2008: Santorini, Anafi, Attyka

Początek roku to pora kiedy powinnam myśleć o wakacjach, ale ten rok jest wyjątkowy: zamierzam zmienić pracę i nie w głowie mi teraz coroczne rozmyślania. Już wiem gdzie będę od lutego pracowała i bardzo się tą myślą cieszę – mam problem, kiedy w pierwszych dniach stycznia koleżanka donosi: „Kupiliśmy bilety na super tani przelot w kwietniu do Aten. Poleć z nami”. Oferta jest kusząca, ale co z moją pracą? „Kup bilet, najwyższej nie polecisz a i przecież nie zbiedniejesz jeśli stracisz ten bilet” – kusi koleżanka.

Kupuję – ma rację: taką stratę można przeżyć, a potem długo myślę, co powiedzieć szefowi nowej kancelarii, w której chcę pracować. Postanawiam powiedzieć prawdę: że chciałabym pojechać, bo to wyjątkowo tani wyjazd, ale jeśli nie pojadę to też się nic nie stanie. „Żeby pracować – trzeba wypoczywać” – słyszę i jeszcze większą sympatię czuję do tego człowieka: wiem, że będzie mi się z nim dobrze pracowało.

Wyjazd to szczególny – nie ja decyduję, na którą wyspę popłyniemy. Dajemy prawo wyboru tej osobie z naszej siedmioosobowej grupki, która do Grecji leci po raz pierwszy. Santorini – zapada decyzja, a ja nie marudzę, bo obiecałam się dostosować, choć w skrytości ducha marzyłam, aby nie była to ta właśnie wyspa.

Na Santorini dotąd nie byłam, ba, nigdy nie była ona na liście moich marzeń, więcej, czasami czułam się nawet nieco dumna z tego, że właśnie tam nie byłam, ale za to widziałam tyle innych przepięknych wysp, które nawet z nazwy wielu osobom nie są znane. Santorini – prawie, że symbol Grecji, Santorini – zapchana w szczycie sezonu do granic możliwości, Santorini – daleka, na południowym krańcu archipelagu Cyklady….

Santorini? Już się cieszę, bo to z niej najprościej dopłynąć na maleńką Anafi, która dla odmiany od lat na liście moich marzeń, a tak pięknie przecież jest realizować nasze marzenia! Sprawdzanie połączeń promowych: moja ulubiona linia Blue Star Ferries chyba specjalnie dla nas wprowadza niebywałą promocję – bilety po 10e na każdy rejs… Na Santorini z Pireusu za 10 e, gdy normalnie bilet kosztuje ponad 30e? Aż niewiarygodne, ale naprawdę kupujemy takie bilety i to w obie strony, a kiedy jeszcze okazuje się, że za łóżko w hotelu na Santorini zapłacimy po raptem 11 e – przestaję wierzyć, że ten wyjazd w ogóle dojdzie do skutku i właściwie nie zawracam sobie nim głowy: nie planuję, a chcąc uniknąć rozczarowania nie emocjonuję się nadmiernie.

„Prom wypływa na Anafi w piątek skoro świt, a wraca z Anafi na Santorini w niedzielę skoro świt. Wystarczy ci?” – pyta znajomy. Niesamowite – jest taki prom? Oczywiście, że wystarczy: Anafi jest taka malutka, choć potem się okaże, że jeden dzień dłużej mogłabym tam pobyć, ale niestety nie ma innego promu. Zaczynam się w końcu cieszyć i wyjazdem na samą Santorini: w pierwszej połowie kwietnia nie będzie tam tłumów turystów, więc może uda się poczuć choć trochę taką atmosferę, jaką w Grecji lubię? Może uda się pochodzić po Thirze nie stojąc w jej wąskich uliczkach w pieszym korku? A może uda się pospacerować po znanej z pocztówek chyba wszystkim przepięknej Oii nie słuchając krzyków i nawoływań tych setek jak nie tysięcy, które tam przybywają, by obejrzeć ponoć najpiękniejszy na Cykladach zachód słońca? I może wreszcie uda się po raz kolejny podejrzeć wiosnę, która w Grecji jest przecież taka piękna?

