2011: Ateny, Patmos

kwiecień/maj 2011: Ateny, Patmos

Ostatnio coś dużo zamieszania w moim życiu, szczególnie zawodowym, stąd nie umiałam się zdecydować na wiosenne wakacje, a później jakoś nagle mnie naszło, poczułam zmęczenie, chęć oderwania się od wszystkiego – i tak na raptem trzy tygodnie przed zaplanowanym lotem kupilam bilet na rejsowy samolot do Aten planując, że to co od kilku lat było moim planem „B” tym razem stanie się planem „A”.
Myślę tu o wysepce Patmos na Dodekanezie, na której dotąd nie byłam, a która marzyła mi się od wielu lat głównie dlatego, abym mogła sama rozsądzić niepisany spór co do miana najładniejszej greckiej Chory. Gdzieś kiedyś czytałam, że o to miano walczą od lat dwie Chory: ta na wyspie Serifos i ta na wyspie Patmos właśnie. Dla mnie dotąd najpiękniejszą Chorą byłą ta na Serifos ale zawsze podkreślałam, że nie widziałam tej na Patmos, bo Patmos zawsze jakoś obok mnie, jakoś nie po drodze, jakoś nie dla mnie choć na wyciągnięcie ręki, ot, jak z wyspy Fourni na przykład czy Ikarii – doprawdy z tych dwóch wysp na Patmos tak blisko ale widocznie kiedy tam wakacjowałam w 2008 – Patmos nie była mi pisana. Patmos malutką jest wysepką, stąd z wielu tych nieodległych jak Samos, Ikaria czy nawet Kos turyści przypływają tu z jednodniową wycieczką. Mnie Patmos jednak ciągnęła na dłużej: chciałam poczuć jej klimat a nie da się w czasie jednego dnia, przybywając z grupą turystów tak naprawdę na kilka godzin. Umyśliłam więc, że o tej porze roku na Patmos będzie pięknie, bo to jeszcze nie sezon, zatem jednodniowych turystów niewielu, bo to przecież wiosna, a wiosna na wyspach greckich jest taka piękna.

Spacerując wokół zatoki w Skali na Patmos

Na tydzień przed zaplanowanym wyjazdem – załamałam się kompletnie: grecki odpowiednik naszego przedsiębiorstwa „Porty Lotnicze” [OSYPA] ogłosił począwszy od 27 kwietnia do końca roku strajki na lotniskach w porze nocnej i świątecznej, a mój samolot miał lądować w Atenach przed 2-gą w nocy zaraz po rozpoczęciu strajków. To był prawdziwy pech: widziałam się już na Patmos, ale nie wiedziałam jak dolecieć do Aten. Chyba w porywie jakiejś desperacji napisałam coś w rodzaju listu otwartego do wszystkich Greków i wysłałam gdzie się dało: do polityków, do różnistej prasy, do ministerstw, do różnych stowarzyszeń – wszędzie tam, gdzie udało mi się znaleźć adres, gdzie udało mi się dotrzeć. Naliczyłam tego około 150 sztuk – dużo! Jeden z poczytnych greckich dzienników, „I Katimerini”, wydrukował nawet na swoich łamach grecką wersję tego listu tłumaczoną z polskiego przez Natalię Scandali [tekst polski list] i tego dnia, kiedy to się stało – „OSYPA” odwołała strajki na lotniskach, a ja już wiedziałam, że za kilka dni stanę na greckiej ziemi.
Odwołanie strajku w dniu wydrukowania listu to czysty przypadek oczywiście, ale całkiem sporo znajomych żartowało, że to na skutek tego listu właśnie. Znajomi powiadali, że kiedy postanowię pojechać do mojego raju – nic, nawet tak potężne strajki w ogarniętej strasznym kryzysem Grecji nie mogą stać się przeszkodą.
Z wielką radością zasiadłam w samolocie i nastawiłam uszy, żeby usłyszeć to co słyszeć uwielbiam: „Witam państwa na pokładzie samolotu Polskich Linii Lotniczych LOT należących do grupy (….), którym polecimy do Aten”. Loty do Aten to moja największa, niekończąca się jak dotąd przygoda, trwająca już dwudziesty pierwszy rok… Kiedy po ponad dwóch godzinach lotu kapitan włączył napis: „Zapiąć pasy” – wiedziałam, że powoli zbliżamy się do lądowania. Oglądałam przez okienko moje rozświetlone Ateny – tego pięknego widoku zapomnieć nie można!

