Karolina i Bartek w Atenach i na Paros

Wszyscy wiemy, jak ważne jest pierwsze wrażenie i na jak wiele może mieć ono wpływ. Wyjazd ten był dla niej pierwszym kontaktem z Grecją. On był tam już wiele razy i bardzo mu zależało, aby ukazać ten kraj w jak najlepszym świetle. Czy mu się udało?

Odpowiednie zaplanowanie takiej podróży było nie lada wyzwaniem. Wiadomo Grecja, Ateny, miejsca historyczne, znane, o których każdy czytał w podręcznikach do historii. Każdy przez lata dorastania był pod ostrzałem takich obrazków i nazw, więc i każdy miał prawo wyrobi sobie na ich temat subiektywne zdanie. I wtedy, gdy już zapadła decyzja o wyjeździe do tego kraju pojawiło się pytanie – co dalej? Jak to zrobić, aby ten wyjazd był z jednej strony ciekawy, pokazywał miejsca, które po prostu zobaczyć trzeba, ale żeby z drugiej strony nie był nudną pogonią przez karty historii, wypełnioną jedynie miejscami kultu. Miał to być wyjazd dla dwójki młodych osób, którym raczej świat obcym nie jest.
On, można powiedzieć, Grecję zna dość dobrze, był tam wiele razy, zwiedzał Grecję kontynentalną (Halkidiki, Ateny, Korynt, Peloponez, Meteory), jak i liczne wyspy greckie (Kreta, Rodos, Zakinthos, Naxos, Paros, Simi, Milos, Kimolos, Halki, Folegandros, Thasos, Agistri, Limnos, Samothrake, Siros, Irakia, dwukrotnie Kos, Leros, Telendhos, Kalimnos), raczej fan Dodekanezu, ale na Cyklady również patrzy przychylnym okiem. Nieraz spał na promach (czasami na plaży…), jest w stanie dogadać się po grecku, zna i wielbi tamtejszą kuchnię i generalnie może robić za symbolicznego przewodnika.
Ona, jak na swój młody studencki wiek, zwiedziła już sporo świata, natomiast do Grecji jakoś nigdy nie było jej po drodze.
Oboje są zdecydowanymi zwolennikami wakacji organizowanych na własną rękę, bez pośrednictwa biura podróży, więc jak tylko zaświtał im w głowach pomysł na wakacje w Grecji, czym prędzej kupili bilety lotnicze. Czas – 10 pełnych dni. Na pewno nie jest to dużo, ale na początek wystarczyć musi, tym bardziej, że wyjazd w założeniu miał być możliwie jak najbardziej ekonomiczne, a samo utrzymanie w Grecji jednak trochę kosztuje.
Pierwotny plan zakładał, że cały pobyt będzie miał miejsce w Atenach, gdzie mieli zabezpieczony nocleg, z ewentualnymi dalszymi wyprawami po Grecji lądowej. Bartek już w podobnym wyjeździe uczestniczył kilka lat wcześniej i pamiętał doskonale, że o ile ląd oczywiście jest miejscem interesującym, to jednak Grecja przede wszystkim wyspami stoi i skoro jest okazja, to może chociaż popłynąć na skromne dwa dni gdzieś w okolice Aten. Wybór padł na Eginę. Mała wyspa, popularna jako cel weekendowych wyjazdów wśród Greków, blisko Pireusu, płynie się szybko. Będą więc Ateny i będzie Egina. Ale czy Egina jest aż tak ciekawa, żeby pokazywać ją osobie, która będzie pierwszy raz w Grecji? Czy nie warto by było może przy odrobinę większych nakładach popłynąć gdzieś dalej? Zobaczyć coś ładnego i poczuć typowy klimat wysp greckich? Po krótkiej naradzie pojawił się pomysł – „popłyńmy na Paros!” 4 godziny promem z Pireusu. Nie jest to może krótko, ale też i nie jest to rejs, który powodowałby, że z 10 dni, dwa spędza się w podróży. Wszystko na pewno da się dobrze zaplanować. Pomysł z Paros