Wioska Pyrgos na Santorini

Ostatecznie ulegam prośbom dotychczasowego szefa i zostaję w starej firmie, choć tak strasznie źle się czuję w stosunku do tamtego człowieka, który tak na mnie czekał, ostatecznie już wiem, że pojadę razem ze znajomymi, ale nie wrócimy razem do Polski, bo ja przedłużę pobyt w Grecji o pięć dni, aby spędzić je w Atenach, których – mimo wielokrotnych przecież już tam pobytów – wciąż mi mało i mało….
Ostatecznie już wiem, że mimo strasznych problemów z kręgosłupem – pojadę do Grecji, bo znajomi obiecują wszelką pomoc, za co bardzo dziękuję wiedząc, że sama bym w tym stanie nie pojechała. Ostatecznie już wiem, że z każdą minutą Hellada coraz bliżej i bliżej bo ten samolot ze mną na pokładzie gna z całkiem sporą prędkością, a stewardessa zapowiedziała jeszcze na lotnisku „Etiuda”, że polecimy nim przecież do Aten a ja jej uwierzyłam….

Ateny… – najpiękniejsze dla mnie miasto świata, pełne niewytłumaczalnej i niewypowiedzianej magii, jawi mi się w środku nocy tysiącami światełek widocznymi po obu stronach zniżającego lot potężnego samolotu. To moje Ateny, jedyne takie miasto na świecie, miasto, z którym tak wiele mnie łączy, miasto, do którego tak chętnie wracam, ale dziś już wiem, że mieszkać w nim nie chcę, choć tak naprawdę dziś jest to takie proste dla mnie. Dziś już wiem, że w ogóle w Grecji mieszkać nie chcę – przewrotność złożonej natury ludzkiej? Możliwe: kiedy coś staje się proste i znajduje się na wyciągnięcie naszej dłoni – nie jest już tak atrakcyjne jak to, co niedostępne…

Ateny – frappe jeszcze na lotnisku.

Pierwsza dekada kwietnia – upału wcale nie ma, choć temperatura oczywiście znacznie wyższa od tej w Polsce. „Jak dobrze tu znowu być” – nabieram głęboko powietrza i pochylam się nad czymś do zjedzenia…. Bougatsa to? Smakuje wybornie.

Wcale nam się nie śpieszy – prosto z tego lotniska pojedziemy autobusem do Pireusu, a autobus X-96 jeździ całą dobę. Trafiamy na szalonego kierowcę, szalonego tak, że nie jest to już wcale zabawne nawet uwzględniając brawurowy sposób prowadzenia pojazdów przez Greków – ten jest zwyczajnie samobójcą-zabójcą. Moja niestrachliwa z zasady i będąca już któryś raz w Grecji koleżanka napisze potem: „Podróż tamże [do Pireusu] to dla mnie coś w rodzaju sportu ekstremalnego. W sumie jak za takie przeżycia te 3,20 euro [od osoby za bilet] to nie tak drogo. Godzina na rollercasterze wyszłaby dużo drożej, a adrenalina ta sama: kierowca nie stawał nawet na czerwonym”.

Potem znajomy Grek słysząc te opowieści powie zirytowany: „Dlaczego nie zapisaliście numeru tego autobusu? Dziećmi jesteście czy co? To niedopuszczalne przecież!
Nie zapisaliśmy i z prawdziwą ulgą powitaliśmy Pireus – nawet padający tu deszcz nie zakłócił naszej radości: wszak cali dojechaliśmy, jednak cali mimo niewątpliwie szalonego kierowcy!

Jeszcze trochę będziemy tu czekać – wkrótce otworzą biuro, z którego odbierzemy nasze bilety, a prom za jakieś dwie godziny. Czas płynie dość szybko – nad Pireusem wstaje dzień, pojawia się  coraz więcej osób, a nam udaje się jednak odebrać te bilety po rzeczywiście 10 euro. Czyżbyśmy mieli jednak popłynąć? – pytam żartem.

Santorini: nad kalderą 

Omijając całkiem spore kałuże wchodzimy na pokład naszego promu „Paros”, którego nazwa widnieje na biletach.