Do mojego promu odpływającego z Pireusu na Patmos miałam prawie dobę stąd cały dzień spędziłam w Atenach. To miasto, którego brak mi zawsze, do którego dość często przecież przyjeżdżam, a którego ciągle mi malo i które ciągle odkrywam. To cudowne tak zupełnie bez celu szwędać się po ulubionych zakątkach, bo jak być w Atenach i nie zajrzeć na ukochaną Anafiotikę czy nie zasiąść w Cafe Melina, by w otoczeniu pięknych zdjęć niezapomnianej wielkiej Meliny Mercouri wypić frappe czy zjeść jogurt z miodem…
Późnym popołudniem pojechałam kolejką (potocznie: zielona linia metra) do Pireusu, a tam takim wewnętrznym portowym autobusem hen hen do mojego promu, który odpływał z najdalszej bramki. Stał już kiedy przyjechałam: wielki „Blue Star 1” mojej ulubionej linii „Blue Star Ferries”. Znałam go dobrze: już wiele mil morskich przepłynęłam nim w swoim życiu. Nie śpieszyłam się z wejściem na prom, miałam sporo czasu. Z zaciekawieniem przyglądałam się jak wielkie ciężarówki nikną w czeluściach tego gigantycznego promu, który wszystko to miał powieźć na wyspy: Syros, Patmos i na końcu Rodos. Uwielbiam patrzeć na załadunek promu: to cudowny widok i z zewnątrz a i z górnego pokładu kiedy już się nań wejdzie. Ludzie z góry wyglądają jak mróweczki, nieliczone motocykle wjeżdżają do środka a stojące w rządku auta jedno za drugim nikną z oczu. Szarpnięcie lekkie wreszcie – ruszamy! Jeszcze pooglądam inne promy: oto niepływające już od jakiegoś czasu a takie klimatyczne, poprzeżerane rdzą, linii GA Ferries, „Dimitroula” i „Anthi Marina” – czy wypłyną jeszcze kiedyś w długi rejs? Czy będą tak stały i stały aż w końcu ktoś je kupi jako złom? Lubię takie stare promy, bo choć pewnie nie są bezpieczne a na pewno powolne – mają to coś, co nazywam duszą. Trzeszczą tak pięknie kiedy znaleźć się w ich wnętrzu, pływają powoli, wypuszczają z kominów mnóstwo pewnie nad wyraz szkodliwych czarnych dymów – ale płyną, płyną i dowożą nas do celu, dowożą nas w miejsca naszych magicznych przecież wakacji w Grecji .…
Pireus szybko znika z moich oczu, słońce zaczyna chylić się mocno ku zachodowi, co oczywiście cieszy moją duszę, bo przepływające statki widziane na pomarańczowo-brązowym tle to piękny widok. Mam przed sobą siedmiogodzinny rejs na Patmos, ale z wielką radością myślę o wcześniejszym wpłynięciu do portu Ermoupolis na wyspie Syros, jednej z tak zwanych moich wysp, gdzie takie piękne Ano Syros, w którym zakochałam się lata temu i moja miłość wciąż trwa. Kiedy dopływam do Ermoupolis – jest już ciemna noc: dochodzi godzina 23cia. Z zachwytem dostrzegam oświetlone oba wzgórza nad miastem: po lewej Ano Syros właśnie, po prawej Vrondado. Dużo ludzi opuszcza tu prom: cóż, jest piątkowy wieczór, pewnie spora grupa Ateńczyków przypłynęła na Syros na weekend. Choć w Grecji kryzys, jakiego ta dotąd nie doświadczyła, to jednak mimo wszystko Grecy nadal pływają na wyspy, przesiadują w kafenionach i popijają swoją kawę iliniko, może jedynie dyskutując bardziej zawzięcie i bardziej nerwowo niż kiedyś… Dalej już w żaden sposób nieniepokojona powoli sunę na swoją wyspę a kiedy oczom moim ukazują się zabudowania Skali – już wiem: jestem tu gdzie być chciałam, gdzie już dawno być powinnam ale widocznie tak być musiało, że dopiero teraz witam Patmos.