Na laiki
Na laiki
 

 przyjął się nadzwyczaj dobrze (a kiedy dodatkowo Karolina dowiedziała się, że Paros to taka „typowa grecka wyspa z białymi domkami i niebieskimi kopułkami”, to nie było możliwości, aby ten plan zmienić) i pozostały teraz jedynie kwestie organizacyjne – podział wakacji, kupno biletów na prom oraz nocleg na samej wyspie. Postanowili wakacje lądowe rozbić na dwie połowy, robiąc tym samym ciekawy układ – 3 dni w Atenach, 4 dni na Paros i znowu 3 dni w Atenach. Prom na Paros udało się znaleźć o 7 rano, natomiast powrotny około godziny 19, więc to były praktycznie 4 pełne dni na wyspie. Pięknie.
Od tamtej pory minęło kilka miesięcy, aż w końcu nadszedł ten długo wyczekiwany piątek, 28 dzień sierpnia, kiedy to w godzinach późno wieczornych dane im było postawić swoje stopy na greckiej ziemi. Korzystając z metra szybko dostali się do swojej dzielnicy Ambelokipi i tam mogli cieszyć się początkiem swoich wakacji.
Pierwszy pełny dzień rozpoczęli udając się na głównie owocowe zakupy na pobliskie laiki, gdzie Grecy oferowali całą masę pysznych sezonowych produktów. Winogrona, arbuzy, figi i melony były podstawą, chociaż i przed soczystymi pomarańczami ciężko było się powstrzymać. Nawet nie próbowali tego robić, w końcu są wakacje. W godzinach popołudniowych ruszyli w końcu na dobre wgłąb Aten, dojechali metrem na Monastiraki i gdy po wyjściu na powierzchnię ziemi ich oczom ukazało się wzgórze Akropol, Karolina wreszcie mogła stwierdzić – teraz widzę, że jestem w Grecji. Niezależnie, jak bardzo by to miejsce było opatrzone, potrafi zrobić wrażenie. A jeśli dodatkowo przez całe życie widziało się je jedynie na zdjęciach lub na ekranie telewizora, nie sposób się nie uśmiechnąć na myśl, że stoi się tuż obok. Aby jak najdłużej móc delektować się tym widokiem, zdecydowali się na wypicie frappe na 5 piętrze w kawiarni 360 Cocktail Bar, skąd nadal mogli podziwiać Akropol i jego okolice.

Przerwa na frappe z widokiem na Akropol
Przerwa na frappe z widokiem na Akropol
 

Sam pobyt w Atenach zaplanowany był w sposób dość intensywny. Nie jest to małe miasto, jest tam wiele miejsce, które warto i należy zobaczyć. Zrelaksowani zimną kawą ruszyli więc realizować swój plan. Pochodzili po Monastiraki, po Place, wzdłuż ulicy Ermu, byli przy Łuku Hadriana, następnie odwiedzili marmurowy Stadion Olimpijski, skąd spacerując Ogrodami Narodowymi dotarli do placu Sindagma. Do zmiany warty było sporo czasu, więc tym razem nie zdecydowali się czekać. Zmęczeni po pierwszym intensywnym dniu spędzonym pod intensywnie świecącym słońcem wrócili do domu. Nie zamierzali jednak jeszcze kończyć aktywności tego dnia. Po kolacji, w ramach wieczornego spaceru udali się na wzgórze Likavitos. Wspinali się wejściem wzdłuż drogi, więc cała wycieczka trochę czasu im zajęła, ale widoki, które mieli okazję podziwiać z samej góry wszystko im z nawiązką zrekompensowały. Oświetlone Ateny widziane z tego miejsca prezentują się niebywale magicznie. O ile chodząc po ulicach różne rzeczy mogą się rzucać w oczy i nie wszystko jest takie idealne, to stąd tego nie widać. Stąd widać tylko to, co to miasto ma najlepszego do zaoferowania. Pięknie podświetlone budynki, place, miejsca, po których spacerowali w ciągu dnia. No i Akropol z Partenonem mieszczącym się na jego szczycie. Na razie podziwiają go z daleka, ale już za kilka godzin będą mieli okazji spojrzeć na Ateny będąc właśnie wśród tych najbardziej znanych greckich ruin.
Kolejny dzień przywitał ich ponownie grzejącym słońcem. Tym razem zorganizowali się znacznie szybciej i jeszcze w godzinach przedpołudniowych rozpoczęli wspinaczkę na tak wyczekiwany Akropol.
Spodziewali się tłumów turystów stojących w kolejce po bilety, co ku ich radości nie miało miejsca. Bilety kupili bez problemów (znaczy, Bartek kupił, Karolina, jako student, była z tego obowiązku zwolniona – przynajmniej dla jednej strony te wakacje mogły być faktycznie nisko budżetowe) i mogli oddać się rozkoszy spaceru po antycznych terenach. Jeszcze przed wejściem na sam szczyt, ale będąc już na górze, a patrząc w dół, mogli zobaczyć teatr antyczny Dionizosa, jednak ciężko było powstrzymać chęć, aby jak najszybciej stanąć w tym najbardziej znanym z historycznych miejsc. Byli na Akropolu. Weszli przez Propyleje, stali wśród kolumn Partenonu, obok Świątyni Ateny Nike, obok Erechtejonu,

