2008: Fourni, Thymena, Ikarija, Ateny

sierpień/wrzesień 2008: Fourni, Thymena, Ikarija, Ateny

„Najlepiej zrobisz wyrzucając zegarek jak już wyjdziesz z promu i znajdziesz się w porcie na Ikarii” – tak powiedziała mi Argiro, kiedy ostatecznie ustaliłam sobie plan na te prawie trzytygodniowe wakacje i zaczęłam zagłębiać się w wysepki, na które zamierzałam się wybrać. Fourni mnie nie przerażała, bo maleńka, ale Ikarija owszem, bo wcale nie taka mała a musiałam przyjąć do wiadomości, że w zasadzie komunikacji publicznej tam nie ma. Już wiedziałam, że roweru na Ikarii też nie wypożyczę, bo zbyt górzysta to wyspa, a moja Argiro jeśli w ogóle widywała tam rowerzystów przez te wszystkie lata na Ikarii spędzane to raczej jedynie wyczynowców, a i taki obrazek nieczęsto się zdarzał. Oglądałam u Argiro zdjęcia z Ikarii – wyspa spodobała mi się jak licho i wiedziałam, że muszę tam popłynąć mimo niesprzyjających okoliczności: płynę sama a nie mam prawa jazdy, odległości zbyt wielkie aby coś zobaczyć, w wypożyczalniach rowerów brak… Ale mimo to coś mnie tam ciągnęło – czy to ten cudowny sposób w jaki Argiro o Ikarii opowiadała? Czy to jakiś pęd ku przeciwnościom? Kiedy jeszcze wypatrzyłam na mapie, że pomiędzy Fourni a Ikarią znajduje się taka malutka wysepka, którą zwą Thymeną – wiedziałam, że się nie wycofam: Fourni z Thymeną miały być dodatkiem do Ikarii. Zaczęłam marzyć o tej nikomu nieznanej Thymenie i myśleć, żeby choć łódką rybacką, żeby w jakikolwiek inny sposób ale jednak na niej stanąć: wydawała mi się taka tajemnicza z tą swoją jedną nawet nie wioską a osadą. „Tam mieszkają ludzie i musi być jakaś możliwość dotarcia, choć oczywiście nie promem” – pocieszała Argiro.

Rybackie miasteczko na wyspie Fourni

Kiedy wszystko to co mi opowiedziała, wszystko to co wyczytałam i obejrzałam zabrałam w jedną całość – wrzuciłam do walizki trzy potężne powieści, ba, nawet kostium kąpielowy i ręcznik plażowy: uświadomiłam sobie bowiem, że będą to najbardziej stacjonarne wakacje mego życia, gdzie będę miała mnóstwo czasu i spędzę go siłą rzeczy na plażach (bo niby gdzie?) czytając książki w cieniu tamaryszku czy innej oliwki, traktując pobyt na Ikarii jedynie jako wstępne rozeznanie terenu – i też będę szczęśliwa.
Nie czyniłam żadnych planów – w tej sytuacji nie miało to sensu, bo nie ma przecież nic gorszego jak niemożliwość zrealizowania tego co by się chciało: pozostaje wtedy niesmak, niedosyt jakiś… Nie: wakacje w Helladzie muszą być przecież cudowne i takie będą – z pozytywnym nastawieniem wchodziłam na pokład samolotu, który leciał tak szybko, że po upływie nieco ponad dwóch godzin patrzyłam jak Ateny przybliżają się do mnie, jak samolot kołuje nad miastem a ja coraz lepiej widzę te nieliczone ilości światełek wyznaczających drogę dla aut, wyznaczających osiedla… Ateny, moje Ateny, najpiękniejsze miasto świata, do którego tak chętnie wracam.. Czy pisałam już, że do Aten wracam a nie jeżdżę? Tak czuję już od lat: moje miasto, jedyne takie, niepowtarzalne, wciąż pełne tajemniczych zakątków, wciąż nieodkryte przeze mnie, takie, którego wciąż mi brak mimo, że jestem tu po raz sama nie wiem który i zostaję w nim wciąż dłużej i dłużej…
Po podróży w klimatyzowanym wnętrzu samolotu i krótkim pobycie na lotnisku gdzie temperatura również niska – mimo środka nocy czuję wychodząc z budynku, jak ogarnia mnie fala zwyczajnej duchoty. Gorąco, mimo nocy gorąco, bo nagrzany asfalt, bo rozgrzane palącym w dzień słońcem budynki, bo spaliny, bo samochody, bo… Jestem w Atenach i choć czuje coś na twarzy radość moja nie zna granic: znowu tu jestem! Autobusem jadę do centrum miasta – staję na Syntagmie i nabieram głęboko powietrza spoglądając na oświetlony Pałac Prezydencki, na pełniących straż ewzonów, na stary Britannia Hotel, na plac, który przemierzają w dzień setki jak nie tysiące osób, który teraz jednak wydaje się być taki spokojny. O tej porze ruch jeszcze spory – już kiedyś zaobserwowałam, że Ateny przestają żyć około piątej nad ranem by przed szóstą już się zacząć budzić. Nigdzie mi się nie śpieszy – mój prom odpływa rano z Pireusu a ja i tak nie będę spać bo boję się, że zaśpię, a następny prom na wysepkę Fourni za 2 czy 3 dni dopiero… Postoję tak trochę na Syntagmie, nacieszę oczy i duszę tym co mnie otacza, spojrzę na oświetlony kościółek Agios Jorgos na szczycie Likavitos, wstąpię na chwilę do domu, w którym się zatrzymałam, by zostawić rzeczy niepotrzebne mi na wyspach – i powoli kiedy już się rozwidni pojadę metrem do Pireusu wcale się nie śpiesząc: czasu mam aż nadto. W ramach tego czasu pospaceruję po Pireusie, popatrzę na promy przygotowujące się do rejsów, posłucham krzyków Greków nawołujących się niemal z każdej strony, poobserwuję psy, których tutaj naprawdę mnóstwo a które całkiem fajnie się bawią i które rzucają się w kierunku przejeżdżających motocykli by je po prostu obszczekać… Jak ja lubię atmosferę takich miejsc jak Pireus! Bo choć po niektórych uliczkach Pireusu nawet w dzień boję się sama spacerować (o nocy już nie wspominając!), bo choć mnóstwo tu bezdomnych, żebraków, biedoty wszelakiej przybywającej z różnych zakątków globu, mnóstwo śmieci i czegoś takiego od czego staram się trzymać z daleka to jednak w Pireusie właśnie da się dostrzec coś z magii, coś – paradoksalnie – z wielkiego świata, mimo biedy i brudu, które dostrzegamy, kiedy zjawiamy się tutaj, i mimo tego, że często odwracamy głowę, bo tyle tu nieszczęść ludzkich, tyle niepowodzeń życiowych.

„Chcesz? Ja mam ich dużo”