Port w Skali na wyspie Patmos: naprawianie sieci

Dostrzegam właściciela mojego hoteliku – mówił, że zabierze mnie z portu, bo choć to tylko około 100 metrów to jednak niepotrzebnie ciągnęłabym walizkę. Rozglądam się za jego samochodem, ale okazuje się, że będziemy jechać skuterem. O mój Boże – boję się skuterów jak diabli, ale w tej części Skali są tak wąziutkie uliczki, że samochód by się nie zmieścił. „A walizka?” – pytam Steliosa. „Nie problem!” – i kładzie ją, taką wielką, tak jakoś w poprzek przed sobą, odpala skuter i zawraca, a ja kurczowo trzymam się jego koszuli i mam problem z opleceniem go rękoma: brzuch Greka wydaje się być potężny! Czy on wie, że nigdy nie jechałam skuterem? Na szczęście nasz hotel jest bardzo blisko – Stelios już deklaruje, że mnie odwiezie potem do portu, a ja protestuję mówiąc, że to przecież bardzo blisko i naprawdę niepotrzebnie się fatyguje w środku nocy, że… Nie ma siły! On taki serwis oferuje i koniec dyskusji.
Lubię takie małe, stare hoteliki jak ten mój „El Greco” właśnie: z dachu, gdzie wchodzę następnego dnia rano, rozciąga się piękny widok na Skalę, na zatokę i na otwarte morze. Bo tak Skala jest właśnie położona: z jednej strony urokliwa zatoka, z drugiej – morze.
Postanawiam nigdzie się nie śpieszyć: będę na tej maleńkiej Patmos aż pełne cztery dni, nikt mi niczego nie narzuci, sama sobie sterem… – cztery dni to bardzo dużo na taką wysepkę i wiem, że będę miała na wszystko czas. To takie moje kolejne leniwe wakacje w Grecji.

Patmos to taka niewielka wysepka w archipelagu Dodekanez, gdzie miejscowi w ilosci około trzech tysięcy sztuk mieszkają w czterech miejscowościach: Skala właśnie (większość), Chora, Grikos i Kampos. Zawsze będę polecała do zamieszkania Skalę, bo choć uwielbiam wszelkie Chory to w tej tutejszej mieszkać bym nie chciała – to wymarłe miejsce, a w Skali toczy się życie. Sporo tutaj tawern, kafejek, całkiem duży port, w którym sporo różnistych statków… Widziałam kilka wypożyczalni aut i motocykli, całkiem sporo najróżniejszych hoteli, apartamentów, pensjonacików. Tawerny i kafeterie znajdują się głównie przy nabrzeżu, choć ja swoją ulubioną ouzeri „To Trexantipi” znalazłam gdzieś w głębi i w niej jadałam wszystkie moje wyśmienite kolacje. W sezonie sporo turystów mieszka w miejscowości Grikos – ta dostosowana jest dla potrzeb szeroko rozumianej turystyki, ale jak mi powiedziano: żyje w tylko w lato. Widziałam tam sporo hoteli i jakiś niewielki porcik – de gustibus oczywiście, ale ja takich miejsc akurat nie lubię.
O tej porze roku tłumów na wysepce nie ma, aczkolwiek kiedy przypływa wielki statek turystyczny co to krąży po kilku wyspach (często przy Santorini też cumuje) i wywali się z niego w większości skośnookie towarzystwo – odnosi się wrażenie kompletnego tłumu w Skali. Statek jak zauważyłam przypływa ok 16-tej (nie wiem czy codziennie, bo nie zawsze o tej porze w Skali byłam). Jest tak wielki, że nie wpływa do portu – skośnych turystów zwożą mniejsze statki i pracownicy miejscowego biura turystycznego od razu towarzystwo pakują do autokarów, by powieźć do Groty Apokalipsy i monastyru Św. Jana w Chorze. Raz widziałam rano podobnego bydlaka (Louise Cristal), co to również krąży po wyspach – ten zawija tu na 4 godziny i wtedy to towarzystwo plącze się po Skali. Te statki są tak wielkie i tak wielopokładowe, że uwzględniając niziutką zabudowę Skali – przypominają budynki, przy których czulam się kompletnie malutka.