Partenon
Partenon
 

 …. Miejsce naprawdę zrobiło na Karolinie bardzo duże wrażenie. Bartek też się cieszył, że kolejny raz mógł tu być. Może nie tak bardzo, jak to miało miejsce 17 lat wcześniej, kiedy stanął tam pierwszy raz, ale na pewno nie żałował tego, że raz na jakiś czas tu wraca. Sam zauważył, że za każdym razem odbiera to miejsce inaczej. Inaczej w wieku lat 13, inaczej mając lat 23 i inaczej teraz. I podobnie jak poprzedniego wieczoru, tak i teraz mieli okazję cieszyć swoje oczy widokiem tym razem białych Aten widzianych z góry. Zupełnie inne wrażenia, ale na pewno nie mniej urokliwe, niż kiedy patrzy się na nie w świetle wieczornym.
Pobyt na Akropolu wiąże się niestety również i z całkowitym brakiem cienia, co w godzinach południowych, przy ostro świecącym słońcu daje się we znaki. Nie da się tam za długo wytrzymać, dlatego po obejściu wszystkich miejsc i przyjrzeniu się każdej kolumnie z bliska, postanowili rozpocząć schodzenie. Podczas tej wycieczki zwiedzili jeszcze tereny Agory Greckiej i Agory Rzymskiej, Biblioteki Hadriana, a następnie pozwolili sobie na zagubienie się wśród uliczek Plaki… Krążąc nimi bez celu, ciesząc się każdym kolejnym zakamarkiem, doszli w końcu tam, gdzie chcieli, czyli na teren Anafiotiki. Tu Karolina miała pierwszy raz okazję poznać przedsmak tego, co czeka ją, kiedy będą już na Paros. Urokliwy teren zabudowany małymi, białymi domkami, zamieszkałymi w większości przez starsze osoby…. Tu też nigdzie się nie spiesząc, na spokojnie chodzili sobie i patrzyli na piękne miasto widziane w dole. Patrzyli na cały ten szum, hałas wydobywający się z taksówek, samochodów i autobusów stojących na zakorkowanych

Wzgórze Likavitos widziane z Anafiotiki
Wzgórze Likavitos widziane z Anafiotiki
 

 ulicach, patrzyli na tych śpieszących się gdzieś ludzi… Im się nigdzie nie śpieszyło, mogli tu być choćby i cały długi dzień. Byli wolni, mieli wakacje i zamierzali czerpać z nich ile się dało. Schodząc już w okolice metra zahaczyli jeszcze o Świątynię Zeusa i tym razem idealnie wstrzelili się czasowo w zmianę warty pod Greckim Parlamentem. To zawsze odbywa się w sposób tak widowiskowy, że choćby patrzyło się na to i co godzinę, nie mogłoby się znudzić.
Po pierwszych dwóch dniach chodzenia, zaczynali mieć powoli przesyt słońca i ciągłego w nim biegania, stąd też trzeci dzień był już trochę spokojniejszy. A że plany też nie były napięte, mogli sobie na to pozwolić. Tego dnia odwiedzili ateński cmentarz antyczny – Kerameikos. Pomijając fakt samego cmentarza, główna atrakcją tego miejsca są chodzące tam swobodnie żółwie, które szczególnie utkwiły Bartkowi w pamięci, gdy wspomniał swoje wcześniejsze wizyty tam. Tym razem jednak żółwie nie chciały się pokazać… Naprawdę dużo czasu zajęło im ich poszukiwanie po całym terenie cmentarza i dopiero na sam koniec, kiedy już mieli wychodzić, udało im się jednego wypatrzeć. Spał sobie, więc nie chcieli mu za bardzo przeszkadzać, ale fakt jest faktem, żółwia widzieli!
Resztę dnia spędzili na swobodnym przechadzaniu się po uliczkach Plaki, a to wstąpili na lody, a to ponownie udali się na frappe w okolice stacji metra Monastiraki – tym razem na 6 piętro hotelu Alfa, skąd również rozpościerał się piękny widok na ten najbardziej charakterystyczny punkt Aten, czyli Akropol. Następnego dnia musieli wstać bardzo wcześnie, żeby parę minut po 6 być w Pireusie, skąd odpływał ich prom na Paros, więc ich trzeci grecki dzień musiał zakończyć się odpowiednio wcześnie.