Wchodzę do mojego eleganckiego promu Express Corsica linii Kallisti Ferries – nie polubię go wcale, bo zupełnie nie grecki i taki jakiś obcy, bez otwartych pokładów gdzie można spacerować do woli mając wciąż wokół siebie boskie Egeo a jedynie z płachetkiem otwartej przestrzeni na górze, bo zimny w każdym kąciku od włączonej klimatyzacji, bez krzesełek na zewnątrz, które wiatr będzie w czasie rejsu wywracał, co jest dla mnie pełne uroku, bez stolików tamże… Ten prom jednak pomoże mi stanąć po tylko nieco ponad pięciu godzinach raptem na mojej Fourni zaglądając po drodze do portu na Tinos (ech, dojrzałam nawet Exombourgo i kościół Panagia Evangelistria z sentymentu wzdychając) i na Mykonos (tu dla mnie bez większych wzruszeń), jak też do Agios Kirikos na Ikarii gdzie wielka niespodzianka: to Argiro stoi w porcie i macha mi trzymając mocno czapeczkę, bo wiatr na Ikarii wieje całkiem silnie. Ona wie, że ja tu do niej wrócę jak już obejrzę Fourni, ona wie, że spędzimy razem kilka dni na tej odizolowanej nieco i niezbyt popularnej jeśli myśleć o masowej turystyce Ikarii.
Ikarija z pokładu promu wydaje się być górzysta, strasznie zielona i … wprost olbrzymia chociaż aż taka olbrzymia oczywiście wcale nie jest. Przemierzam ją wzrokiem w tę i z powrotem, przyglądając się wszystkiemu czemu tylko mogę – wiem, że nie zwiedzę tej wyspy i choć w taki sposób staram się cokolwiek dostrzec. Wyciągam uszy i przysłuchuję się żywej rozmowie grupki starszych Greków – miętosząc w dłoniach komboloi wyciągają ręce przed siebie pokazując taką wioskę czy inną, kłócąc się czasem o coś zawzięcie. Nazwy wiosek nie są mi obce: toż wielokrotnie jeszcze w kraju prześledziłam cały obszar wyspy za pomocą mapek, zdjęć i różnistych przewodników.
Prom dość długo płynie wzdłuż Ikarii, potem już tylko widziana z oddali Thymena i moja Fourni, która mnie zaskakuje kompletnie bo całkiem duży tutaj port, a zatoka pełna małych łódek rybackich: wszystkie one takie kolorowe i tak ślicznie kołyszą się na wodzie. Będę tu przychodzić wielokrotnie, o każdej porze dnia i nocy, bo o każdej porze tak tutaj ślicznie choć zupełnie przecież inaczej. „Thelete domatio?” – starsza kobieta podchodzi do mnie znienacka. „Ne, kirija mou. Pu ine?” – pytam, bo przecież muszę znaleźć jakiś pokój a ta kobieta wygląda tak zwyczajnie i całkiem sympatycznie. Podoba mi się ten jej pokój, najbardziej chyba to stare wielkie metalowe łóżko a i lodówka też jest, rozśmiesza mnie straszliwie ale z sympatią to co kirija Meiri nazywa łazienką – taka zrobiona w ganku w zasadzie z niczego ale tylko moja i nawet z rurką wychodzącą wprost z umywalki i udającą prysznic, przed wejściem do domku dynda sznurek do suszenia ręczników… Zostaję tutaj bo klimatycznie, wypytując o jakieś lokalne święto – może jest czy będzie wkrótce? To co mi mówi kirija Meiri ścina mnie z nóg i to wcale nie dlatego, że mam za sobą nieprzespaną noc: za kilka godzin będzie ślub w kościele na plateia, a potem wielkie wesele. „I każdy może przyjść na takie wesele?” – pytam z nadzieją w głosie. „Każdy, przecież wszyscy są zaproszeni” – słyszę. „Nawet ja?” – wciąż niedowierzam. „Weweos Betaki!” – kirija Meiri aż się ze mnie śmieje. Natychmiast wysyłam komunikat do Argiro informując ją o moim wielkim szczęściu. „Naucz się tańczyć czegoś nowego i popatrz na plejadę miejscowych piękności: to będzie cały przegląd!” – czytam w odpowiedzi i póki co, tak z marszu właśnie, idę na spacer.
Krążę po miasteczku, bo w zasadzie malutkie miasteczko to bardziej niż wioska, przechadzam się główną ulicą ciągnącą się do portu aż do plateia, wyznaczonej przez rzędy rosnących po obu stronach drzew morwowych z pomalowanymi do połowy na biało pniami, patrzę na budynki i te w lepszym stanie i te popadające w ruinę ale przecież takie piękne, przyglądam się tawernom przy plateia, dostrzegam tu kafenion i nawet zacharoplasteio, wracam do portu gdzie kilka tawern z niezłym wyborem ryb i innych morskich stworów (w tym homarów – specjał wyspy) i znowu widzę kafenion, przy którym mnóstwo krzesełek. Idę aż tam hen do końca portu gdzie jakiś warsztat szkutniczy czy coś podobnego, a potem długo stoję na nabrzeżu bo rybacy rozplątują sieci i układają je w spore stosy a mnie przyglądanie się temu sprawia wiele radości. Pójdę potem tam gdzieś na górę bo tu schodki a tutaj znowu jakieś, a tam jakiś kościółek – i tak dojdę na miejscowy niewielki cmentarz. Przejdę alejkami przyglądając się grobom: sporo jak na grecki cmentarz grobów osób młodych, takich do czterdziestki – to raczej nieczęsto zdarza się w Grecji. Na dłużej zatrzymam się przy grobie Emanueli: widzę zabawki, pluszaki jakieś, tabliczkę z napisem: „I am not gone. My soul lives on but in a better place. Surrounded by the light of God in all his glory and grace”. Patrzę na Jej twarz wyrzeźbioną w marmurowej płycie: wielkie oczy, długie włosy… Miała 22 lata kiedy w maju 2006 roku odeszła… Nie da mi to spokoju i będę musiała potem zapytać – dowiem się, że przedawkowała narkotyki, co mnie zwyczajnie zszokuje, dowiem się, że na wysepce Fourni, podobnie zresztą jak i na Ikarii, istnieje wielki problem jeśli chodzi o narkotyki, że to świetny szlak dla wszelkich przerzutów… Jestem naprawdę w szoku, bo prędzej wyobrażałabym sobie taki problem na wyspach typu Rodos, Kos czy Korfu, gdzie mnóstwo turystów, gdzie wciąż mnóstwo obcych, gdzie mieszają się kultury ale tutaj? Emanuela… Jak powie mi potem jeden z młodych chłopców: „Głupia była i to dlatego”. Nie wiem czy była głupia – trudno mi się tu porozumieć: na Fourni nawet ksiądz nie mówi po angielsku a mój grecki wciąż taki biedny przecież! Taka mała Fourni, gdzie mam wrażenie wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą: toż już następnego dnia wszyscy się do mnie uśmiechają, zewsząd słyszę: „Kalimera. Kala ise?” a i ja wszystkich pozdrawiam, bo mijam wciąż te same twarze.. Taka to Fourni właśnie z powystawianymi na zewnątrz krzesełkami, z siedzącymi na nich do późnej nocy kobietami odzianymi w czerń, z niezliczoną ilością rozbawionych kiedy upał zelży kotów, naprawdę ilością tak wielką, że aż zastanawia skąd ich tam tyle, taka mała sympatyczna Fourni z takim wielkim problemem.

„Patrz jaka grzeczna”

Długo stoję oparta o kościółek tam na górze, długo stoję bo i ta Emanuela nie daje mi spokoju a i widok stąd na port taki piękny, że aż nie chce się schodzić w dół. Woda w zatoce wydaje się być i granatowa, i niebieska, i zielona, i te łódki do tego – mogę to oglądać godzinami. Schodząc zatrzymam się jeszcze na rogu przy kapliczce upamiętniającej odejście 42-letniego mężczyzny – dowiem się potem, że to źle odpalona petarda w Paschę kilka lat wstecz… Piękny z tego miejsca widok: i na port i na nieodległą Thymenę – taka mała Fourni właśnie… Innego dnia wdrapię się na górę z zupełnie innej strony i będę spacerować po tej części miasteczka przyglądając się obsypanym fioletowymi kwiatami bougavillom, zatrzymywać przy bananowcu by podziwiać potężną kiść maleńkich bananów, pochylać by przejść pod drzewem figowym obsypanym owocami, zatrzymywać by patrzeć na całkiem duże ale niedojrzałe jeszcze granaty. W tej części wynalazłam wiele wspaniałych domków, chodziłam tam wielokrotnie i w dzień i w nocy, bo ta stara część kojarzyła mi się z kastro choć wcale nim nie jest. Tutaj zatrzymywały mnie stare kobiety wysiadujące przed domkami, tutaj częstowały mnie portokaladą, cukierkami i ciastkami, tutaj któregoś dnia kirija Marija pokazała mi z dumą pocztówkę mówiąc z uniesioną dłonią: „Nea Jorki… Kseris pou ine Nea Jorki? Poli makria!”. To tutaj któregoś dnia rozciągałam ze starą kobietą bieliznę pościelową tuż po wysuszeniu przygotowując ją do prasowania i choć kosztowało mnie to straszny ból mojego chorego lewego barku – nie żałuję, że zaproponowałam pomoc, choć babcia miała więcej siły niż ja i jak szarpnęła tym prześcieradłem to myślałam, że odfrunę! To tutaj któregoś dnia rano zabrałam jakiejś kobiecie gumowego węża i sama polewałam wodą chodnik, co sprawiało mi wiele radości, to tutaj przybiegały do mnie dzieciaki, bo robiłam im zdjęcia a one się z tego cieszyły, to gdzieś tutaj kirija Katina pozwalała się fotografować i dokarmiała mnie sucharkami, to tutaj było tak pięknie i dla oczu i dla duszy, to tu siadałam zapraszana przez tambylców i rozmawiałam na tyle na ile rozmawiać potrafiłam, to tutaj dziwiłam się, że oto widać stąd … szkołę muzyczną (na takiej Fourni???), to tutaj wracałam wielokrotnie, bo co ja właściwie miałam robić na tej maleńskiej Fourni a tutaj tak dobrze mi było a i miejscowym było ze mną wyraźnie dobrze? Sporo czasu spędzałam również na plateia: tu w tawernie u Michalisa jadałam kolacje przyglądając się wystawionemu na zewnątrz jakiemuś piecowi, w którym piekły się rulony kokoretsi, kleftiko i kotopoulo a sam Michalis doglądał mięsa dbając aby nie było zanadto wysuszone. Zupełnie obok Stelios podnosił do góry ośmiornice abym przed położeniem na ruszt mogła je sfotografować, mówiąc: „Kita ekei”. A ja patrzyłam na ten sąsiedni stary budynek – jak mówili tubylcy: jeden z najstarszych na Fourni, i na stojący obok sarkofag, o którym nikt nic nie wiedział poza tym, że znaleziono go w piwnicach burzonego domu i tak postawiono na plateia pod tym rozłożystym platanem.