Kościółek Agia Paraskevi nad Skalą

Poza tymi momentami – Skala jest urocza, zwyczajnie urocza pod każdym względem. Znajduje się tu mnóstwo kościółków – jeśli wierzyć miejscowym to na tej niewielkiej wysepce posadowiono ich okołu dwustu. Bardzo mni to cieszy bo lubię greckie kościółki. Z radością wspinam się do tego, który góruje nad miasteczkiem: to Agia Paraskevi. Jakiż piękny stamtąd widok na Skalę, port i całą zatokę! Będę tu przychodzić i w dzień i nocą – zawsze tu pięknie! Poznam wreszcie kiriję Evgeniję i jej malutkiego pieska. Lily. Kirija Evgenija otwiera na czas jakiś kościółek, zapala świeczki, troszkę uładza obejście…. Wokół kościółka piękne dzikie kwiaty, zapach wszędzie taki, że nie ma wątpliwości: wiosna jest najpiękniejszą porą roku w Helladzie.
Zajrzę w Skali na cmentarz: zadbany jak rzadko który: wprost tonie w kwiatach. Zbliża się pierwszy dzień maja – to szczególny dzień w Grecji i nawet miejscowi przyznają, że to dlatego tyle tu tych kwiatów. Ja jednak mam swoją teorię: cmentarz w Chorze widziany przecież w tym samym czasie sprawia wrażenie opuszczonego a ten tutaj? Na dłużej na cmentarzu w Skali zatrzymuję się przy nowym grobie, gdzie na płycie wyryto motocykl i napis: „Gia panta protos” („Na zawsze pierwszy”). W grobie tym spoczął niecałe trzy tygodnie wcześniej Manolis (Emmanuel) Stratas, z którego Grecy byli dumni: reprezentował ich kraj w zawodach motocyklowych i zginął w wypadku tu, na Patmos. „Wiesz – powie mi jeden z tambylców – kiedy pędzisz 180 na godzinę i jest dziura, nie masz żadnych szans. On też nie miał, choć był doskonały”. To co mnie dziwi przy tym grobie to butelka whisky i dwie szklanki. Nie widziałam dotąd w Grecji czegoś takiego – czy można wypić za spokój duszy Emmanuela? Nie wiem i nie udaje mi się dowiedzieć.

Obejście całej zatoki, nad którą leży Skala, wymaga sporo czasu. Najpierw port, do którego zawijają promy, potem statki wycieczkowe, w tym takie wywożące turystów na jeden dzień na pobliskie wyspy jak Leros (w sezonie również Arki i Lipsi plus chyba Marathi i Agathonissi), potem plaża: wąziutka, kamienista ale jednak plaża, dalej miejsce gdzie cała masa podobnych jachtów a załogi w wiekszości rosyjskojęzyczne (może regaty jakieś?), następnie jakiś zakład szkutniczy, gdzie kilku Greków naprawia czy maluje swoje łódki, dalej dopiero marina, w której piękne duże jachty, pomiędzy którymi pomost do spacerowania. I to wszystko tak dokoła zatoki, która doprawdy mała wcale nie jest, ale obejść ją to piękne, bo z przeciwległego brzegu widać zabudowania Chory i groźne, potężne mury monastyru Św. Jana, który widoczny jest również nocą, jakoże oświetlony. Po drugiej stronie Skali, niejako z jej tyłu, znajduje się otwarte morze i dwie plaże, które wcale mi się nie podobały, ale w lato pewnie cieszą się popularnością.