Zmiana warty na pl. Sindagma
Zmiana warty na pl. Sindagma
 

Wtorek przywitał ich w okolicach 5 rano. Jak na wakacje jest to bardzo wczesna pora, ale motywowani widokiem „białych domków” na cykladzkiej Paros nie mieli problemów, aby wstać, spakować się i wyruszyć do portu w Pireusie. Czas mieli zaplanowany z niewielkim zapasem, co było to uwarunkowane godzinami kursowania metra, na szczęście jednak nie napotkali na swej drodze żadnych przeszkód i mając swoje bilety, punkt 7 mogli pomachać Pireusowi z pokładu promu Blue Star Delos. Już za cztery godziny mieli być w zupełnie innym świecie. Cała Grecja jest urocza, ale chyba każdy, kto miał okazję trochę jej zobaczyć wie, jak fantastyczne są tamtejsze wyspy.
Rejs po Morzu Egejskim upłynął w bardzo przyjemnej atmosferze (w towarzystwie mew, których zachowanie jakby sugerowało, że zawodowo zajmują się one holowaniem promów) i po czterech godzinach stanęli na Paros, w miasteczku Paroikia, będącym jednocześnie stolicą wyspy. Dla Bartka był to powrót na wyspę po 9 latach, chociaż jak popatrzył po okolicznych uliczkach, miał wrażenie, jakby odpłynął stąd raptem tydzień wcześniej. Niewiele się zmieniło, miejsce nadal było urokliwe, ale i dość spokojne. Paros nie jest aż tak popularnym celem wycieczek, jak inne wyspy z archipelagu Cyklad (chociażby nie tak odległa Mykonos). Absolutnie nie jest to powód do zmartwień. Przebijanie się przez obszary niezaludnione przez grupy turystów daje dużo większą satysfakcję. Dla Karoliny była to pierwsza wyspa grecka, a do tego była to w ogóle pierwsza wyspa, na której miała spędzić noc (a nawet 3 noce), więc ekscytacja była podwójna. Po zostawieniu swoich bagaży w całkiem przytulnym pokoju Marisa Rooms oraz odżyciu po podróży dzięki chłodnemu prysznicowi, 