Ślub na Fourni

Przyglądam się przygotowaniom do ślubu – młode dziewczyny wiążą wokół głównego kościoła jakieś kokardy, układają kompozycje z kwiatów, rozkładają dywany, ustalają coś z małymi dziewczynkami, które powoli nadchodzą ubrane (niektóre) w sukienki niczym nasze komunijne. Domyślam się, że będę wyglądała dość blado na tle gości weselnych – cóż, tego się nie spodziewałam, ale nie tracę dobrego nastroju choć już widzę nadchodzących: suknie z błyszczących lejących się materiałów w intensywnych barwach zdecydowanie przeważają, choć nie wszystkie sięgają ziemi. Jak się potem dowiem – Panna Młoda to Katerina z wyspy Fourni, a Pan Młody – to Vangelis z sąsiedniej Ikarii. Kiedy wchodzą na teren kościoła biją dzwony i słychać strzelanie na wiwat. Sama uroczystość …. nie ma żadnego charakteru a wszystko to przypomina bazar w Istambule i to w czasach najlepszego rozkwitu – Grecy krzyczą, dyskutują, rozprawiają, w tym również przez niezliczone komórki. Od czasu do czasu któryś z dwóch księży krzyczy: „Ludzie, jesteście w kościele!”, ale hałas znika na pół minuty aby ze zdwojoną siłą znowu… O, taki właśnie ślub! Uznaję, że Greków ceremonia niewiele interesuje, a mnie owszem bardzo, zatem wpycham się pomiędzy Młodych a księdza… Mam dwa aparaty – nikt mnie nie wyrzuca… Robię zdjęcia – pewnie uznają, żem wynajęty fotograf. Udaje się – widzę chyba wszystko i o to chodzi! Widzę, co mnie troszkę śmieszy, takie wielokrotne przekładanie wianuszków nad głowami Młodych (nie są to wianuszki ze świeżych kwiatków a takie ponoć być powinny), widzę picie wina, widzę również takie chodzenie przez Młodych i księży wokół stolika, na którym mądre księgi i wszystkie inne przedmioty potrzebne do zaślubin, gdzie w tym czasie zgromadzeni rzucają garście ryżu i wystrzeliwują mnóstwo kolorowych małych błyszczących papierków z folii, które unoszą się do góry i leniwie opadają w dół mieniąc się kolorami tęczy. Widzę, jak po uroczystości zaślubin bliscy podchodzą do Młodych i składają życzenia – mnie zaskakuje to, że starsze kobiety wieszają na szyi Pana Młodego złote łańcuszki z krzyżykami i innymi blaszkami, a Pannę Młodą dekoruje się a to klipsami jakimiś, a to bransoletką czy broszką a to nawet pierścionkami (wszystko to ze złota – kala! W kolorze złotym – toż nie pytałam o kruszec!).
Potem rozdawanie boubounier, które mogą wyglądać bardzo różnie – tutejsze są małymi białymi pudełeczkami ozdobionymi kokardą i jakąś broszką, ze środkiem wyłożonym tiulem, na którym poukładane gładkie niczym kamyki z plaży pyszne cukierki migdałowe, i wreszcie przejście na boisko nieodległego gimnazjum, bo tam.. bo to tam…. Bo tam … wielkie greckie wesele przecież! Ilość gości na tym weselu przyprawia mnie o zawrót głowy – dowiaduję się potem, że bawiło tu ponad 1100 osób… Nie do uwierzenia!!! Uslyszę również, że wypito ponad 3300 puszek piwa. Z alkoholu oprócz piwa podaje się jeszcze czerwone wino w półtoralitrowych plastikowych butelkach, takich po wodzie mineralnej. Kelnerzy wciąż donoszą jedzenie ale wszystko to wygląda niezupełnie tak jak u nas: to jedzenie w zasadzie na stołach nie stoi – podają każdemu kto chce i po zjedzeniu proponują następne danie. Na stołach stoją jedynie meze: oliwki, ośmiornica marynowana, niemożliwie malutkie keftedes, dolmadakia, feta polana oliwą. Do wszystkiego używa się plastikowych jednorazowych naczyń. Widzę (a myślałam, że to tylko polska przypadłość!) jak czasem Grecy nalewają sobie coś pod stołem do szklanek z reklamówek – myślę, że jakiś mocniejszy alkohol ale tylko myślę.
Tańce rozpoczyna Para Młoda, a potem bawią się już wszyscy razem. Jestem nieco rozczarowana podejściem Greków do zabawy – trzeba ich na siłę wprost wyciągać do tańca. Olbrzymie brawa ode mnie dla zespołu, którzy gra bez przerwy aż do co najmniej 5-tej rano (wtedy wychodzę, bo po całej nieprzespanej poprzedniej nocy dłużej już nie daję rady). Mniejsze za to brawa za wybór utworów – jest dość monotonnie: trzy ludowe tańce (zeibekiko, ikariotiko – chyba tak się nazywa albo podobnie, i jeszcze coś), potem ze dwa tanga i potem znowu te trzy ludowe i potem znowu tanga…. Nudnawe trochę jak dla mnie. Tańczę, a jasne, że tańczę – toż jestem na wielkim greckim weselu, ale tańczy mi się trochę ciężkawo bo … Grecy dużo piją i niezupełnie równo korowodowe tańce im wychodzą, ale cóż: w końcu wesele!

Wielkie greckie wesele.