Klasztor św. Jana (Theologos) w Chorze

Wypada mi wspomnieć, że ze Skali można wdrapać się do Kastelli (stanowisko archeologiczne), które ja sobie podarowałam, bo…. Przyznaję: po prostu mi się tam iść nie chciało – wolałam czas spędzać w Chorze. Bywa!
Ze Skali do Chory (z przystankiem przy Grocie Apokalipsy) pięć razy dziennie jeździ autobus KTEL. Nie jest to jakaś szalona odległość, bo raptem około 5 kilometrów, ale trzeba się cały czas wspinać i to dość wysoko. Do Chory jeździłam porannym autobusem a zjeżdżałam taksówką (6 euro) – o tej porze roku ostatni autobus z Chory odjeżdżał przed 18-tą a ja nie miałam ochoty tak wcześnie Chory opuszczać.

Chora na Patmos to coś przepięknego i już wiem, że to ta właśnie Chora powinna zdobyć tytuł najpiękniejszej Chory w Grecji. Jest w niej coś tajemniczego, coś tak magicznego, że trudno opisać to słowem. Z pewnością przyczynia się do tego wrażenia i to, że o tej porze roku ludzi w Chorze można policzyć na palcach: jestem pewna, że spotkałam tam więcej kotów niż mieszkańców, choć spędziłam tam cale dwa dni (w tym niedzielę) i żegnając się z Chorą – obiecałam, że jeszcze do niej kiedyś wrócę. Zachwycające to miejsce, z tysiącami schodków, które trzeba pokonać, z mnóstwem przepięknych domów, z czasem tak pięknymi zdobieniami, z których większość wygląda na niezamieszkałe, z mnóstwem tajemnych przejść, tuneli i zaułków tak pięknych, że nie chce się ich opuszczać. Dużo tam kościółków, niestety: większość zamkniętych, w tym także kościółek Diassozoussas, o którym czytałam, że jeden z najpiękniejszych tamże, ale nie dane było mi do niego zajrzeć. Znaleźć w Chorze cokolwiek to też wielka sztuka: człowieka spotyka się rzadko i tak naprawdę nie ma kogo zapytać. Błąkałam się po tej Chorze bez planu i bez ładu, ale sprawiało mi to wielką przyjemność: nigdy nie wiedziałam gdzie wyjdę z takiego czy innego zakątka. I tak według mnie najlepiej sobie urządzić dzień/dnie w Chorze: właśnie bez planu, z maksymalną ilością czasu, bez żadnego pośpiechu, bo plątanina tam niesamowita i cudownie jest się w niej zagubić, a ja zagubiłam się wielokrotnie.