– Santorini? – pyta Grek sprawdzając bilety choć ma to wyraźnie przecież napisane.

– Nai – odpowiadamy krótko.

Wskazuje nam inny prom – bliźniaczy, „Ithaki”… Czy naprawdę dopłyniemy nim na naszą wyspę?

Całkiem dużo ludzi decyduje się na rejs tym promem i niełatwo nam znaleźć miejsca, gdzie można  choć trochę się zdrzemnąć: po całej nieprzespanej nocy chcielibyśmy jednak rozprostować kości, a rejs trwał będzie przecież około ośmiu godzin i można to wykorzystać. Osiągamy pełen sukces: mamy w miarę wygodne miejsca i drzemiemy na zmianę, bo oto wpływamy do portu na wyspie Paros, a wyspy, w tym porty, z pokładów promów są takie śliczne i warto się temu poprzyglądać.

Sporo ludzi oczekuje na ten prom w stolicy wyspy Paros, którą to wyspę całkiem nieźle zdeptałam dwa lata wcześniej. Z sentymentem przyglądam się wiatrakowi stojącemu prawie tuż przy moim promie – to na ten wiatrak wówczas nakierowana była kamera i można było stojąc przy nim być widocznym na końcu świata czy jeszcze dalej.

Odpływamy. Przyglądam się jeszcze znajomym miejscom na Paros i schodzę na dół – teraz mój dyżur przy naszych miejscach, a dyżuruję chętnie, bo dopływamy do wyspy Naxos i niech ją obejrzą ci z naszej grupki, którzy dotąd jej nie widzieli. Wyobrażam sobie Portarę po lewej stronie promu, zabudowania Chory piętrzące się ku górze a widoczne na wprost stojącego promu, widzę oczyma wyobraźni malutki kościółek Panagia Myrtidiotissa posadowiony na wysepce w marinie. Wysyłam komunikat do naszego znajomego, który uwielbia Naxos – to „jego” przecież wyspa i nie sposób o nim tu nie myśleć. „Pomachaj ode mnie Portarze” – czytam w odpowiedzi…

Macham, a prom już płynie w kierunku wyspy Ios, na której dotąd nie byłam, ale będę, kiedyś przecież będę – połączę ją z malutką Sikinos i w ten sposób zdepczę dwie kolejne Cyklady. Dziś tylko patrzę na Ios z pokładu promu: widzę całkiem sporą marinę, jakiś wyglądający na  dość nowy kościółek… Prom nie stoi tu w porcie długo – przed nami już tylko nasza wyspa, która jawi nam się wkrótce. Wbiegam na górny pokład, skąd przyglądam się wyspie – Santorini przede mną! Ta Santorini!

Zaczynam sobie przypominać, z czym jako dziecko zetknęłam się najwcześniej: oczywiście z Santorini! Patrzę na wyspę – kawał czegoś potężnego, nieregularnego, nieco przerażającego, odciętego niczym nożem, czarnego jak popiół, choć miejscami czerwonego, i gdzieś tam połyskująca biel: to miasteczka, wioski, osady z niewielkimi zabudowaniami schodzącymi ku dołowi… Używam zoom-u w aparacie, żeby już z pokładu promu przyjrzeć się temu, co tam gdzieś tak bardzo kontrastuje z czernią skał prawie pionowo opadającymi do morza. To ta pocztówkowa Oia, a jej zabudowania wcale nie są białe! Wkrótce Thira – podobne wrażenie: biel odbiera się tylko z daleka! Jeszcze spojrzenie w prawą stronę – to wysepka Thirassija, w jej pobliżu dwie skały – to również wysepki: Palea Kameni i Nea Kameni… Spalone wyspy … I jeszcze jedna: to Aspronisi. Wszystkim im będę się lepiej przyglądać później płynąc na moją wyśnioną Anafi. Dziś, teraz, wzrok mój przyciąga Santorini – rzeczywiście to co widzę robi na mnie potężne wrażenie i przyznam, że aż takiego się zwyczajnie nie spodziewałam: naprawdę nie mogę odpędzić myśli, że ktoś wielkim nożem odciął od drugiej części to, na co teraz patrzę.