Po wysepce Fourni nie jeździ żaden autobus i jest jedna taksówka (pieniądze wolałam zostawić na taksówki na Ikarii jednak – wiedziałam, że tam mi będą bardziej potrzebne), ale jest tu wypożyczalnia samochodów, skuterów i nawet rowerów. Rozmawiam z właścicielem pytając, czy dojadę na rowerze do drugiej oprócz portu miejscowości na wyspie: do wioski Chrysomilia. To 17 km w jedną stronę – zbyt daleko aby dystans w obie strony pokonać piechotą: nie rzucam się na więcej niż 30 kilometrów dziennie – taka moja mała zasada. Rezygnuję z jazdy rowerem do wioski Chrysomilia kiedy dowiaduję się, że nie dojadę, bo to zbyt górzysty teren. Dziś myślę, że chyba zbyt łatwo się poddałam – powinnam chociaż spróbować, bo taka Paros przecież to też górzysta wyspa a świetnie mi się po niej jeździło i tylko czasem prowadziłam rower, a na Krecie też nie było wcale płasko. Nie raz już poza tym przekonałam się, że w temacie trudności czy odległości mam często zupełnie inne zdanie niż Grecy.. trudno: nie spróbowałam i wioski Chrysomilia nie widziałam.
Spacerowałam sobie zatem po wysepce na tyle na ile mi się chciało i widziałam naprawdę śliczne miejsca. Ot, taka Kambi, tak zupełnie niedaleko portu z zejściem nad zatokę po (o ile dobrze pamiętam) 240-stu schodkach ślicznie wyglądających z góry. A cichutko tam, a sielsko, a grecko…. Malownicze to miejsce z ciekawie wyrzeźbionymi skałkami, z kilkoma łódeczkami, jednym jachtem tańczącym dokoła własnej osi na środku zatoki, z kilkoma malutkimi tawernami i jakimś kafenionem. Dużo czasu tu spędzę, bo wyjątkowo śliczne tu morskie dno widoczne spod transparentnej wody, bo rybacy tak naprawiają swoje sieci, że aż przyjemnie na to popatrzeć, bo może 12-letni Adonis łowi ryby rzucając do wody kulki ulepione z chleba zaczepione na żyłce, do których ryby całą chmarą podpływają i kolekcja Adonisa w reklamówce całkiem spora, bo inny chłopiec walczy z ośmiornicą uderzając nią całą swoją siłą o skały czy betonowy pomost – takie tu codzienne życie Fourni podane jak na dłoni, któremu mogę przyglądać się godzinami, by potem siąść na krzesełku w cieniu tamaryszku, a tamaryszkami właśnie obsadzona tutejsza plaża, i napisać komunikat do przyjaciół: „Jestem w raju” i to odda niebywały urok tego miejsca. Pójdę któregoś dnia i w drugą stronę, tam gdzie zadbana i ładna plaża Psyliamou (albo coś zbliżonego!). Plaża to malutka i kamyczkowata, ale zejście do morza piaszczyste. Egeo cieplutkie – po takiej wodzie mogę spacerować, mogę jej pozwolić obijać się o moje łydki bo dla mnie to nader przyjemne: takie to bliskie kontakty z moim Egeo. Stąd, stojąc w wodzie i popijając frappe, będę patrzyła na wysepkę Thymena, która jak na wyciągnięcie dłoni… Pójdę jeszcze dalej, bo gdzieś tam wypatrzę resztki jakiegoś starego wiatraka – i poniosę porażkę, bo zupełnie nagle zauważę niewielką przeżartą rdzą tablicę z napisem: „zakaz fotografowania”. Będę zachodzić w głowę skąd i dlaczego ten zakaz: toż tutaj nic nie ma poza bajkowym wybrzeżem ze ślicznymi skałkami, poza wodami pięknego Egeo sięgającymi aż hen po horyzont, ale zdjęcia nie zrobię, bo boję się utraty karty, na której uwiecznionych już tyle pięknych miejsc. Spotkam tu samotnego żołnierza wspinającego się z prowiantem, który mi powie, że to teren wojskowy i dlatego ten zakaz, ale.. „Baza jest za piątym zakrętem. Zrób sobie zdjęcie tego wiatraka” – i jeszcze zaproponuje: „Stań tam dalej to i tobie zrobię zdjęcie”. Bardzo mu dziękuję i z dziką przyjemnością dalej spaceruję po tej części Fourni nie robiąc tutaj jednak zdjęć.
Ta mała Fourni zapisze się w mojej pamięci jako wysepka otwartych kościółków i kapliczek: tu naprawdę wszystko jest pootwierane, a byłam już na takich wyspach gdzie większość tego typu miejsc się zamyka i nie raz błąkałam się w poszukiwaniu klucza. Tu zapaliłam wiele swoich świeczek bo grzechem byłoby nie zajrzeć do kościółka, kiedy otwarty a wszystkie one mają w sobie tyle uroku, nawet jeśli są zupełnie współczesne. Poza wszystkim zachłystuję się od tylu już lat specyficznym zapachem greckich kościółków – ten zapach po raz pierwszy poczułam w małym Agios Nikolaos w Rafinie dziewiętnaście lat temu i nigdy mnie już nie opuścił. Wiedząc, że wszystko tu pootwierane wdrapałam się nawet wysoko, wysoko, ścieżką dla kóż (ach, te ostrokrzewy raniące łydki!) do samotnego kościółka Agia Marina, a że zupełnie się tam na górze pogubiłam, mogłam przypadkowo popatrzeć na drugą stronę wyspy, gdzie z jedynej na wyspie asfaltowej drogi prowadzącej do właśnie Chrysomilii śliczne widoki na i północno-wschodnie wybrzeże Fourni ale i na malutką niezamieszkałą wysepkę Agios Minas, na której znajduje się monastyr.