Paroikia na Paros - zaułki Starówki
Paroikia na Paros – zaułki Starówki
 

dwójka turystów ruszyła na podbój Paroikii. Trafili akurat na czas sjesty, więc uliczki były całkowicie opustoszałe, jedynie gdzie nie gdzie leniwie przechadzały się tylko koty (chociaż i one w większości zalegiwały w każdym dostępnym fragmencie cienia). W takiej właśnie atmosferze ciszy i spokoju przyszło im się gubić wśród cykladzkich białych domków. Od pierwszej chwili, kiedy tylko opuścili swój prom, odczuli niebywałą ulgę – co prawda słońce i tu świeciło i grzało niemiłosiernie, natomiast sam klimat wyspy powodował, że nie było ono aż tak uciążliwe, jak to miało miejsce w Atenach. Tu było naprawdę przyjemnie, mimo, że nadal gorąco. Wspaniałe miejsce pod każdym względem.
Chodząc tak po Starówce, kiedy to jedynym celem był każdy następny zaułek i zaspokojenie ciekawości na temat tego, co on skrywa, maszerowali i wypoczywali sobie przez całe popołudnie. Całkiem spokojnie udało im się zejść większość uliczek miasta, byli i w Kościele Panagia Ekatontapiliani (jednym z najważniejszych w całej Grecji), gdzie nie bez problemów zlokalizowali ślad stopy Agii Theoklisti (patronka wyspy), byli na cypelku pod wiatraczkiem i wracając wzdłuż nadbrzeża rozglądali się za potencjalną tawerną na kolację. Prezentowane tu menu w pełni zaspokajało potrzeby Bartka i mógł on w końcu rozpocząć prezentacje typowych dań kuchni greckiej. To tu w końcu udało im się zjeść gigantes, midia saganaki, tzw. małe rybki – gavros, lokalną odmianę melizanosalata, taramosalata, czy chorty. Naprawdę mieli tu wszystko, czego można było tylko zapragnąć, a jeśli czegoś nie było w menu, wystarczyło powiedzieć i kelner przynosił. To jest niewątpliwa przewaga wysp nad Grecją kontynentalną. A co najważniejsze, mieli tu pyszne arni paidakia… Grillowane żeberka jagnięce od wielu wielu lat pozostają ulubionym daniem Bartka (mniej więcej od czasu kiedy wyrósł z zajadania się suwlakami me pita, chociaż i do nich czasami z sentymentu wraca) i ku jego uciesze, bardzo posmakowały również Karolinie. Było to danie, które zdecydowanie najczęściej gościło na ich talerzach.
Późniejszym wieczorem, już po kolacji, udali się na spacer uliczkami Starówki, tym razem podziwiając niby te same zaułki i zakamarki, ale wyglądające zupełnie inaczej w sztucznym świetle. Można tu chodzić, chodzić i nigdy się nie znudzić. Na pewno jednak nie można pozostać niewzruszonym na takie widoki.

Lefkes widziane ze wzgórza
Lefkes widziane ze wzgórza
 

Drugi dzień na Paros to wyprawa wgłąb wyspy, najpierw do najwyżej położonej miejscowości – Lefkes, a następnie na wschodnie wybrzeże, do małej wioski rybackiej Piso Livadi.
Po wyspach greckich bardzo dobrze podróżuje się lokalnymi autobusami KTEL, jeżdżą one często, raczej punktualnie i docierają do większości miejsc na wyspie. Takie rozwiązanie wydaje się idealne dla osób, które niekoniecznie czują się pewnie jako kierowcy na greckich drogach. Grecy jeżdżą dobrze i na swój sposób bezpiecznie, natomiast by samemu móc czuć się bezpiecznie, dobrze jest również poznać ten sposób. Jeśli ktoś go nie zna, pozostaje bardzo dobrze rozwinięta komunikacja autobusowa.
Do miasteczka Lefkes, do którego prowadzi kręta i górzysta, ale za to bardzo fotogeniczna i malownicza droga, Karolina z Bartkiem dojechali bez problemów około 10 rano. Mieli sporo czasu do następnego autobusu, więc mogli zrobić to, co lubią najbardziej, czyli oddać się beztroskiemu spacerowaniu po miasteczku. Tak by pewnie i było, gdyby nie fakt, że wysoko ponad samym Lefkes dostrzegli mały opuszczony kościółek z niebieską kopułką (czyli generalnie typowy kościółek, jakich multum na Cykladach) i postanowili się do niego wspiąć. Bo tak. Stwierdzili, że tam, z samej góry, musi roztaczać się piękny widok na miasteczko oraz okoliczną część wyspy Paros. Mają wakacje, nikt im nie broni, więc ruszyli. Podejście nie było wcale proste, musieli przeciskać się przez pokrzywy, różne klujące rośliny, czy zmagać się z obejściem siatki, która nagle się pojawiła i oznaczała teren prywatny, a więc wstęp wzbroniony. Po kilku kombinacjach w końcu osiągnęli swój cel. Kościółek co prawda był zamknięty (pewnie można było spróbować popytać w okolicy, kto ma do niego klucz, ale jak na złość nikogo nigdzie widać nie było), ale widok był zjawiskowy. Każde odrapanie i każdy ból w nogach warte były poświęcenia dla tego, co stąd zobaczyli. Niewątpliwie byli z siebie dumni.