Santorini: idąc nad kalderą do Imerovigli i dalej  

Prom już wpływa do stosunkowo nowego i mało interesującego (choć w kościółkiem!) portu Athinio, a ja wciąż jak zaczarowana stoję na pokładzie i przyglądam się doskonale stąd widocznej drodze prowadzącej gdzieś tam ku górze. Samochody jeden za drugim powoli wspinają się wyżej i wyżej: stąd wydaje się, że zakręty mają blisko 360 stopni – zmieniają się tylko poziomy. Patrzę, jak w górę ciężko pnie się autokar, za nim wielka ciężarówka – czy i one dadzą radę wtoczyć się na samą górę?
Wychodzimy z promu, zdejmujemy kurtki i swetry – naprawdę tu ciepło a i słońce całkiem przyzwoicie grzeje! W porcie ruch niesamowity – tak właśnie wita nas Santorini, nasza wyspa, na której spędzimy kilka wiosennych dni.

Niewielkim busikiem i my w końcu wspinamy się na górę, ale kierowca hotelowy wykazuje sporo rozwagi i nie gna jak szalony, jak tamten kierowca autobusu. Zakręty tu ostre a droga wciąż pnie się w górę – dla wielkich autokarów nie jest to proste, ale wszyscy doskonale dają sobie radę. Wjeżdżamy coraz wyżej i wyżej, przez otwarte okno spoglądam w dół: prom stojący nadal w porcie, okoliczne wysepki, a pomiędzy Santorini a Thirassią jakieś statki, których biel wyraźnie odcina się od granatu boskiego, nieco zamglonego dziś Egeo … Doprawdy bajkowo!

Dość wąską i krętą drogą jedziemy do naszej Perissy – już wiem, że tą drogą na pewno nie pojechałabym rowerem: nie tylko tu wąsko, ale i ruch dość duży, a ja nie należę przecież do odważnych. Większość odcinków nie ma również pobocza, stąd nawet i wędrować tu trudno – oceniam. Wkrótce dojeżdżamy do Perissy, naprawdę wkrótce, bo przecież Santorini nie jest dużą wyspą a nowy port Athinio znajduje się mniej więcej pośrodku, nie …., nawet bardziej na południe, w kierunku naszej Perissy.

Idę na spacer i przyglądam się plaży: Perissa i nieodległa Kamari to takie miejscowości, które kojarzą się przede wszystkim z długimi plażami, ale to też takie miejscowości, których ja w Helladzie nie lubię. Teraz tu spokojnie, ba, nudno wprost, ale łatwo sobie wyobrazić, jakie tłumy z pewnością przewalają się tutaj w sezonie. Prawie wszystko jeszcze pozamykane na głucho, czasami tylko widać przygotowania do sezonu: malowanie ławek, stolików, krzesełek. Na końcu tej dość szerokiej, kamienistej plaży potężna skała – to śliczne miejsce tak w dzień jak i w nocy. Ta skała to już cypel Mesa Vouno, oddzielający Perissę od Kamari. Gdzieś tutaj kiedyś znajdowała się bazylika Agia Irini, choć w innym przewodniku wyczytałam, że na jej miejscu wzniesiono ten oto współczesny i całkiem duży kościół z trzema niebieskimi kopułami (i czwartą, ażurową, nad dzwonnicą). Nie udaje mi się do niego zajrzeć, bo kiedy przechodzę kilka razy w pobliżu – on wciąż jest zamknięty.

Perissa: Panagia Katefiani w skale Mesa Vouno

W ogóle Santorini zapisuje się w mojej pamięci jako wyspa zamkniętych kościółków i kapliczek. Dostrzec ich tu można całe mnóstwo, ale prawie wszystko nie wiedzieć czemu pozamykane, choć ja nauczona doświadczeniem z innych wysp rozglądam się przyzwoicie, bo czasem przecież kluczyk można znaleźć gdzieś przy kamieniu czy na drzewie – tu kluczyków jednak nie znajduję.