Zatoka na Thymenie

Z Fourni niewielką łódką popłynęłam na nieodległą wysepkę Thymena. W głębi duszy marzyłam o tym, aby się na niej znaleźć i okazało się to takie proste: łódka z zaopatrzeniem pływa raz dziennie czy raz na dwa dni (zmieniał się akurat rozkład) i dzięki niej można na Thymenie pobyć 4 godziny płynąc może dziesięć minut, ale rejs to nieprzyjemny w dzień kiedy okrutnie wieje i łódką rzuca na wszystkie strony – zwyczajnie się bałam, ale przeżyłam: toż w raju nic złego stać mi się nie może! Na Thymenie jest tylko jedna osada – osada to dla mnie, nawet nie wioska. W porcie sklep, który jest jednocześnie kafenionem, nieco wyżej dwunawowy, bardzo piękny kościółek bodajże Agios Giorgios. Niewiele osób tu żyje, niewiele tu chatek i co ciekawe: zdecydowana większość nosi nazwisko „Markakis”. Spacerowałam po osadzie pnąc się w górę i w górę, przyglądając się bielonym chatkom – zupełnie jak na Cykladach! Tu po raz pierwszy zobaczyłam, jak przed dzikim ptactwem chroni się kiście winogron dokładnie owijając je kawałkami materiału – urocze to tobołki. Sporo tu opuszczonych chatek – pewnie starzy powymierali a młodzi pouciekali choćby na taką Fourni, gdzie w rybołóstwie mogą szukać zatrudnienia, albo i jeszcze gdzieś dalej: Ikarija, Samos, pewnie i Ateny nawet.
Spotkani tambylcy zadowoleni z życia, uśmiechnięci, tacy prości, o gołębich sercach, o, jak Kalliopi i Kostas, którzy musieli mnie poczęstować makaronem z kalmarami i zimnym arbuzem na deser, bo przecież akurat była pora ich obiadu a skoro przechodziłam… Niesamowite są dla mnie takie zachowania: nie byłam głodna ale nakarmić mnie musieli – nie umiałam odmówić. „Masz syna w Polsce?” – pyta Kostas i przynosi dwie garści migdałów w łupinkach. „Z naszego ogródka dla twojego syna” – dodaje Kaliopi. Dzielą się wszystkim – widać, że niewiele mają ale tym co mają muszą się podzielić i to jest takie piękne.
Nakarmiona wyruszam do kościółka Agios Dimitrios, który widoczny jest i z pokładu promu płynącego z Pireusu na Fourni, i z osady, jako że usytuowany na wzgórzu. Ubitą drogą przecinającą niczym wstążka wysepkę wędruję może 2 kilometry by stanąć przed tym kościółkiem, zapalić świeczkę, postać przy grobie Dimitriosa, który zginął w wypadku mając raptem 20 lat (Jego rodzice sfinansowali budowę tego kościółka stąd i zgoda na grób syna obok, mimo, że oczywiście jest na wysepce – przy porcie – uroczy maleńki cmentarzyk), podumać na murku przyglądając się świetnie stąd widocznej Fourni i zielonemu paskowi pomiędzy nimi dwiema: to (jak potem się dowiem) niezamieszkała wysepka Kesiria, ale ja patrząc z góry myślę, że to odnoga Fourni. Patrzę z góry na zachwycająco piękne zatoki i zachłystuję się urodą Thymeny, jej linii brzegowych, urodą kamiennych płotków wybudowanych z pewnością dla wzmocnień i tych resztek wiatraka znajdujących się tuż przy wzgórzu. Nikogo tu nie ma a wiatr tak hula, że mam problemy z utrzymaniem aparatu. Taka to właśnie Thymena, na której – jeśli się spędza wakacje stacjonarnie czyli na plaży, i jeśli się lubi zupełnie oderwane od naszego świata miejsca – warto się zatrzymać na kilka dni, o ile są tam pokoje do wynajęcia (przyznam, że nie widziałam szyldów ale to nie oznacza, że nikt nie wynajmuje pokoi).
Żegnałam moją małą Fourni czekając w porcie na opóźniony prom ogarnięta smutkiem, bo zwyczajnie dobrze mi tu było i wszędzie wokół tak ślicznie, a nadto ze świadomością, że mój prom się spóźnia, bo na Ikarii, w okolicach wioski Nas płoną lasy i prom prosto z Samos właśnie tam popłynął ze sprzętem gaśniczym zamiast na Fourni, żeby mnie stąd zabrać. Potem dopiero się dowiem, że pożar został dość szybko opanowany, ale ponieważ pamiętam to co zdarzyło się w Grecji rok wcześniej – wiadomość o pożarze mnie mrozi.
Rejs na Ikarię to tylko pół godziny – w nocy przypływam do portu w Agios Kirikos gdzie oczekuje mnie Argiro.
W ramach naszych wspólnie spędzanych dni postanowiłyśmy pójść na zupełny żywioł i tyle zobaczyć południa wyspy ile nam się uda. Wędrowałyśmy drogami wybranymi przez Argiro – toż to jej wyspa. Pokonując wiele kilometrów, idąc drogą wzdłuż południowego poszarpanego a przez to nader interesującego wybrzeża doszłyśmy do malowniczego krańca, jeszcze za Faros (tu całkiem duża plaża, ale pusta mimo, że to początek września), do miejsca zwanego Drapano, gdzie pozostałości starożytnych fortyfikacji (imponująca wieża obronna, ale w rusztowaniach), gdzie maleńki kościółek Agios Georgios z drewnianym belkami podtrzymującymi strop, gdzie wreszcie piękne skały i uderzające w nie z wielką siłą fale, gdzie jakaś jaskinia, do której dostęp chyba tylko z morza a i tego pewna nie jestem, gdzie maleńkie niedostępne stąd plaże ale i całkiem duża, inna, ta w stronę latarni morskiej, do której można znaleźć zejście gdzieś tam za kościółkiem. Z zachwytem patrzę na to wszystko, a że widoczność doskonała, przyglądam się i Samos i Fourni, ba, nawet wyspę Patmos da się zauważyć: naprawdę tu ładnie. Dojdziemy potem do nieodległej plaży w miejscu, które nazywa się Iero a gdzie według miejscowych podań Dionissos się urodził. Idąc drogą wzdłuż pasa startowego niewielkiego lotniska zobaczymy nawet lądowanie samolotu – wielka to sztuka, bo pas nie jest długi, a potem w Iero będziemy brodzić po krystalicznie czystej wodzie i mówić, że tak bajkowo wszystko co tu widać stworzyła natura, iż trudno w to uwierzyć.
Ikarija jawi mi się jako wyspa bardzo zielona – mimo potężnego pożaru, który strawił hektary lasów 10 lat wstecz. Wyspę zalesiono ponownie i młody las znowu rośnie. Kiedy pójdziemy w góry obejrzeć kastro Kapsalino i potem jeszcze dalej w tę część, która nazywa się Fardi, dochodząc aż do samotnej chatki pasterskiej, będziemy patrzyły na w zasadzie całą wyspę, bo i na jej północną część również, i cieszyły oczy przepięknymi dolinkami. Wszędzie będziemy widziały lasy, w tej początkowej części szlaku wychodzącego z wioski Mavratos popatrzymy na potężne dęby i mnóstwo zbrązowiałych już liści paproci, które stwarzają wrażenie czerwonych olbrzymich kobierców, będziemy wypatrywały gdzieś tam hen cieniutkie nitki – to drogi, i malutkie porozrzucane chatki – to wioski. Rzecz przedziwna dla mnie: wioski na Ikarii nie są gęsto zabudowane, niektóre z nich nie mają nawet takiej klasycznej plateia z kościołem i tawernami rozłożonymi wokół. Tutejsze wioski są długie, ciągną się i ciągną, co dla piechurów może być nieco uciążliwe. Chodzimy po tej Ikarii i chodzimy, a wszędzie jest tak ładnie: bo i morze tu piękne, i góry ciekawe z uwagi na niewiarygodne formy skalne, i sporo tu malowniczych dolin, i całkiem duże gaje oliwne można znaleźć…
Do wioski Plagia pojedziemy taksówką – tak sobie też musimy radzić. Nie znajdziemy tam pozostałości starożytnych łaźni, mimo, że miejscowy ksiądz przesiadujący w kafenionie powie nam gdzie mniej więcej ich szukać, ale obejrzymy miejsce, gdzie wkrótce będą panigiri, o których marzę od dawna, i przejdziemy z powrotem te ponad 16 kilometrów a droga to pełna zakrętów i dolin oraz ślicznych zatoczek widzianych z góry. Tu gdzieś pomiędzy wioską Plagia a Ksylosirtis Algiro pokaże mi potężny głaz wrzucony do morza. To miejsce nazywane Ikaris i to tutaj podobno według miejscowych legend Ikar spadł do morza. Ruch na drodze niewielki: jedynie czasami przejedzie jakiś samochód czy (częściej) motocykl i spacer nasz nie będzie uciążliwy. Zatrzymujemy się przy skałach, patrzymy na ich budowę (hobby Argiro!), czasami uda nam się dostrzec jaszczurkę wygrzewającą się w słońcu ale straszliwie płoche to stworzenia. Więcej czasu spędzimy w wiosce Ksylosirtis: tu znajdziemy sporo rozwalających się ale klimatycznych chatek, dwa całkiem ładne kościółki i usytuowaną ponad morzem tawernę, w której śmieszne koty będą nas zabawiać a zimny i słodki arbuz okaże się całkiem przyjemną nagrodą za trud włożony w naszą wędrówkę. Idąc dalej zatrzymamy się przy monastyrze Lefkados Evangelismos, ale obejrzymy go tylko z zewnątrz (śliczny kościółek): monastyr jest zamknięty a ja już się nie dowiem czy mieszka w nim jedna zakonnica czy dwie – w tym temacie zdania miejscowych są podzielone. Gdzieś tam na tej wysokości dojrzymy jeszcze resztki starego młyna, jakieś współczesne termy ale zdecydowanie ciekawsze będą te znajdujące się na wschód od stolicy, i już po zachodzie słońca wejdziemy do wiosek Glaredo, Ag. Pandeleimonas oraz Panagija, w której zobaczę sporą ilość zrujnowanych i opuszczonych chatek żałując, że już nie będę miała czasu aby wrócić tutaj w dzień.
Dzięki Argiro poznam sporo Ikaryjczyków z południa: to Jej liczni kuzyni i jeszcze liczniejsi kuzyni tych kuzynów… Ciągle gdzieś kogoś znajomego będziemy spotykać, gdzieś wciąż będziemy zapraszane na kolacje, co okrutnie cieszy wcale nie dlatego, że to za darmo – to cieszy przede wszystkim dlatego, że pozwala poznać zwyczajne, codzienne życie tych ludzi, że pozwala poznać jak doskonale gotują, że pozwala w końcu wysnuć wniosek, że my z wielkich miast zapędziliśmy się już w pogoni za nowościami tak, iż dopiero kiedy znajdziemy się w takich wioskach zauważamy, jak olbrzymią ilością zupełnie niepotrzebnych rzeczy się otaczamy, że dopiero tutaj odkrywamy jak wcale nieskomplikowane potrawy typu jemista czy makaroni me kima mogą doskonale smakować a prosta sałata z oliwą i miejscowym białym serem ma wprost wykwintny smak. Będę patrzyła na tych niezamożnych i prostych ludzi, próbowała zrozumieć o czym rozmawiają, będę czuła na każdym kroku jak mimo ich jakiejś (wyczuwalnej) nieufności – są otwarci dla drugiego nieznanego im przecież człowieka i pełni sympatii, z jaką troską będą starali się zaradzić moim cierpieniom (niestety słońce poparzyło mi strasznie łydki) czy opowiadać o przebywającej w szpitalu kuzynce. Wszystko to będę czuła wdzięczna znowu losowi (i Argiro!!!!), że pozwalają mi w taki właśnie sposób spędzać wakacje w Grecji.