Odkrywając Lefkes
Odkrywając Lefkes
 

Będąc tam na górze wiedzieli już, że nie zdążą zwiedzić całego Lefkes i wyrobić się na swój autobus, ale przecież nigdzie im się nie śpieszy. Nie tym, to pojadą następnym, 2 godziny później. Ważne, aby cieszyć się tym, gdzie się jest i korzystać z uroków miejsc, w których się przebywa. Spokojnie, już bardziej cywilizowaną drogą, zaczęli schodzić do miasteczka i tym razem już bez żadnych nieprzewidzianych przygód, oddali się urokom kolejnych wąskich uliczek i zaułków. Spaceru ścieżką bizantyjską również nie pominęli.
Lefkes okazało się jednak na tyle małym miasteczkiem, że nawet nieśpiesznie po nim spacerując udało im się obejść wszystko, co mogli i bez trudów wyrobili się na autobus, który pierwotnie planowali odpuścić. Widać, umieszczony tam na górze ponad miastem, kościółek był im po prostu pisany.
Opuścili więc Lefkes i zgodnie z planem udali się na wschodnie wybrzeże Paros, do Piso Livadi. Tu trafili idealnie w samą sjestę, więc nie dość, że miasteczko to jest spokojne, to powitało ich dodatkowo ciszą. Bardzo urokliwe miejsce z nie mniej urokliwą małą mariną dla łódek i jachtów.
Usiedli w jednym z czynnych ‘kafenionów’ i pozwolili sobie na chwilę relaksu i odpoczynku przy orzeźwiającej frappe. Stolik stał tuż nad wodą, więc co chwila powiewał na nich morski wiaterek, przynosząc chociaż odrobinę chłodu w ten kolejny upalny grecki dzień. Wypoczęci i zregenerowani ruszyli na spotkanie z uliczkami Piso Livadi.

Zaułki w Piso Livadi
Zaułki w Piso Livadi
 

Zarówno Lefkes, jak i Piso Livadi były miejscami znanymi Bartkowi z jego poprzedniego pobytu na Paros, ale i tym razem odebrał on je inaczej, niż miało to miejsce poprzednim razem. Wtedy to Piso Livadi zrobiło na nim większe wrażenie, bardziej mu się podobało i nie mógł się doczekać, aby znowu je odwiedzić. Widocznie upływający czas zmienił sposób, w jaki postrzegał on różne miejsca, ponieważ tym razem to Lefkes wydało mu się miejscem atrakcyjniejszym, ciekawszym i sympatyczniejszym. Dokładnie taki, w jakim można usiąść i po prostu cieszyć się życiem. I zaczął nawet trochę żałować, że nie zdecydowali się zostać tam dłużej o te dwie godziny. Piso Livadi owszem było bardzo ładne, ale chyba czegoś mu brakowało… Było przede wszystkim bardzo małe i chociaż zajrzeli w każdy możliwy zakamarek, obejście całości zajęło im niespełna godzinę. A że do powrotnego autobusu mieli jeszcze całkiem sporo czasu, postanowili wyruszyć w pieszą wycieczkę wzdłuż drogi, do kolejnej miejscowości. I tym sposobem doszli do Viva Punda, które nie tyle było miejscowością, co ośrodkiem turystycznym. Korciło ich jeszcze, aby pójść dalej, aż do Drios (przez chwilę rozważali nawet spacer w kierunku Aliki, ale na szczęście tylko przez chwilę…), zrezygnowali jednak z tego, stwierdzając, że spacer wzdłuż ruchliwej drogi, wśród spalin samochodów, w takim słońcu nie jest najprzyjemniejszą perspektywą. Wrócili do Piso Livadi, zasiedli w cieniu na plaży i obserwowali leniwe morze.

