuje), kilku młodych rybaków, którzy zakładają specjalne kombinezony i rzucają się w morze wracając po niedługim czasie z siatkami pełnymi ryb. Z zachwytem patrzę jak faluje transparentna woda zmieniając w moich oczach kształty kamieni, których stosy leżą na dnie, czasem mrużę oczy, bo słońce odbijając się od wody nadal oślepia pozostawiając setki małych mieniących się gwiazdek na powierzchni…
Avlaki – już wiem, że szczególne to miejsce na wyspie, drugie po Chorze, gdzie z wrażenia stanęłam jak wryta, magiczne…
Odkrywam, że tutejszy Profitis Ilias wcale nie jest taki wysoki i oczywiście muszę znaleźć się na jego szczycie – bajkowy stąd widok na całą Nissiros i na pomarańczowe dachy kaskadowo posadowionych na stoku wzgórza chatek wioski Nikia rozłożonej tuż pod moimi stopami.
Odkrywam również, że z Paleokastro przy Chorze do niezamieszkałego monastyru Stavros prowadzi nieasfaltowa droga przez góry [prowadząca do wulkanu docelowo] i postanawiam nią przejechać a wycieczka to fascynująca pod każdym względem, bo i piękne widoki, i kilka kościółków czy kapliczek, i takie miejsca gdzie długo stoję patrząc z zachwytem w oczach na wszystko to co niżej, niż ja, w tym na morze, które wciąż swoim urokiem mnie urzeka i na krater wulkanu … Często robię tu przystanki mimo, że użycie hamulców powoduje, iż moje małe auto znika w tumanach kurzu i pyłu unoszących się z tej drogi – tak strasznie tu sucho. Innego dnia zaglądam do monastyru Panagia Kyra, w którym krzątanina niebywała – smutnieję, kiedy słyszę, że następnego dnia wieczorem odbędą się tu panigiri [na pewno z tańcami!], a mój statek z wyspy Nissiros na wyspę Kos odpływa niestety właśnie wtedy. Szybko się zastanawiam, czy nie zostać tu dłużej [mam kilkudniowy zapas] ale nie, nie powinnam: są takie kłopoty z biletami na promy, że mogę potem nie zdołać się stąd wydostać. Zbolała, w ślicznym kościółku zapałam swoją świeczkę i chodząc po całym terenie patrzę na wielkie kamienne stoły – oczyma wyobraźni widzę jak będą wyglądały za kilkanaście godzin, widzę mnóstwo Greków siedzących na kamiennych ławach wokół stołów, słyszę muzykę… Czy to może moje chasapiko? O-pa!!!

Niezamieszkały Monastyr Stavros

Nauczona doświadczeniem (wiem, że będzie mnie zżerać tęsknota!) postanawiam trochę czasu poświęcić najbliższym kontaktom z moim Egeo – ono wciąż tu tak blisko, na wyciągniecie ręki przecież… Zaglądam na kilka plaż, pozwalam tej niesamowicie ciepłej wodzie dotykać moich stóp, pozwalam jej głaskać moje nogi…. Cudowne to uczucie i za tym tak zawsze tęsknię… Odkrywam zaskakujące i przedziwne dla mnie miejsce z drugiej strony olbrzymiej skały, na której w Chorze monastyr Panagia Spilani – to plaża zwana Chochlaki, z samych czarnych kamieni.. Świetnie to wygląda a i taka uczta dla uszu, bo kiedy fala się cofa kamienie obijając się o siebie tak śmiesznie bulgoczą. Mają piękne kształty: bardziej to jajka niż piłki, są takie obłe i miłe w dotyku choć gorące jak diabli i nie sposób po nich chodzić bez butów. Najpiękniejsze są te, które oblewa fala – odbijają słońce niewiarygodnie połyskując a wysychają w mgnieniu oka. Już wszystko wiem: Nissyros po pierwszych odwiedzinach była u mnie, w moim prywatnym rankingu wysoko, ale teraz, kiedy dokładniej jej się przyglądam, kiedy tak zaglądam w każdy kąt…. To absolutna czołówka, choć wcale przecież nie Cyklada.