Ikarija – w drodze do Faros

Rzeczywiście przyznać należy, że na Ikarii w zasadzie nie istnieje komunikacja publiczna. Autobusy (co pół godziny) jeżdżą jedynie ze stolicy do Therm po wschodniej stronie miasta. Można tam również popłynąć z portu małą łódką płacąc za ten rejs 1 euro, bo Thermy znajdują się w odległości raptem może dwóch kilometrów od Agios Kirikos. My pójdziemy tam piechotą a spacer to urokliwy: Argiro poprowadzi mnie drogą nadmorską, skąd tak piękne widoki, że można się zapomnieć. Jeśli gdzieś można mówić o tłumach ludzi ale o tłumach na skalę Ikarii to właśnie w Thermach. Ciekawe to miejsce: ładna zatoka z krystalicznie czystą wodą, śliczny budynek starych term, a jacy śmieszni kuracjusze! Chodzą po wiosce w szlafrokach a większość z nich mocno obfita w kształtach. Ponoć taplanie się w tych gorących źródłach jest zbawieniem dla wielu schorzeń, w tym kręgosłupowych, i stąd taka popularność tego miejsca.
Po wyspie jeździ jeszcze jeden autobus: z Agios Kirikos do Evdilos na północy ale niestety: w weekendy odpoczywa, zatem dla mojej przeprowadzki na północ, która wypada w sobotę, potrzebuję znowu taksówki. Muszę się przeprowadzić jeśli chcę w północnej części wyspy cokolwiek obejrzeć a jest kilka takich miejsc i nawet widzę jakieś szanse dla siebie. Wybieram Evdilos głównie dlatego, że promy na tę wyspę zawijają do dwóch portów: Agios Kirikos i Evdilos właśnie, i to z tego ostatniego będę odpływała potem do Pireusu. Przesympatyczny i gadatliwy taksówkarz Tomas wie, że ma jechać nie przez wioskę Plagia tylko na zachód jak autobus: przez wioski Mavratos, Mavrikatos, Oxea, Monokambi – i dalej z tej strony, bo czytałam, że to jedna z piękniejszych dróg ze wszystkich wysp greckich. Rzeczywiście taka ta droga jest: pieję z zachwytu!!! A jadę nią i jadę – to chyba odległość ponad 40 km a prędkości nie da się rozwinąć, bo wciąż zakręty i zakręty, i wzniesienia, i spadki…
W Evdilos zostawiam bagaż w jakiejś tawernie i staram się znaleźć pokój. Przypadkowo trafiam na dom kirii Anny nad zatoką – nader oryginalna to osoba mieszkająca całe swoje życie w Stanach Zjednoczonych, z takim fajnym angielskim trącącym amerykańskim, z ustami i oczami wymalowanymi z mocną przesadą, która na stare lata wróciła na Ikarię, a która na moje pytanie o pokój od razu rzuciła z irytacją w głosie: „Nie wynajmuję pokoju na jedną noc”, co ja – rozumiejąc pewnie błędnie jej założenia – chciałam skomentować z ironicznym uśmiechem: „A na godziny?” ale sobie podarowałam, bo z balkonu jej pokoju roztaczał się świetny widok na zatokę właśnie. Tłumaczę zatem cierpliwie, że spędziłam cztery dni na południu a teraz zamierzam kolejne cztery spędzić na północy właśnie, i że Fourni poza mną, i Thymena……
W powietrzu zaczynam czuć coś na kształt wojny północ-południe: kirija Anna uważa, że ci z południa zadzierają nosa (nie doświadczyłam!). Południe w osobie mojej Argiro mówi na to sms-em: „Ale my mamy tańsze pokoje, starostę i cieplejsze wiatry wieczorem”. Kirija Anna mówi, że prawdziwa Ikarija to północ a mnie na południu nie było wcale źle, ale jej teraz o tym przecież nie powiem bo mnie stąd wyrzuci!!!
Zostaję w tym domu ku radości obu stron: kirija Anna zapałała taką sympatią do mojej osoby, że trudno mi się z nią rozstać – wciąż domaga się opowieści o tym co widziałam, gdzie byłam, o czym rozmawiałam, co umiem z greckich tańców zatańczyć a czego nadal nie, wciąż mnie wypytuje czy zadowolona jestem z Ikaryjczyków i czy wyspa mi się podoba. Kiedy odpływam z wyspy proszę ją o jakiś telefon dodając, że czasem potrzebuję takich miejsc dla znajomych – i słyszę: „Ale przysyłaj tu tylko takie osoby jak ty: kochające Grecję, Greków i lokalne uroczystości, no i znające choć trochę grecki.. Ach: bez dzieci!! Wiesz o jakich ludzi mi chodzi?”
Przytakuję choć …. nie wiem do końca o kim myśli!
Idę obejrzeć Evdilos – pora sjesty, cisza, spokój, woda w zatoce prawie nieruchoma. Ładnie tutaj a wieczorami pewnie pojawia się trochę ludzi, bo wokół zatoki całkiem sporo stolików z krzesełkami z okolicznych kafeterii i tawern. Wspinam się wyżej i wyżej pokonując mnóstwo schodków, przyglądam się ładnym domom ale i tym zniszczonym również, zauważam mnogość kwiatów, w tym prześliczne bougaville, które tak bardzo kojarzą mi się z Grecją właśnie, przechadzam się wąskimi uliczkami, i z samej góry spoglądam w dół: piękny to widok! Wieczorami lubię siedzieć na balkonie i patrzeć na odbijające się w wodach zatoki światełka piętrzących się budynków po jej drugiej stronie, kiedy już ludzie pójdą sobie z kafeterii – lubię słuchać szumu morza, lubię również spacerowac wokół zatoki albo usiąść na płachetku publicznej plaży i tak w ciszy trwać ….. Dobrze mi tutaj, naprawdę dobrze……
Taksówką jadę rankiem do miejscowości Nas – to 26 kilometrów z Evdilos. Uważnie obserwuję całą drogę ale nie zauważam jakichś wielkich wzniesień co dla mnie ważne, bo przecież będę tędy wracała piechotą.

Chodząc po Fourni

W Nas stojąc na skale patrzę na zachwycająco piękne miejsce, gdzie tak bardzo chciałam się znaleźć: rzeka Halari, która jednak nie wpada do morza i nagle jak ucięta kończy się w żwiro-piasku, bo pomiędzy rzeką a morzem – plaża! Na drugim brzegu rzeki ruiny – to chyba sanktuarium Artemidy, które mnie zaskakują, bo spodziewałam się jedynie garstki kamieni a tutaj nawet całą podłogę mogę dostrzec! Gdzieś tutaj ale chyba pod wodą znajdują się również ruiny świątyni Artemidy Tavropolos – choć jestem na miejscu mam problem z identyfikacją, bo jakoś niedokładnie wszystko to oznaczone. Schodzę ze skały w dół, przyglądam się wszystkiemu z bliska.. Morze tutaj wzburzone i fale z potężną siłą rozbijają się o malownicze skały. W rzece woda spokojna: jakaś para ludzi uczy malucha pływać. Maluch zaśmiewa się z tych lekcji a woda niesie jego śmiech aż do moich uszu. Brzegi rzeki porośnięte jakąś trzciną czy innym tatarakiem a woda ma kolor ciemnozielony. Czytałam, że właśnie tutaj, w Nas, gromadzą się przedstawiciele różnych subkultur: hippisi, naturyści, nawet narkomani, ale nie zauważam czegoś takiego. Owszem, widzę prowizoryczne „domki” na plaży, nie ma wątpliwości, że kilka osób tutaj spędza noce, ale nie dostrzegam w tym niczego złego. Żałuję, że nie bardzo mogę sobie pozwolić na pójście brzegiem rzeki w głąb wyspy – myślę, że byłby to piękny spacer bez względu na to dokąd by mnie to zaprowadziło, jednak dystans, który mam do pokonania nie jest mały i muszę powoli powoli żegnać Nas. Asfaltową krętą drogą idę do następnej miejscowości przyglądając się morzu: piękne tu wybrzeże. Słońce świeci jak oszalałe a ja idę i idę czasem robiąc jakieś zdjęcie i dość szybko dochodzę do tablicy z napisem: „Artemistis”. To najbardziej chyba popularna miejscowość na wyspie Ikarija i to da się zauważyć: rzeczywiście sporo tutaj turystów, wypożyczalnie samochodów, jakieś małe biura turystyczne, sporo sklepików, gwar dochodzący z każdej strony, ale ja i tak już wiem, że nie chciałabym tutaj mieszkać. Zaraz za Artemistis szokująco piękne plaże: piękne w rozumieniu polskim czyli piaszczyste, długie, szerokie… To stąd pewnie bierze się taka popularność tego miejsca! Jedna plaża to Livadi (pierwsza od Armenistis, niewielka), druga Mesachti – ta jest długa i szeroka. Oczywiście zamierzam tamtędy przejść i tak się rozglądam, i tak się zachwycam tym co widzę, i tak robię zdjęcia doznając zupełnego zawrotu głowy, że zupełnie nie czuję, że wspięłam się pod górę i … nagle konstatuję, że pogubiłam drogi, że poszłam źle, że ta droga, którą idę za chwilę doprowadzi mnie do jakieś wioski w środku wyspy, że morze już daleko, daleko…. echhhh to moje wędrówki po Helladzie właśnie.
Postanawiam nie marnować sił – jeszcze długa droga przede mną. Przejeżdża eleganckie audi – puszczam je wolno, by po chwili usłyszeć gdzieś tam za zakrętem jakiś hałas rozlatującej się blachy, któremu towarzyszą nikłe wybuchy..… Oczom moim ukazuje się całkowicie zdezelowany ale jadący przecież okrutnie brudny, stary samochód!!! Dostrzegam kobietę za kierownicą – macham ręką, by po chwili wsiąść do tego toczącego się auta: dobrze, że i tak jestem już ubrudzona, bo… Ha ha, swoboda i luz we wnętrzu: głośna muzyka, kobieta w średnim wieku ale starsza ode mnie z oczywiście palącym się papierosem, jakiegoś siana pełno, jakieś trociny, walająca się pusta plastikowa butelka, parę papierków… ale i stojaczek, w którym szklanka z frappe. Swojsko! Nie da się ukryć – jestem w Grecji! Kobieta zwozi mnie na dół, w okolice plaży Mesachti – gdzież ja już bym była gdyby nie moje gapiostwo! Postanam iść brzegiem morza i wrzucam buty do plecaczka – cudowne to uczucie kiedy można tak brodzić w boskim Egeo, którego ciepłe i przyjazne wody mile rozbijają się o moje łydki… Z niechęcią wychodzę na drogę – innego przejścia ponoć nie ma, choć potem się dowiem, że jednak jest: po skałkach nieco, ale jest. Tak dochodzę do wioski Gialiskari, a tu na koniec grobli, gdzie już wcześniej wypatrzyłam śliczny niewielki kościółek. Wypatrzyłam go na pocztówkach, nie tylko spoglądając z plaży Mesachti, i od razu wiedziałam, że to jedno z takich miejsc na Ikarii gdzie chciałabym się znaleźć. Kościółek jest zamknięty, wokół sporo mieniących się w słońcu pasków i nie mam wątpliwości: poprzedniego dnia musiał być tutaj ślub! „I nikt mnie nie zaprosił na wielkie greckie wesele?” – pytam sama siebie głęboko rozczarowana pamiętając to co zdarzyło się na wyspie Fourni.
Chodzę wokół malutkiego porciku, przyglądam się kilkunastu łódeczkom… Strasznie tu ładnie i pozytywnie sennie, tak zupełnie inaczej niż w Artemistis i nawet w moim Evdilos. Przypadkowo spotykam parę Polaków – mieszkają w Niemczech do wielu wielu lat a tu wypoczywają. Siadamy w kafenionie przy porciku i popijając życiodajną frappe rozprawiamy o tej ślicznej Ikarii i o tym, co komu udało się tu zobaczyć. Oni dotąd oglądali wyspę jeżdżąc skuterem i są gotowi wynająć auto, by pojechać jutro na całonocną zabawę w Plagia – toż tam przecież wielkie panigiri. Umawiamy się jakoś i ja muszę już iść – naprawdę do Evdilos nie jest stąd wcale tak blisko.