Tawerna rybna w Naoussie
Tawerna rybna w Naoussie
 

W drodze powrotnej do Paroikii raz jeszcze mieli okazję przejeżdżać przez Lefkes i teraz oboje już żałowali, że nie zostali tu na dłużej.
Trzeci dzień na Paros to dzień łączący turystykę z odrobiną sportu, czyli rowerowa wycieczka z Paroikii do Naoussy, portu rybackiego mieszczącego się na północy wyspy. Droga łącząca te dwie miejscowości jest zdecydowanie mniej górzysta niż ta, która dochodzi do Lefkes, więc bez problemów, nawet bez specjalnego przygotowania, można ją pokonać w taki sposób. Nie chodzi tu oczywiście o koszty (bo autobus wyszedł by nawet taniej), ale o samą frajdę z jazdy na rowerze. Lekkim minusem może być jedynie to, że jedzie się wzdłuż dość ruchliwej drogi, gdzie greccy kierowcy niekoniecznie lubią przestrzegać ograniczeń prędkości, ale w większości są oni kulturalnymi użytkownikami dróg i starają się wyprzedzać rowerzystów z zachowaniem odpowiedniej odległości. Tak więc jeśli ktoś może i lubi taki rodzaj aktywności, na tym odcinku można spokojnie go praktykować. Przewagą roweru nad autobusem jest również i to, że w każdej chwili można się zatrzymać, zboczyć z drogi, pojechać gdzieś w bok, odwiedzić miejsce, o istnieniu którego wcześniej się nie wiedziało, czy po prostu stanąć i zrobić zdjęcie. Bardzo ciekawy sposób na zwiedzanie wyspy.

Naoussa i tawerna nad samą wodą
Naoussa i tawerna nad samą wodą
 

Sama Naoussa jest bardzo ładnym niedużym miasteczkiem, pełnym rybnych tawern, z suszącymi się przed nimi ośmiornicami. Największe wrażenie robi oczywiście spacer nabrzeżem, gdzie można chodzić po wpuszczonych w morze kamienistych cyplach, zaglądać do ruin zamku weneckiego i podziwiać bezkres morza. To, co odróżnia Naoussę od innych miejscowości, w których mieli okazję być wcześniej, to duża ilość turystów i hoteli, które stoją prawie jeden na drugim. Na pierwszy rzut oka widać, że jest to jedna z najpopularniejszych turystycznych miejscowości na Paros. To na pewno trochę burzy klimat samej wioski, bo cisza i spokój dodałyby jej jeszcze więcej uroku. Natomiast i tak jest to miejsce, które niewątpliwie należy odwiedzić będąc na wyspie. Jadąc do Paroikii, tym razem zdecydowali się wybrać trochę inną drogę, równoległą do tej, którą jechali rano, ale zdecydowanie mniej popularną, a przez to mniej ruchliwą. I chyba nawet trochę łatwiejszą, jeśli chodzi o ilość podjazdów. Tym samym, powrót na rowerach był jeszcze większą przyjemnością.
W stolicy wyspy byli stosunkowo wcześnie, oddali rowery i pierwszy raz podczas tych wakacji (i, jak się okazało, był to jednocześnie ostatni raz) poszli na plażę w celach czysto relaksacyjnych. Zalegli tam w blasku popołudniowego już słońca, a Karolina zdecydowała się nawet trochę popływać. Bartek pozostał na brzegu. Dzień sportowo-rekreacyjny, jak najbardziej udany. Czwarty i zarazem ostatni dzień na wyspie ponownie spędzili w jej stolicy. Z uwagi na odpływający w godzinach popołudniowych prom woleli nie ryzykować żadnych dalszych wypraw. Przecież Paroikia jest na tyle urokliwym miejscem, że spędzenie tu kilku godzin więcej na pewno nie jest złym pomysłem. Kolejny raz można się zatracić w spacerach wśród wąskich uliczek Starówki, odwiedzić kilka małych kościółków, wiatraczek na cypelku, czy usiąść w kafejce i patrzeć na kolejne przypływające i odpływające promy.

Żegnając Paros
Żegnając Paros
 

Jedyne, na co zabrakło im czasu, to pobliska mała wysepka Antiparos. Można było oczywiście tak ułożyć plan, aby maksymalnie efektywnie wykorzystać te cztery dni i udać się również i na nią, natomiast wszystko byłoby w pospiechu, bez czasu na spokojne podziwianie okolicy. Żadne z nich nie żałuje, że tak wyszło. Jest to po prostu jeden z wielu powodów, aby jeszcze kiedyś na Paros wrócić. A że wyspa zrobiła na nich bardzo pozytywne wrażenie, spędzili tu cztery wspaniałe dni, to wrócą tu z całą pewnością.
Ich powrotny Blue Star Delos przybił do portu w Pireusie w okolicach godziny 23. Pireus nie sprawia wtedy najkorzystniejszego wrażenia, więc czym prędzej udali się do metra, którym wrócili do Aten. Do Aten, które w porównaniu do Paros, nie robiły już na Karolinie takiego wrażenia…