I nareszcie trafiam do wulkanu – spoglądam z góry na olbrzymi krater Stefanos: niewiarygodne, ale nie ma tu nikogo! To jest dopiero piękne! Z radością zbiegam na sam dół i dostojnie przechadzam się po dnie krateru zaskoczona (zapomniałam???) niebywałymi kolorami z przewagą niezdrowego żółtego z zielonkawym odcieniem. Zapach tu specyficzny ale mi to nie przeszkadza – wszak to prawdziwy wulkan. Podchodzę do kilku, może kilkunastu wgłębień i nadsłuchuję: bulgocze, naprawdę bulgocze! Przypominam sobie jak wielkie wrażenie wywarło to na mnie kiedy byłam tu po raz pierwszy ale i dziś nie pozostaję obojętna temu przecież. Słucham podziemnego bulgotania, przyglądam się wydobywającej się z ziemi pary – nie dotykam tu niczego, bo może być nadmiernie gorące. Czymś nowym dla mnie zabranym tym razem na Nissiros jest świadomość, że na wyspie znajduje się kilka kraterów, nie tylko ten największy Stefanos, tak tłumnie odwiedzany przez wszystkich. Mam czas, tutaj tak cicho, tak pięknie, tak… zupełnie inaczej niż wszędzie – niecodzienny to krajobraz, jak nie z tej planety. Wychodzę z krateru i idę na drugą stronę drogi – wędruję ścieżką po różnorakich kamieniach a barwy tu i żółte i zielone, i brązowe, i czerwone… Cała paleta przeuroczych barw!!! Powoli słońce chyli się ku zachodowi a ja znajduję tu jeszcze trzy kratery – nie są co prawda tak wielkie jak Stefanos ale również pełne uroku.

Chochlaki Beach na greckiej wysepce Nissiros

Jeszcze wioska Pali ze ślicznym porcikiem, gdzie pod wieczór całkiem sporo jachtów, jachcików i łódek [świetna tawerna!], która wygląda uroczo nie tylko kiedy się po niej spaceruję, ale może nawet bardziej kiedy się patrzy na nią z góry, z tej głównej drogi wyspy – doprawdy piękny to widok, jeszcze Loutro, jeszcze jakieś termy, jeszcze kilkanaście przystanków, bo kiedy jeździ się tymi malowniczymi drogami Nissiros oplatającymi góry widać niezliczone ilości niezbyt głębokich jaskiń (kozy szukają w nich cienia), widać niezliczone ilości drzew figowych (a ja tak lubię przecież świeże figi), widać okoliczne wyspy – skały, w tym Giali, na którą można popłynąć, bo tam najbliższa od Nissiros plaża (cena chyba 8 euro w obie strony) oraz Agios Antonios. Jeszcze koncert pod gołym rozgwieżdżonym niebem w porcie Mandraki, nad samym morzem, przy cumujących rozświetlonych statkach, porywający koncert grupy, której dowodzą dwaj synowie znanego greckiego kompozytora i pieśniarza, Stratosa Dionisiou – Aggelos i Stelios, i ja zachwycająca się atmosferą: Grecy tak lubią się przecież bawić.
I wreszcie ten dzień kiedy muszę pożegnać wyspę Nissiros – czynię to z wielkim i nieudawanym żalem choć tym razem odpływam stąd spełniona: zdołałam upoić się atmosferą tego miejsca, widziałam chyba wszystko, nataplałam się w wodach mojego kochanego Egeo.