W drodze do Therm

Słońce już tak bardzo nie pali ale i tak czuję, jak spiekłam sobie kark: rzyczywiście jest coś w tym ikaryjskim słońcu. Jakieś niewiarygodnie ostre: przedtem na południu spaliło mi łydki a teraz kark – przedziwne to dla mnie. Na skrzyni jakiegoś zdezelowanego pick up’a udaje mi się dojechać do wioski Kambos: zaoszczędzam prawie 5 kilometrów a to dla moich nóg bardzo dużo. W wiosce oglądam śliczny bizantyjski kościółek (zamknięty) i całkiem interesujące, porozrzucane w pobliżu na otwartym terenie fragmenty kolumn antycznych. Chwilę stoję przy sympatycznym osiołku – a może to muł? Zatrzymuję się przy krzakach pełnych kiści winogron: są obsypane jakimś proszkiem.. Dziwne to dla mnie i podpytuję Greczynkę dlaczego owoce są takie białe. „Winogrona mamy i białe i czarne. Te są białe” – słyszę w odpowiedzi. Nie, nie o to mi chodziło ale nie umiem tego wytłumaczyć po grecku. Chyba podobam się tej kobiecie, bo zrywa mi dwie potężne kiście winogron, dokładnie myje pod bieżącą wodą, wkłada do jakiejś torebki i… „Kali orexi” – słyszę na pożegnanie. Bardzo, bardzo dziękuję i idę dalej – winogrona są przepyszne, takie dojrzałe i słodkie… Będę je skubać do samego Evdilos pokonując ostatnie 3-kilometry mojej drogi i spoglądając jeszcze na kilka zupełnie opustoszałych i całkiem sporych plaż z rzędami parasoli z liści palm.
Z północy, z Evdilos, na południe wyspy w okolice wioski Maganitis można przejechać jeszcze inną drogą niż jechałam z Agios Kirikos – i tą inną właśnie przez wioski Frantato, Dafni, Kosikia, omijając kastro Koskinas z nowopoznanymi znajomymi przemieszczam się autem: początkowo wąziutka, wijąca się wśród gór, malownicza, świetna, pełna zakrętów, potem jakościowo doskonała, jakby zupełnie nowa. Chyba w ogóle niedawno w tej części drogi te wybudowano. Zatrzymujemy się by popatrzeć na niezabudowaną tutaj wyspę: górzystą, poprzecinaną tymi asfaltowymi drogami, pnącymi się tu i tam… Śliczne to widoki! Kiedy spacerujemy po wiosce Maganitis, kiedy oglądamy jej malutki porcik, kiedy robimy zdjęcia rybakom naprawiającym sieci w łódkach a potem odpoczywamy w kafenionie nad morzem – znajomi opowiadają mi o drodze wzdłuż wybrzeża zachodniego prowadzącej do wioski Karkinagri. Ta jedyna droga, która tam prowadzi: nieasfaltowa, z dołami różnistymi – ich skuter z trudem drogę tę pokonał a do wioski innego dojazdu nie ma. Ja wioski Karkinagri nie zobaczę ale za to zupełnie wkrótce staję w miejscu, które mnie wprowadza w stan zdziwienia: czy to moja Grecja aby na pewno? Miejsce to nazywa się Seychelles: to wielkie o jasnej barwie nadzwyczaj gładkie skały, po których można zejść na sam dół, by znaleźć się na maleńskiej plaży i popływać w morzu, którego woda tutaj ma niewiarygodnie niebieski czy bardziej mocny błękitny kolor, co kojarzy mi się z czymś bardzo egzotycznym.
Kiedy dojeżdżamy do wioski Plagia jest już zupełnie ciemno a ludzi tu tyle, że aż trudno uwierzyć, że panigiri odbywają się tego dnia również w Kerame na południowym wschodzie wyspy (byłyśmy tam z Argiro) i podobno w Agios Dimitrios (Rahes). Grecy przybyli tu całymi rodzinami: babcie, dziadkowie, ludzie z średnim wieku, młodzież, małe dzieci w tym takie w wózkach. Hałas i gwar niesamowity… – to miejsce żyje! Z trudem przechadzam się pomiędzy wielkimi drewnianymi stołami, na których kawałki pieczonego mięsa, miski z sałatką choriatki, porozwalane pajdy chleba, mnóstwo plastikowych butelek z czerwonym winem… Kiedy dostrzegam na stołach stosy obgryzionych kości – robię zdjęcia bo dla mnie to nader malownicze obrazki. I muzyka do tego: trzyosobowy zespół z wokalistką podobnie jak na Fourni w czasie wesela gra do rana bez żadnych przerw, a Ikaryjczycy w olbrzymim ścisku tańczą swe korowodowe tańce i wydają się być tacy szczęśliwi. Czasami ktoś zakołysze się niczym w letargu – to zeibekiko, a to dla mnie taniec bardzo trudny i bardzo poważny. Zeibekiko na Ikarii, podobnie jak i na innych greckich wyspach tańczą nie tylko osoby starsze co cieszy: u nas młodzież nie garnie się tak bardzo do nauki tańców tradycyjnych. Patrzę na to wszystko z zachwytem w oczach – panigiri w wiosce Plagia to to, o czym marzyłam odkąd wymyśliłam sobie te wakacje w Grecji. Giamas! – słychać co chwila z innej strony a i ja unoszę do góry szklankę z moim doskonałym choć młodym, zwykłym, domowym czerwonym winem. Jeszcze wczoraj rano myślałam, że jednak nie uda mi się tu dotrzeć a jednak przez zupełny przypadek i mnie dane jest krzyczeć głośno: Giamas!!! I zachłystywać się cudowną atmosferą tego lokalnego święta. Giamas!