Niczego ciekawego nie zauważam  w Perissie, ale z zachwytem bawię się z małym i bardzo  łasym na pieszczoty źrebaczkiem próbując go dotykać przez otwory w siatce i przyglądam się całym dywanom kwiatowym. Wyspa Santorini tonie w rosnących dziko i teraz kwitnących kwiatach, wśród których królują zdecydowanie rumianki i mocno czerwone maki. Nie rejestruję na wyspie tłumów i to wielki plus wyjazdu w pierwszej dekadzie kwietnia: cały czas ciepło i słonecznie, a turystów doprawdy niewielu. Dzielę się ze znajomymi spostrzeżeniem, że zapach, który wywiozę z tej wyspy, z tych wiosennych wakacji to oprócz zapachu morza i greckiej kuchni zapach…… farby do malowania: spacerując po Thirze co krok widzimy kogoś, kto zawzięcie maluje/odświeża ławki, czy nawet schodki. I jeszcze jedno, co rejestruję w Thirze: hałas! Niesamowity hałas, bo wciąż ktoś coś wierci, ktoś uderza młotkiem próbując coś naprawić, ktoś coś muruje, ktoś wbija w ścianę stosy gwoździ – to właśnie przygotowania do nadchodzącego wielkimi krokami sezonu.

Gdzieś w Imerovigli nad kalderą 

Poza tym co przecież pewnie typowe dla tego właśnie okresu – Thira jawi mi się jako coś naprawdę ślicznego: spaceruję wąskimi chodniczkami, zaglądam w przeróżne zakątki, patrzę na chatki i zadbane ogródki, zatrzymuję się nader często bo właśnie kolejny pies zaskoczył mnie tak, że koniecznie muszę mu zrobić zdjęcie. Odkrywam nagle, że nawet w Thirze nie ma tłumów – te zdarzają się tutaj, ale tylko tam gdzie sklepiki, takie małe, takie typowo turystyczne. Jeśli pójść głębiej, wyżej – spokój i cisza, chyba, że ktoś właśnie pracuje. Tambylcy bardzo przychylnie podchodzą do mojej chęci zrobienia im zdjęć przy pracy. „Yiati ochi?” –  słyszę często, kiedy pytam, czy mogę zrobić zdjęcie. Niektórzy trochę się dziwią moim zapędom, bo cóż ciekawego może być w budowaniu domu, ale tłumaczę, że Santorini, nawet TA Santorini to nie tylko turystyka, to również przecież codzienne życie, które mnie bardzo interesuje.

W ten sposób robię zdjęcie kobiecie w pralni, komuś malującemu schody, grupie mężczyzn przy jakiejś obracającej się betoniarce, komuś stojącemu na drabinie i wbijającemu kołek w ścianę. Robię również zdjęcia psom, bo tych tutaj pod dostatkiem: zmęczone słońcem, leniwie szukają cienia przy murach budynków – w tych futrach musi być im gorąco. Mam wrażenie, że psów tu więcej niż kotów, na pewno całkiem sporo osiołków, ale kóz prawie nie widuję. Przyglądam się domom w Thirze – cały kalejdoskop barw a dla moich oczu przewaga pastelowych. Potem to samo zauważę w Oii i stwierdzę: to przedziwne – tak barwnie, kolorowo, a jednak bez wrażenia jakiegoś chaosu powodującego zmęczenie oczu.

Thira – śliczne miejsce, widokowo ustępujące chyba tylko Oii, choć kilka pięknych miejsc na Santorini widziałam. Spaceruję tymi wąskimi uliczkami, tak bez większego porządku, często przystając, bo tutaj ładnie, ale tu jeszcze ładniej a jeśli przyjrzeć się temu… . Na dłużej zatrzymuję się nad starym portem i spoglądam w dół: stąd rozpoczynają się prowadzące na samą górę schodki zwane ścieżką dla mułów. Na górę można również wjechać teleferikiem – ta kolejka już w kwietniu działa, choć nie zauważyłam, aby była przeciążona. Idę dalej nad kalderą, mijam tę malowniczą Thirę. Domów już coraz mniej i mniej, a wokół nadal tak pięknie: biel wciąż stojących pomiędzy Thirassią a Santorini wycieczkowych statków przyciągająca mój wzrok. Gdzieś tam w oddali kolejne zabudowania: to Imerovigli. Kolor morza nieco rozmyty, kwiatki rosnące nawet na środku ścieżki i jaszczurki wygrzewające się na kamieniu w promieniach wiosennego słońca. Często się odwracam, bo z tej odległości posadowione kaskadowo niewielkie chatki Thiry niezmiernie cieszą  wzrok, a klifowe wybrzeże zachwyca swym pięknem. Przyglądam się napotkanemu osłu – zabiedzony strasznie, a może nawet chory? Tego następnego znajduję w znacznie lepszej kondycji: karmimy go jakąś bułką, a kiedy przestajemy – osioł krzyczy wniebogłosy domagając się stanowczo jadła. Zaglądam do jakiegoś opuszczonego domu: stara skrzynia podobna do tej, jaką znalazłam kiedyś w jednym z opuszczonych domków na wyspie Chijos – przepraszam za najście, choć przecież nie ma tu już nikogo.