Krótki rejs statkiem Proteus na wyspę Kos – wiatr wieje bardzo bardzo i statek niebezpiecznie (dla mnie) przechyla się na lewą stronę, ale przecież jestem w raju – pocieszam się bliska paniki. Spojrzenie na pięknie oświetloną fortecę w porcie i refleksja: tak niedawno tu przecież byłam a to już 5 lat, i wkrótce mój prom, ten sam wielopoziomowy Diagoras, na którym z wielkim trudem znajduję miejsce na podłodze – wiem, że będę chciała spać, bo dwunastogodzinny to prawie, nocny rejs…
Owinięta ręcznikiem śpię jak suseł wśród tych tłumów, gdzieś tam wśród resztek świadomości rejestrując, że oto Kalymnos a teraz chyba Astipalea…. Nie czuję, nie wiem…. Budzę się wypoczęta w porcie w Pireusie, witam nowy dzień i już od rana potężnie świecące słońce, a potem czekam dobre pół godziny jeśli nie dłużej, żeby opuścić prom – takie tłumy widuję niezmiernie rzadko ale i niezmiernie rzadko spędzam w sierpniu wakacje w Grecji.
Mam cztery pełne dni, które powinnam spędzić w taki sposób aby nie żałować, że mogłam inaczej, ciekawiej. Brat znajomego Greka na jeden dzień oferuje mi swój samochód – z radością przyjmuję ofertę i od razu wyjeżdżam do Marathonu wierząc, że tym razem zdążę do tamtejszego muzeum (w maju mi się to nie udało). Jadę powoli przez – mimo palącego od tygodni słońca – zielone, nieco górzyste tereny Attyki. Tą mnogością zieleni jestem naprawdę zaskoczona – Grek mi tłumaczy, że w przypadku pożaru te tereny pójdą z dymem natychmiast, co do mnie słabo dociera, bo widzę, że to żywa zieleń a nie jakaś wysuszona na wiór. Gdzieś tam widzę jeden, potem następny duży samochód straży pożarnej – stoją w polach, w wątpliwym cieniu drzew, a Grek tłumaczy, że już tyle pożarów było w tym roku w Grecji, że są takie upały, tak wielkie zagrożenie, taka susza, że to profilaktycznie, bo…. Grecja płonie dość często – to prawda: już od kilku tygodni i w tym roku pojawiają się pożary, a ja w czasie wiosennych wakacji widziałam przecież spaloną w ubiegłym roku ziemię na Peloponezie a widok to niesamowicie bolesny.

Mandraki na Nissiros

Muzeum w Marathonie zastaję otwarte, co cieszy. Jestem zdziwiona, bo muzeum całkiem spore – nie wiem dlaczego spodziewałam się czegoś znacznie mniejszego, a eksponaty zaskakujące [śliczne stele]. Wielkie wrażenie robią sąsiednie cmentarzyska z grobami, które można oglądać. Przechodzę z jednego cmentarzyska na drugie przez otwarty teren – żar leje się z nieba a tu grama cienia. Pod stopami zupełnie wysuszona trawa, powietrze suche, zatyka – taka to Grecja w tym roku. Zatrzymuję się na chwilę przy jakichś antycznych kamieniach: te resztki znalezione w czasie budowy Attiki Odos, potężnej autostrady. Odjeżdżam do niedalekiego antycznego Rhamnous – w życiu o tym miejscu nie słyszałam, czego się wstydzę. Nabywając bilet w kasie nabywam również stosowną książkę o Rhamnous ze zdjęciami i szkicami – muszę sobie to miejsce przybliżyć. Kasjerka doradza zabranie czapki, bo mimo popołudnia słońce piecze niewiarygodnie a teren odkryty i na dodatek rozległy. Spaceruję antyczną drogą, co jakiś czas się zatrzymując, ale najwięcej czasu spędzam przy sanktuarium bogini Nemezis. Rzeczywiście gorąco i sucho, cykady ukryte w iglastych drzewkach cykają w ilościach mnogich – nie da się ukryć: jestem w Grecji. Teren nie wydaje mi się wcale taki duży i zamierzam spod sanktuarium już wracać, gdy nagle dostrzegam tablicę, na której jakiś plan… Przyglądam się dokładnie, zaglądam do mojej książki, przecieram oczy ze zdumienia – przecież jest jeszcze dalsza część, daleko bardziej rozległa niż ta, po której chodzę, a ja już miałam zamiar wyjść. Schodzę ścieżką w dół, jakieś mury mniejsze, większe, znowu trochę pod górę i staję jak wryta: przede mną wzgórze, na którym mnóstwo obiektów, za wzgórzem morze i dalej wyspa Evia (Eubea). Zaglądam tu w każdy kąt, patrzę w dół bo morze śliczne a i zatoka z plażą jakąś…. Siadam na antycznych schodkach, bo tu zbawienny cień, odpoczywam patrząc na nieodległą Evię: wydaje się być zieloną wyspą a ja widzę stąd nawet kilka wiatraków. Potem kiedy już wracam zatrzymuję się w miejscowości Agia Marina – to stąd odpływają półotwarte promy na Evię a niewielki porcik oglądany ze wzniesienia, zapełniony małymi łódkami, wygląda przeuroczo.