Kościółek Diassozoussas w Chorze

Od strony klasztoru Św. Jana znajdują się kafeterie i tawerny, w tym takie z pięknym widokiem na Skalę położoną w dole i przecudowną zatokę, jak „moja” Loza, w której jadałam śniadania ciesząc oczy otaczającymi mnie widokami. Z drugiej strony Chory natomiast roztaczają się piękne widoki na zieloną wyspę, na klasztor Evangelismos oraz oddalony i posadowiony na wzgórzu inny jakiś, może to Profitis Ilias? Można przespacerować pod trzy odrestaurowane wiatraki, przy których śliczna łąka z mnóstwem różnorodnych kwiatków, skąd piękny widok na Skalę ale i na klasztor św. Jana. To na tej łące pierwszego maja zbierałam kwiatki by zrobić sobie z nich bukiet – przyczepiłam go do torby i wzbudzalam tym wielką sympatię.
Pierwszego dnia maja w Grecji Grecy zbierają kwiaty, plotą z nich wianki, układają bukiety i przeczepiają je do okien, drzwi, w tym tych u samochodów i autobusów, wszędzie gdzie się da. Nieoficjalne święto kwiatów, a może święto wiosny – nigdy nie wiem, ale lubię ten dzień w Grecji, bo taki pogodny, taki inny niż wszystkie.
Chodząc po (nazwę tak) górnym poziomie Chory z każdej strony trafić można pod mury otaczające klasztor Św. Jana – są niewyobrażalnie potężne a kiedy stoi się tuż pod nimi wrażenie to jeszcze się powiększa. Górne części murów i wszelakie w nich załamania upodobały sobie gołębie – całe stada gołębi! Dołem snują się koty: bardziej dzikie, mniej, niektóre przyjazne, niektóre nie wiem czemu zupełnie wrogo do mnie nastawione. Klasztor Św. Jana otwarty jest dla zwiedzających (w części oczywiście) w określonych godzinach, które z pewnością się zmieniają, ale informacje o tym są wszędzie dostępne, podobnie jak co do godzin otwarcia Groty Apokalipsy. Wstęp do klasztoru jest bezpłatnym: płaci się jedynie za wstęp do bogatego dwupiętrowego Skarbca (6 euro). Na terenie klasztoru nie wolno robić zdjęć, ale jak rozumiem dotyczy to jedynie kościoła – w pozostałej części zdjęcia robiłam i choć mnisi się przechadzali nikt mi nie zwracał uwagi. Tu też, podobnie jak w Chorze, należy pokonywać całą masę schodków i przejść pod wieloma łukami, a wokół tak bardzo pięknie. Cała Chora i ten monastyr mają w sobie coś – powiedziałabym, – dostojnego. Nie wypada przyjść tu w spodniach, w klapkach i podobnym, wakacyjnym ubraniu – z pewnością tak ubrana czułabym się tu źle. Monastyr zwiedzałam w niedzielę i widziałam grupę Greków, gdzie Greczynki były bardzo elegancko ubrane. Dokładnie tydzień wcześniej była grecka Pascha (Wielkanoc) a tutaj nadal ze wszystkich stron docierało do moich uszu: „Christos Anesti” („Chrystus zmartwychwstał”), gdzie oczywiście odpowiadałam: „Alithes Anesti” („Zaiste powstał”). Znajomi powiadają, że Grecy tak się pozdrawiają jeszcze długo po Świętach Wielkanocnych. Na głównym dziedzińcu klasztoru dostrzegłam sporych rozmiarów wiklinowy kosz, a w nim pajdy chleba – mnisi zapraszali bym się poczęstowała: ten monastyrski chleb bardzo mi smakowal i chyba miałam przyjemność jeść taki chleb po raz pierwszy w życiu.

Żeński monastyr Zoodohou Pigis w Chorze

Wielkim moim rozczarowaniem wywiezionym z Patmos okazał się być natomiast żeński klasztor Zoodochos Pigis znajdujący się również w Chorze. Według wszelkich informacji również udostępniony jest w określonych godzinach, ale kiedy zjawiłam się tam o czasie, niestety… Choć długo, prawie dwie godziny, waliłam kołatką w bramę – nikt mi nie otworzył. Wrzucilam przez dziurę w bramie krótki list, w którym napisałam, że to niegrzeczne, że jeśli sobie gości nie życzą – niech zmienią informację na tablicach… Kiedy zjawiłam się tam ponownie następnego dnia – brama była już otwarta, ale niestety: tylko brama a poza tym głucho i cicho. Postałam chwilkę na dziedzińcu, bo tylko tu być mogłam, patrząc tęsknym wzrokiem na kościółek uważany, podobnie jak Diassozoussas, za jeden z najpiękniejszych na Patmos. Niestety, pozostał w sferze moich marzeń.. Może następnym razem mi się uda?
Plusem natomiast oczekiwania pod klasztorem Zoodochos Pigis było to, że celem zasięgnięcia jakichkowiek informacji zaglądałam do okolicznych domów i już wiem, że w tych starych, tradycyjnych, bardzo pięknych zresztą domach, od bramy czy furtki wchodzi się na teren dużego ogrodu i z niego dopiero do domu jako takiego. Wyraźnie to zresztą widać w udostępnioym do zwiedzania a znajdującym się w pobliżu monastyru Zoodochos Pigis domu zwanym Simantiri. Po domu-muzeum (otwarty w określonych godzinach, wstęp bezpłatny ale mile widziana drobna opłata na utrzymanie typu 3 euro – zapytałam) oprowadza nieco ekscentryczna, ale bardzo sympatyczna kirija Emorfija (Morfoula), która twierdzi, że jest ósmym pokoleniem pierwotnego wlaściciela. W domu znajduje się wiele bardzo pięknych przedmiotow, w tym rosyjskie samowary, wielkie portrety i ręcznie tkane narzuty. W domu Simantiri nie wolno robić zdjęć (kirija Emorfija pozwala się jednak sfotografować) – można natomiast kupić mały albumik ze zdjęciami wnętrz (5 euro).
Do Groty Apokalipsy (otwarta w określonych godzinach; wstęp bezpłatny) zeszłam z Chory brukowaną, malowniczą drogą, która początkowo prowadzi przez teren otwarty (piękny widok na Skalę), a potem przez śliczny las. Łatwe to przejście i bardzo je wszystkim polecam.
Przyznaję: rzadko mi się to zdarza, ale naruszyłam zakaz fotografowania.
W Grocie Apokalipsy oraz sąsiadującym z nią kościółkiem Agia Anna nie wolno robić zdjęć, jednakże byłam sama, nikomu nie przeszkadzałam…
Niech mi św. Jan wybaczy!