Gdzieś w Imerovigli nad kalderą 

Dochodzimy do Imerovigli, a może jeszcze dalej. Patrzymy na wchodzącą w morze potężną skałę – kojarzy mi się z wielkim grzybem.  Obok, na dole, mała kapliczka – schodzimy w dół, aby choć dotknąć, znaleźć się blisko, popatrzeć na te połacie polnych kolorowych kwiatów. Wpatruję się w kolory skał po naszej prawej stronie: czasem to głęboka czerń, czasem niespotykana często czerwień. Gdzieś tam dostrzegamy na niewielkim wzgórzu kościółek: to Profitis Elias (zamknięty), ale znacznie ciekawiej wygląda ten tam w dole przypadkiem zauważony – zejdziemy do niego po wielu schodkach: biała dzwonnica na tle granatu morza powoduje, że coś chwyta za gardło… Czy jest gdzieś piękniej aniżeli na Cykladach?

Jedną z najstarszych osad na wyspie – wioskę Pyrgos odwiedzimy dwukrotnie: pod wieczór i w ciągu dnia, a o każdej porze doby tak tam tajemniczo. Zwabieni zapachem zajrzymy do jednej z tawern – niesamowite, jak silny zapach mają przebierane przez Greków szałwia, oregano i tymianek: poczuliśmy go przecież przez zamknięte drzwi tawerny! Wejdziemy w górę by dostrzec wymalowany farbą na schodach swoisty drogowskaz: strzałka w dół – „bus”, strzałka w górę – „kastelli”. Po wąziutkich chodniczkach kastelli (dlaczego to miejsce nie nazywa się „kastro”?) będziemy krążyć i krążyć, będziemy wspinać się coraz wyżej i wyżej, nigdzie się nie śpiesząc, bo urokliwe to przecież miejsce pełne tajemnych przejść i zakamarków, będziemy chłonąć atmosferę tego miejsca gdzie tylko czasami spotyka się jakiegoś człowieka, będziemy znajdować fragmenty starożytnych budowli, może nawet jakichś kolumn, będziemy przyglądać się kościołom, kościółkom i kapliczkom patrząc na ich białe i niebieskie kopułki połyskujące w promieniach słońca mrużąc oczy bo taki czasem blask, będziemy wreszcie patrzeć na wyspę, która z tej wysokości wygląda na nader rzadko zabudowaną, jałową jakąś, prawie bezbarwną, i będziemy powoli schodzić w dół prowadzeni przez dużego, bezpańskiego, ale przyjaźnie do nas nastawionego psa….. .

W Kastelii w wiosce Pyrgos

W czasie wieczornych odwiedzin wioski Pyrgos, idąc od przystanku, zatrzymamy się przy wiatraku, popatrzymy na plantację winogron wcale (z uwagi z pewnością na silne wiatry) nie pnących się w górę a raczej płasko ułożonych na ziemi niczym wieńce olimpijskie, spojrzymy na zachód słońca, wreszcie krążąc po labiryncie chodniczków otaczających wznoszące się ku górze zabudowania starej części wioski – staniemy przy jednym starym sklepiku: likwidacja, reorganizacja, przygotowania do nowego sezonu… nie wiem do końca… Nieprawdopodobni ludzie: Evangelija i Jakovidas… Pracują coś wynosząc, układając…

W sklepiku w wiosce Pyrgos

Pozwalają nam robić zdjęcia, a jest co fotografować, bo doprawdy stary to sklepik, klimatyczny, ze ślicznym sufitem, starą szafa, starymi pocztówkami, które pozwalają nam zabrać… Zniszczone, powyginane od słońca, nieco wyblakle…. Nie szkodzi – radość wielka, bo przypomną przecież o tej chwili. I zupełnie nagle otwierana butelka z winem – giamas kochani!