W Attyce udaje mi się zajrzeć do Rafiny – mam do niej wielki sentyment. Jest wieczór kiedy tam dojeżdżam, a port o tej porze jest miejscem niezwykle urokliwym. Wiele razy w swym życiu byłam w Rafinie, wiele razy jadłam tu kolację, wiele razy oglądałam tu w sklepach najróżniejsze gatunki ryb. To z tego portu płynęłam kiedyś na Andros, a potem jeszcze na Tinos… Ale najważniejszy dla mnie w Rafinie jest posadowiony na niewielkim wzgórzu mały kościółek Agios Nikolaos – w ostatnich latach zawsze zamknięty przede mną, a dziś niespodziewanie otwarty. Przyglądam mu się z bliska po raz nie wiem który, i powoli wchodzę do środka: czynię to dopiero po raz drugi w życiu. Mocno nabieram powietrza – to ten zapach, którego nigdy nie zapomnę, zapach dla mnie niezwykły, zapach, który uwielbiam…. Kościółek to dla mnie szczególny – to pierwszy w Grecji kościółek, do którego dane mi było zajrzeć. Po ilu latach zajrzałam do niego ponownie? Aż niedowierzam: osiemnaście lat temu, we wrześniu, stanęłam w tym kościółku po raz pierwszy i do dziś – jedyny. Ogarnia mnie wielkie wzruszenie, wrzucam jakieś monety do skrzyneczki i oczywiście zapalam kolejną swoją świeczkę.
Będąc w Atenach postanawiam odwiedzić Pireus – miasto w mieście, Pireus z jego ciemną stroną, której przyglądałam się kiedy spłynęłam z wysp: zakątki pełne starych warsztatów, powybijane okna [niektóre pozatykane jakąś dyktą], mnóstwo porozrzucanych śmieci, już [choć ranek] porozkładane koce, na nich jakieś towary i stojący obok przybysze z .. nie wiem .. Pakistanu na pewno, może Bangladeszu, innych podobnych krajów też. To ciemna strona Pireusu, to te zakątki, gdzie nigdy w nocy bym się nie wybrała (tak jak getto ateńskie). Ale jest i jasna strona tego miasta w mieście: to tam gdzie zatoki, gdzie wspaniałe jachty, które mogę oglądać w nieskończoność i nigdy się nie nudzę, to ta część gdzie przepiękna zatoka Zea, gdzie Turkolimano czy Mikrolimano, gdzie świetne kafeterie, świetne tawerny, to ta część gdzie lubię zasiąść nad frapką i patrzeć gdzieś tam.. przed siebie.. i widzieć oczyma duszy to, czego oczy przecież nie zobaczą…

Nad Mandraki

Z wielką radością łazikuję nocą po Atenach szukając wciąż czegoś nowego – tak tym razem odkryłam nowy dla mnie teren: Psiri, gdzie przechadzają się setki głównie młodych ludzi najróżniejszych subkultur, gdzie mnóstwo kafeterii, barów, pewnie i klubów, gdzie można zjeść pyszne lody ale i wypalić fajkę wodną, gdzie można popatrzeć na stare warsztaty czy antykwariaty, i dostrzec nieraz bardzo piękne przedmioty, tak również odkryłam uroki Thissieo, gdzie śliczne kamieniczki, kościółki, pozostałości po starej linii tramwajowej, gdzie na ulicy bodajże Heraklio życie tętni całą noc, a grupy ludzi okupują stoliki najróżniejszych kafeterii, w tym takiej klimatycznej urządzonej w starej szkole. Kilkakrotnie przystaję przy afiszach informujących o koncercie Zbigniewa Preisnera pod Akropolem w pierwszych dniach września – boleję nad tym, że mnie wówczas już tutaj nie będzie: taki koncert w tym miejscu to będzie coś niebywałego (dla zachowania w pamięci fotografuję nawet afisz). To moje Ateny, do których przyjeżdżam od lat i wciąż mam tam tak wiele jeszcze do obejrzenia.