Kambos

Jeszcze ciemno ale już świt blisko kiedy wracamy do Evdilos, choć zabawa trwa w najlepsze. Przestrzegała Argiro a i ja sama widziałam ile Ikaryjczycy pili a potem wsiadali do aut i odjeżdżali – boję się tego powrotu. Drogi tu nieoświetlone, ciemno choć oko wykol a my tak powoli, powoli, błądząc zresztą kilkakrotnie ale jakoś dojeżdżamy – dzięki Ci Opatrzności!
Kilka bardzo krótkich godzin snu i staję kompletnie zaspana na balkonie myśląc, że muszę się spakować– mój prom odpływa po południu a to oznacza koniec moich wakacji na tej ślicznej wyspie. Nagle doznaję zupełnego olśnienia: wiem, że nie wyjadę stąd spełniona jeśli nie zobaczę jeszcze jednego miejsca! Szybki prysznic i już biegnę do taksówki – dogaduję się co do ceny łącznie z drogą powrotną i … jadę! Taksówkarz jest przesympatyczny. „Jeśli gdzieś tu po drodze albo w okolicy jest coś ciekawego co twoim zdaniem powinnam jeszcze obejrzeć – zatrzymaj się” – proszę Steliosa. A on nawet w pewnym momencie zatrzymuje mi się pod wielkim kasztanowcem, by zerwać dla mnie owoce w kolczastych łupinkach. „Masz, to dla ciebie: żywa pamiątka z Ikarii” – mówi.
Dojeżdżamy do wioski Christos i Stelios oprowadza mnie po niej. Pokazuje bramy, pod którymi należy przejść by się dostać do wielkiej plateia. Cóż za przedziwna to wioska? Patrzę na tak niesamowitą ilość stolików i krzesełek, iż mam wrażenie, że życie mieszkańców całej Ikarii toczy się właśnie tutaj. Zaglądam do kafeterii i tawern – niektóre takie stare o ślicznych wnętrzach.. „Co ci ludzie tutaj robią?” – pytam Steliosa kompletnie zaskoczona. „Co mają robić?” – słyszę.
No tak – przecież widzę: siedzą, piją kawę, popijają ouzo, czytają gazety, dyskutują zawzięcie. Czytałam, że mieszkańcy tej wioski nie poddają się żadnym nakazom: otwierają sklepy wieczorami, całe noce biesiadują na plateia, nawet dzieci chodzą do szkoły wieczorem. „Nie, dziś już z dziećmi tak nie jest” – prostuje Stelios dodając, że tak było jakieś 15 jeszcze lat temu, może dwadzieścia…
Piaszczystą drogą zawozi mnie do nieodległego monastyru Mounte Evangelistria zatrzymując się wcześniej w niewiarygodnym miejscu. Wyciąga mnie z taksówki i schodzimy w dół by stanąć nad brzegiem jakiejś rzeki (a może to jezioro?). „Widzisz?” – pokazuje na wodę. Widzę! Coś niesamowitego! Mnóstwo całkiem sporych żółtych i czerwonych ryb, pomiędzy nimi wodne żółwie, do tego kilka kaczek – i wszystko to żyje w idealnej zgodzie. Podchodzi do nas para jakichś Greków – witają się ze Steliosem. Kobieta wyjmuje z torby chleb, drobi go i wrzuca do wody. Ryby podpływają prawie tuż pod moje nogi i przepychają się z żółwiami – każdy chce dostać dla siebie kawałek. Wszystkie bitwy o chleb zdecydowanie wygrywają kaczki, a mnie tak bardzo żal jest żółwi: widać, że i ryby od nich sprawniejsze, zwinniejsze jakieś…. Śliczne to miejsce – gdyby nie Stelios nigdy bym tu nie trafiła.
I już monastyr Mounte Evangelistria – zajmuje całkiem spory teren. Zaglądam do kościoła by pozostawić tu swoją świeczkę – kościółek to z XV wieku. Obchodzę teren dokoła, bawię się korbą przy starej studni opuszczając wiadro na łańcuchu w dół aż do samej tafli wody, patrzę na wypoczywającego na murku spasionego kota, jakiemuś strażnikowi dziękuję za poczęstowanie mnie kilkoma galaretkami – to nie takie typowe loukoumades, jakie spotyka się zazwyczaj w monastyrach. „Jedz” – zachęca strażnik widząc, że galaretki mi wyraźnie smakują… Naprawdę są pyszne albo… albo ja jestem taka głodna – toż nic nie jadłam!
Jeszcze spojrzenie na wioskę Agios Polikarpos, jeszcze jakiś stary malutki samotny kościółek, jeszcze tylko opowieści Steliosa o pożarach, o spalonych hektarach lasów, które się odradzają – i już Evdilos. Żegnam się z moim przemiłym kierowcą, który twierdzi, że spędził ze mną całkiem sympatycznie czas.
Jeszcze tylko przeproszę kiriję Annę za to, że zaniepokoiłam ją tak długą swoją nieobecnością, jeszcze tylko doczłapię się do portu gdzie prom spóźniony tylko kilkanaście minut i .. żegnam już Ikarię – tę samą Ikarię wzdłuż wybrzeży której przepływałam promem prawie dwa tygodnie wcześniej, a która tak mnie wówczas przerażała swoją wielkością wyglądając z pokładu promu jakoś groźnie a dziś tak przyjaźnie, tak dziwnie znajomo, tak zupełnie inaczej… Jeszcze tylko obetrę powoli spływającą po policzku łzę i pomacham wyspie – nie wiem dlaczego tak bardzo się wzruszyłam kiedy taki mały, może dwuletni chłopiec łapką machał w stronę wyspy krzycząc: „Gia-souuu, gia-souuu, gia….”
Po kilku godzinach Pireus, a jak Pireus to i Ateny – moje Ateny, miasto, którego wciąż mi tak brak: spędzę tu jeszcze prawie tydzień, ale czy to dużo? Znajdę czas na dwukrotny spacer po przepięknej Anafiotice, pochodzę po Place, postoję na Syntagmie, poodwiedzam swoje kąty tak dobrze mi znane ale wciąż sprawiające mi tyle radości, wsiądę w metro i pojadę tam gdzie Gazi – pospaceruję pomiędzy pięknymi starymi budynkami, z których sporo to całkowite ruiny i już pewnie więcej ich nie zobaczę, pospaceruję po Petralonie, gdzie nie byłam wiele wiele lat a przecież kiedyś tutaj mieszkałam jak się wyprowadzilam z zamożniejszego Cholargosu, spotkam znajomych i tych i tych i owych, a znajomych w Atenach coraz więcej i więcej co pokazuje, że spora część mego życia to właśnie Ateny, popatrzę na afisze: o, wkrótce w Atenach koncert Eleni Karaindrou, której słuchałam nie tak dawno w operze we Wrocławiu, a i koncert Mikisa Theodorakisa i jeszcze Saviny Janatou, która we wrześniu daje koncert w Warszawie, za dnia pozaglądam w okolice, które określam ciemną stroną Aten, gdzie nawet w dzień sama czuję się niepewnie ale to też przecież moje Ateny, pojadę wreszcie ze znajomymi do Koryntu, by odwiedzić tamtejszych znajomych, by stanąć na starym moście nad kanałem i popatrzeć na przepływający dołem statek, pochodzić po terenie antycznego Koryntu, gdzie nie byłam równe 10 lat i pobiesiadować w fantastycznej atmosferze w Loutraki ze znajomymi w domu ich znajomych. Sporo czasu spędzę w wielkim sklepie muzycznym, bo przecież zawsze muszę sobie kupić jakieś płyty a wybór jak zawsze niesamowicie trudny, bo i piękne wydawnictwo z okazji 40-lecia pracy artystycznej Dimitrisa Mitropanosa (to 4 płyty, do tego dvd i ksiażka biograficzna z pięknymi ilustracjami a ja zaraz sama przed sobą usprawiedliwię ten wybór – toż miałam imieniny i przyzwoity prezent mi się należy), to Tania Tsanaklidou, to jeszcze „Omnia” Filipposa Pliatsikasa, ach i moja ukochana Haris Alexiou z koncertem pieśni Loizosa na Likavitos bodajże rok temu ….
I po raz pierwszy pojadę metrem na lotnisko, bo mój samolot tym razem w środku dnia, a jeśli tak to metro najlepszym sposobem na niekończące się ateńskie korki, popatrzę przez okno wagonu metra na jakieś dziwaczne jakby zbudowane z tektury spore „miasteczko” gdzieś na wysokości Koropi … Czyżby to emigranci osiedlili się tutaj w taki właśnie sposób? Jestem tym zaskoczona i obiecuję sobie zgłębić temat po powrocie do kraju.
I już lotnisko z całym tym zamieszaniem przed odlotem, gdzie w zasadzie chodzę jak automat i jakoś nie dociera do mnie to, że oto właśnie już opuszczam moje Ateny, że za chwilę, że już… choć tym razem jest nieco inaczej, bo wracam z K., która mieszka w Koryncie, a i inna nasza wspólna koleżanka, niejaka A. z Koropi ze swoim małym synkiem przyjeżdża specjalnie na lotnisko, żeby nas uściskać: śmiejemy się wspólnie, popijamy kawę, podjadamy coś słodkiego – każda chwila spędzona w Atenach jest tak bardzo cenna ….
a ja już spoglądam w dół – jak szybko się oddalam, ale przecież ja i tak tu jeszcze wrócę: nie wiem dlaczego, ale wiem to na pewno.

Zanim stworzę galerię na tej stronie – zapraszam do obejrzenia moich zdjęć z tej podróży na Fotoforum o Grecji, o tutaj:
Fotoforum o Grecji