Urokliwe zakątki wyludnionej Chory

W Grocie przedziwnie: tak jakoś pięknie i tajemniczo. Kiedy przybyłam, wewnątrz były tylko trzy kobiety – kontemplujące w zastygłych pozach, z zamkniętymi oczami, gdzie dłonie wyciągnięte przed siebie jak w prośbie jakiejś. Zdjęłam buty i chodziłam boso, aby nie przeszkadzać stukaniem w rozmyślaniach. Kiedy wyszły – zrobiłam zdjęcia i posiedziałam samotnie jakieś 15 minut… Przedziwne to miejsce kiedy taka cisza i ludzi brak… Pięknie! Osobiście nie wyobrażam sobie być w Grocie Apokalipsy kiedy zjadą tam te autokary, które przywożą turystów z wielkich wycieczkowych statków (a jest ich minimum 7 i obracają ze trzy razy pewnie). Grota jest niewielka, dotykający jej kościółek Agia Anna również maleńki – wszystko to śliczne, ale kiedy te tłumy tam wrzucić … Według mnie trudno wówczas o jakąkolwiek atmosferę.
Kiedy wspinałam się z Groty na górę – zauważyłam dwa kościółki, o których moje przewodniki milczą. Strażnik mi oznajmił, że ten po lewej stronie (patrząc od strony głównego wejścia) to Agios Nikolaos, a ten po prawej – Agios Artemios. Są zamknięte ponoć z uwagi na cenne zbiory, ale dobrze wiedzieć, że takie są tam w ogóle.
Po wysepce trudno się poruszać, bo autobusy jeżdżą zwyczajnie źle i dla kogoś kto nie ma prawa jazdy jest to problemem. Autobusem pojechałam do całkiem ładnej wioski Kampos, w której spędziłam sporo czasu, bo wioska dość duża, rozlożona po obu stronach głównej drogi, z ładnymi łąkami, sympatycznymi tambylcami i kafenionem, gdzie od rana oczywiście przesiadują Grecy.
W Kampos wynajęłam taksówkę, która obwiozła mnie w sumie po całej wyspie. W ramach jednej wycieczki mój kierowca, Nikolas, zawiózł mnie malowniczą (od Kampos) drogą do tego krańca gdzie Geranos (ładna plaża, tawerna właśnie otwierana), ładne widoki w tym na plaże Vagias i Liginou oraz wysepki naprzeciwległe (w tym jedna z malutką kapliczką).

Południe wyspy Patmos

W ramach wycieczki drugiej pojechałam przez Grikos i Petras (ależ tu było tu pięknie!), do Kouvari, skąd śliczne widoki na całą zatokę, w tym kawałek najpiękniejszej ponoć plaży na wyspie, Psili Ammos, do której jednak można albo dopłynąć (w sezonie łódką) albo dojść piechotą. Innego dostępu do tej plaży według mojego informatora – nie ma.
Nie zauważylam, aby w Skali czy Chorze organizowane były laiki – widziałam natomiast jeżdżące auta (takie pick up’y) udające sklepy, gdzie na skrzyni stały beczki i waga, a kierowca przez głośnik krzyczał: „Feta titri, feeeeta tiri”! Malownicze to bardzo, podobnie zresztą jak mnisi w swoich ubrankach podążający na skuterkach – ładne to obrazki, dla mnie zupełnie niecodzienne.