Nadchodzi sobota i potem nic już nie jest takie jak poprzednio – Grecja stanęła w takim ogniu jak nigdy dotąd. Wychodzę z metra w dzielnicy Chalandri – mam stąd jechać ze znajomymi nad morze. Słyszę krzyk starej kobiety i zauważam jej wyciągniętą przed siebie dłoń… Spoglądam w tamtym kierunku – nad tą częścią Aten nie ma już niebieskiego nieba, nad tą częścią Aten unosi się olbrzymia chmura dymu. Wkrótce się dowiem, że to płonie masyw górski Imittos (Hymett), że ogień doszedł do dzielnicy Papagou, że zagrożona jest dzielnica Zografou. „Słyszałam huk” – krzyczy ta kobieta i wykonuje nieskończoną ilość razy znak krzyża. Znajomi są dziennikarzami – w domu kompletne zamieszanie. Staję na werandzie piątego piętra apartamentowca i patrzę w tamtą stronę mego miasta, patrzę na te kłęby dymu, na przelatujące helikoptery, widzę w telewizji sięgające 30 metrów języki ognia gdzieś na Peloponezie. Potem się dowiem, że w czasie tej jednej doby wybuchło w Grecji ponad 120 pożarów.
Jedziemy jednak nad morze, na śliczną, piaszczystą i dużą plażę w Schinas. Dużo tu ludzi, bardzo dużo – i bardzo tu pięknie. Zadumana siadam na piasku i siedząc w jednym i tym samym miejscu nad samym morzem widzę:
– po swojej lewej stronie olbrzymią chmurę dymu – to pożary na wyspie Evia (Eubea);
– po swojej prawej stronie olbrzymią chmurę dymu – to pożary w rejonach jeziora Marathonas;
– na wprost z lekkim skrętem na prawo olbrzymią chmurę dymu – to pożar w Atenach, Imittos, Papagou….
Dusza płacze… Kompletna bezradność i niezrozumienie, kiedy potem słyszę, że to w większości celowe podpalenia, bo spekulacja gruntami, bo wkrótce wybory….. Nie rozumiem tego, nie rozumiem!! – krzyczę do… nie wiem kogo.
Ja wciąż w jedynym i tym samym miejscu na tej plaży. Przerażające – właściwie brak niebieskiego nieba nad Grecją, wszystko to co nad głową to potężne kłęby szarego dymu. I do tego często nadlatujące samoloty – siadają na wodzie jak tylko pilot nie widzi kąpiących się ludzi, nabierają w ruchu wody i szybko wznoszą się w powietrze. Tłumy ludzi na plaży z głowami uniesionymi do góry, bo tuż nad głową potężny samolot po nabraniu wody kierujący się nad Evię.
Wyspa Evia (Eubea), na którą raptem dwa dni wcześniej patrzyłam z antycznego Rhamnous: wtedy taka zielona, taka śliczna i te wiatraczki…. Dziś ogarnięta ogniem z kłębami dymu unoszącymi się wysoko, wysoko…
Odwiedzamy innych znajomych w ich letnim domku w pobliżu – w salonie włączony telewizor a zdjęcia przerażające: coraz więcej ognisk, coraz większe pożary, a silny wiatr sprzyja ich rozprzestrzenianiu się. „Co to znaczy: 51 nekri?” – wychodzę na werandę i pytam zebranych. „51 osób już zginęło” – słyszę odpowiedź.