Układanie owoców na laiki to też forma sztuki
Układanie owoców na laiki to też forma sztuki
 

Kolejny dzień, to kolejna sobota, więc i kolejna okazja na zakupy świeżych i pysznych owoców na laiki. Ponownie mogli się zajadać soczystymi figami, brzoskwiniami i winogronami. Dla Karoliny, która wręcz uwielbia wszelkie owoce, takie laiki okazały się prawdziwym rajem na ziemi.
Popołudnie tego dnia spędzili ponownie w okolicach Akropolu, tym razem chodząc po wzgórzu Pnyks, z którego istnieje możliwość, aby jednocześnie zobaczyć i Akropol i wzgórze Likavitos. Bardzo ładny obrazek. Prosto stamtąd przeszli w kierunku Plaki, gdzie zasiedli na kawie w Cafe Melina. Miejsce niewątpliwie znane wszystkim fanom greckiej aktorki i piosenkarki Meliny Mercouri. Całe wnętrze wypełnione jest dużymi zdjęciami z różnych okresów jej życia i całość robi naprawdę przyjemne wrażenie.
Dzień ten na pewno nie był specjalnie intensywny, raczej polegał na zwiedzaniu w spokojnym, spacerowym tempie, natomiast kontakt z dusznym ateńskim powietrzem dawał się we znaki. Wcześnie, przed podróżą na Paros, tak tego nie odczuwali. Pozostaje się jedynie cieszyć, że główne atrakcje turystyczne Aten udało im się zobaczyć na początku wakacji, kiedy nie mieli porównania do wyspy i wszystko to robiło większe wrażenie, niż teraz,

Wnętrze Cafe Melina poświęcone Melinie Mercouri
Wnętrze Cafe Melina poświęcone Melinie Mercouri
 

 kiedy już z Paros wrócili. Cały niedzielny dzień spędzili w Pireusie. Dojechali zieloną linią metra do stacji Faliro, skąd udali się w kierunku wybrzeża i trzymając się go cały czas, szli tak przez kilka kolejnych godzin. Oczywiście największe wrażenie zrobiła na nich mijana w między czasie, urokliwa zatoka Zea, pełna dużych ekskluzywnych jachtów, ale i mniejszych łódeczek. Wszystko to w otoczeniu kawiarni i cukierni, obok których trudno beznamiętnie przejść.
Idąc tak, całkiem przypadkowo udało im się trafić do tawerny rybnej, w której stołowali się tylko Grecy. Nie mając wcześniej żadnych informacji o tym miejscu, postanowili zjeść tu lunch, co okazało się doskonałym wyborem. Raz jeszcze była możliwość skosztowania małych rybek (tym razem atherina), kalmarów, midia saganaki, czy gigantes. Porcje były naprawdę olbrzymie i z wielkim żalem musieli część potraw zostawić… Ale jedzenie było pyszne!
Ostatni pełen dzień wakacji w Grecji, poniedziałek, był już dniem typowo organizacyjno-zakupowym. Odwiedzili kilka ulubionych miejsc (w tym Anafiotikę i Cafe Melina), udali się do sklepiku Bahar, pełnego najróżniejszych ziół i przypraw, a wieczorem drugi raz wspięli się na wzgórze Likavitos, skąd ostatni już raz popatrzyli na Ateny nocą… To były magiczne wakacje. Oboje byli niesamowicie szczęśliwi i dumni z siebie, że w stosunkowo niedługim czasie, tak wiele udało im się zobaczyć i nie czuli się tym wszystkim zmęczeni. Bartek odczuwał dodatkową satysfakcję, że chyba udało mu się zarazić Karolinę swoją, może nie miłością, ale na pewno dużą dozą sympatii dla tego kraju… Wyjeżdżając wiedzieli, że na pewno jeszcze nie raz tu wrócą. Tym razem już jednak głównie na wyspy!

Karolina i Bartek