Pijemy świetne, choć słodkie czerwone wino [visanto]. Ma chyba 20% i mimo, że nieco drapie w gardle niczym syrop – jest świetne, choć ja osobiście słodkiego wina nie lubię; to jest jednak wyjątkowe. Ktoś z nas dostaje małą butelkę wódki w prezencie – to odpowiedź Jakovidasa na to, że jesteśmy apo Polonija. Nie umiemy stąd wyjść, żal, szkoda, ale nasz autobus… Ostatni już tego dnia do naszej Perissy – musimy się pożegnać, niestety. I jeszcze taki człowiek spotkany na Platija Stefanoy Melekoy, stary, z komboloi w dłoni… Małe koraliki szybko przemieszczają się pomiędzy zwinnymi palcami…

Wieczorem w wiosce Pyrgos

Pytam, czy mogę zrobić zdjęcia – wyraźnie się cieszy propozycją. Robię zatem jedno, drugie… Pytam o imię… niestety: dziwne charczenie wydobywa się z gardła. Zniszczona, pomarszczona dłoń obniża szalik – pokazuje ślady po operacji, tak wyraźnie widoczne na szyi. Poklepuje mnie po ramieniu, tak po przyjacielsku, kiedy mówię: „Naise kala!” „Kalo Pascha!” Wiem, że chciałby powiedzieć jak 90% napotkanych na wyspie Greków: „Episis”, ale nie może wydobyć z siebie głosu… Chciałby powiedzieć: „Episis”, bo prawie wszyscy napotkani Grecy nie wiedzą jakoś, że choć tutaj w Grecji Pascha właśnie nadchodzi, to u nas w Polsce już była i to prawie miesiąc wcześniej.

W wiosce Emporio (Emborio/Eborio)

To takie właśnie wiosenne wakacje: pełne wzruszeń i emocji takich, że rozsadzają od środka i powodują, że aż się nie chce iść na kolację wieczorem, bo zupełnie nie czuje się głodu, ale ma się ochotę zasiąść na balkonie i wpatrując w bezkres Morza Egejskiego wypić wino, takie typowe greckie wino…

Giamas!

To takie właśnie wiosenne wakacje, które spowodują, że choć ta Santorini taka zadeptana, że choć w sezonie w takiej Thirze czy Oii z pewnością trudno się minąć w tych wąskich uliczkach, to jednak w kwietniu można znaleźć tam coś, co spowoduje, że pojawi się myśl: „Chyba wrócę tutaj jeszcze”, a takie myśli pojawiają się u mnie jedynie w szczególnych miejscach. I takim szczególnym miejscem w Helladzie pozostała dla mnie Santorini – malownicza wyspa oddalona o 7 godzin drogi promem od Pireusu, oddalona raptem niecałe dwie godziny drogi promem od Anafi, malutkiej, nieco odizolowanej wyspy cykladzkiej, o której odwiedzeniu marzyłam od lat, a na której życie toczy się bardzo powoli, a czasem odnosi się wrażenie, że czas zupełnie się tu zatrzymał.

To Anafi, na którą płynęłam mijając całkiem blisko Nea Kameni, Palea Kameni, Aspronissi, na którą płynęłam  wczesnym świtem wzdłuż fantastycznego wybrzeża Santorini, otoczona morzem tak, że prawie czułam się przez nie osaczona, co jednak było nader przyjemne, Anafi, na którą płynęłam przyglądając się życiu na morzu, dostrzegając niewiele statków  (jakieś dwa małe kutry jedynie) i wpatrując się w morze:  bardzo spokojne, spokojne tak,  jakby to nie było Egeo, wypatrując kolejny kuter gdzieś tam, maleńki przy promie niczym łupinka od orzecha.