I w ten właśnie sposób minęły moje cztery dni przeznaczone na wysepkę Patmos, wysepkę, która była ostatnim miejscem w całej Grecji (i wyspiarskiej i lądowej) gdzie być chciałam a dotąd nie byłam, bo Patmos to zawsze dotąd jak wspomniałam mój plan „B”. Pozostawiłam na tej wysepce kilka swoich świeczek, w tym w kościółku Agia Paraskevi w Skali (właściwie nad Skalą) i w monastyrze Św. Jana.
Jednocześnie tym sposobem w zasadzie zakończyłam swoje łazikowanie po Helladzie w celach poznawczo-odkrywczych i mogę osiąść, co oznacza: mogę już tylko wracać do swoich miejsc, bo kilka takich przecież mam, a wyspa Patmos powiększyła tę grupę. Nie ma już w Helladzie takich nieznanych mi miejsc, na dźwięk których coś mnie chwyci za gardło, już takich nie ma… Do portu odwiózł mnie zgodnie z obietnicą swoim skuterem Stelios – teraz bałam się już jednak trochę mniej. Wyściskał mnie w porcie, zapraszał do swojego „El Greco” ponownie. Ma to u mnie: dołożę wszelkich starań aby na Patmos zajrzeć w niedalekiej przyszłości, bo to piękne jest odwiedzać swoje miejsca a Patmos stała się takim moim miejscem właśnie.

Spojrzenie z Chory na zatokę, nad którą leży Skala

Dio Pireusu płynęlam całą noc: od północy do 8-mej rano i miałam przed sobą dwa i pół dnia na Ateny – achhhh, jaka to radość!
Obeszłam po raz nie wiem który Pierwszy Ateński Cmentarz (Cmentarz Alfa) odkrywając kilka nowych dla mnie i ślicznych rzeźb, stając na moment przy grobach tych, którzy niedawno odeszli a wielce zasłużeni dla kultury Grecji, jak Manolis Rasoulis – wielka postać greckiej piosenki czy Doukissa – popularna piosenkarka, przeżyłam duchowo pogrzeb wybitnego aktora greckiego, Thanasisa Vengosa, odkryłam (ależ ja jestem gapowata!), że w środku tego cmentarza znajduje się cmentarz protestancki (nie wiedziałam, choć już tyle razy tam byłam), zajrzałam na Cmentarz Żydowski, ale znowu mimo stawienia się w określonej godzinie – brama była zamknięta, pospotykałam się ze znajomymi i tymi bliskimi i tymi dalszymi, popatrzyłam na Ateny nocą spacerując po Place i jej okolicach, dumałam stojąc przy stacji metra Monastiraki nad tym, ile razy można oglądać oświetlony Partenon i wciąż się nim tak bardzo zachwycać, ile razy można tu przyjeżdżać i wciąż nie być nasyconym tak jak ja jestem……
I kiedy unosiłam się nad rozświeconymi słońcem tym razem Atenami, kiedy lecąc do Warszawy starałam się rozpoznać wyspy, nad którymi przelatywałam, kiedy siedząc w samolocie oglądałam płyty, które sobie tym razem nabyłam (w tym dwie zmarlego w tym roku Nikos Papazoglou, jednego z najwybitniejszych kompozytorów i piosenkarzy Hellady) – myślalam, że zupełnie niedługo znowu tu wyląduję: przecież ja już mam bilet do Aten, bo przecież trzeba… na wakacje… do mojej Grecji 🙂

Ponieważ wciąż brak mi czasu na zrobienie galerii – póki co zapraszam do obejrzenia moich zdjęć z wyspy Patmos na Fotoforum greckie, o tutaj: http://fotoforum.gazeta.pl/72,2,882,82733341.html, gdzie w wątku Małgosi po jej zdjęciach wklejam swoje (jako Bebiak).