Niech Bóg ma Grecję w swojej opiece, Grecję i tych biednych ludzi, którzy tracą bliskich i wszystko to co mają: domy, zwierzęta, wszystko… Potem się dowiem, że na Peloponezie spłonęły całe wioski, że ogień doszedł do antycznej Olimpii, że Arkadia, ta śliczna Arkadia już nie będzie taka jaką ją widziałam w maju, że….
Rozmiar tej tragedii jest ogromny.
Zaniepokojenie wśród moich bliskich w kraju, mnóstwo sms-ów, telefonów, w tym mama krzycząca mi do słuchawki: „Dziecko, wracaj, wracaj stamtąd!”. Ja tam na miejscu odbieram to zupełnie inaczej i nie czuję się zagrożona w jakiś szczególny sposób, ale moi bliscy tutaj w kraju nie chcą mi wierzyć. Zaniepokojenie o mój los osiąga apogeum, kiedy w niedzielę trafia do Polski informacja o zamknięciu drogi do ateńskiego lotniska – to nieprawda, nigdy nie była cała zamknięta, jedynie w sobotę przez kilka godzin niewielki jej odcinek – jechałam wtedy Attiki Odos.
Na ateńskich ulicach nie widać zamieszania, nie widać żadnej paniki, choć w tawernach, kafeteriach większość rozmów o pożarach. Kiedy spacerowałam po ateńskiej Psiri, a potem po Thissieo, ze zdumieniem nawet odnotowywałam świetną zabawę i świetne nastroje tych wszystkich ludzi. Kiedy siedziałam na plaży w sobotnie popołudnie ogarniały mnie mieszane uczucia: obok hałasy niebywałe, bo i upał i mnóstwo Greków wokół, śmiech, zabawy, mnóstwo radości – i te potężne dymy, te przelatujące nad głową samoloty nabierające wodę i zrzucające ją po minucie – dwóch…
Dwa zupełnie różne światy: tam, tak przecież blisko, walka o życie, o przetrwanie, tu – taka wielka radość. Myślałam o tej mojej Evii – kilkadziesiąt godzin minęło raptem a niebo nad nią w sobotnie popołudnie….
Jestem jeszcze w Atenach, ale już nie taka sama jak nie tak dawno, jeszcze tu spaceruję ale dusza moja płacze i to nie tylko dlatego, że w nocy pożegnam mój raj, bo to koniec moich wakacji. W ramach mego nastroju postanawiam zajrzeć jeszcze na Pierwszy Cmentarz (Cmentarz A) – dawno nie byłam a taki piękny, stary, klimatem zbliżony do naszych Powązek. To jedno z moich ulubionych miejsc w tym mieście. Wśród strzelistych cyprysów, rozłożystych palm, mnóstwa cykad – białe groby tych, którzy odeszli. To bardzo piękne miejsce, gdzie spacerując wspaniale odpoczywam. Niektóre grobowce to prawdziwe dzieła sztuki, niektóre – niczym antyczne świątynie. Mnóstwo tu fotografii zmarłych, zniczy brak zupełnie, czasem świeży kwiatek, lampka oliwna, czasem list do zmarłego, czasem piękna książka. Śliczne miejsce nawet wówczas kiedy dostrzegam na bluzce drobinki popiołu a nad moją głową nie ma niebieskiego nieba: Imittos (Hymett) wciąż płonie…… Jeszcze późnym wieczorem zasiądę na skałach Aeropagu, by stąd popatrzeć na rozświetlone miasto, na Partenon, na kościółek Agios Jorgos na szczycie wzgórza Likavitos… I jeszcze jadąc nocą na lotnisko usłyszę od kierowcy: „Na wyspie Korfu wybuchł pożar” – ukryję twarz w dłoniach……

Póki nie stworzę galerii na tej stronie a wciąż brak mi na to czasu – zapraszam do obejrzenia wielu moich zdjęć z tej właśnie podróży na Fotoforum o Grecji.