Anafi, jedno z moich marzeń, a przecież tak pięknie jest realizować nasze marzenia – pomyślałam kiedy zamajaczyła nieostrym kształtem przed dziobem mojego zardzewiałego, klimatycznie trzeszczącego i wypuszczającego kłęby czarnego dymu, nielubianego przez Greków promu „Romilda”.

Niewiele osób tu przypłynęło, z turystów – tylko my.

Staliśmy w porcie Agios Nikolaos patrząc, jak kobiety wchodzą na skrzynię pick up’a, jak ksiądz w czarnej (a może szarej?) sutannie, z wielkim brzuchem, wynosi z promu jakieś pudła, patrząc jak inny ksiądz, z długą brodą, wchodzi do kabiny traktora i usiłuje nim odjechać – i decydując, że zamieszkamy w wysoko położonej Chorze, bo to miejsce szumnie nazywane portem to w zasadzie kilka baraków, w których przechowuje się łodzie i jakieś biuro sprzedające bilety na promy, które wcale nieczęsto tu zawijają. Przyglądam się temu rozładunkowi i myślę o tym, aby jednak nie ziściło się to, o czym kiedyś przeczytałam w jednym z przewodników: na Anafi można utknąć na dłużej niż się zamierza, bo kiedy prom jest opóźniony pomija tę wysepkę, a najczęściej jest opóźniony. Nie martwię się tym zbytnio, bo spory zapas mam do powrotu do Polski – na takie wysepki nigdy przecież nie wypływam w drugiej cześci wakacji.

Podchodzimy do busika – odwozi ludzi z portu do Chory. Nawet autobusu tu nie trzeba – jesteśmy tylko my. Zanim odjedziemy, jeszcze popatrzymy jak mały synek kierowcy Ioannisa jeździ wokół busika na rowerku, jeszcze popatrzymy na jakiegoś rybaka siedzącego na falochronie i zarzucającego wędkę w nadziei złowienia pewnie wielkiej ryby, i już przez szybę busika, pnąc się pod górę, popatrzymy na tę asfaltową drogę wijącą się pomiędzy zielonymi polami niczym wąż.

-Ile ludzi mieszka w Chorze? – pytam Ioannisa po grecku.

-Dwieście pięćdziesiąt – pada odpowiedź.

-A ile na całej wyspie? – pytam dalej.

-Dwieście pięćdziesiąt – słyszę, ale potem stwierdzam, że to akurat nieprawda, choć w tym momencie jeszcze o tym nie wiem.

Pojedyncze zabudowania poza Chorą na wyspie Anafi

I już Chora – ta sama, którą widzieliśmy z pokładu promu i ta, do której z każdym metrem przybliżaliśmy się już od jakiegoś czasu patrząc wciąż w górę i w górę. Parking – dalej wjazdu nie ma. Dostrzegamy starych ludzi stojących pod wiatrakiem na niewielkim wzgórzu – przyglądają nam się ciekawie: dla tubylców przyjazd obcych to prawie wydarzenie, a obcy o tej porze roku nie zjawiają się tutaj często, bo i w sezonie nie ma ich przecież w nadmiarze.

Taka to Anafi, maleńka, na 10 kilometrów długa, na znacznie mniej szeroka, z jedną wioską – „stolicą”, właśnie Chorą. Zaraz przy parkingu, tam gdzie strzałka z napisem „Kentro” widzimy dwie furgonetki – to tutejsze sklepy: jeden z odzieżą, drugi z artykułami gospodarczymi. Sklepy te odpłyną potem razem z nami na Santorini.

-Jak tu żyć? – pytam samą siebie, kiedy krążymy po wąziutkich uliczkach, zaglądając do ogródków, w których mnóstwo najprzeróżniejszych kwiatów, mnóstwo również suszącej się bielizny. Jest tutaj coś żywego, coś co zwraca uwagę… nie wiem, co to jest, po czym nagle okrywam: krzątanina kobiet! Pascha nadchodzi! Pascha za tydzień przecież! Zatrzymujemy się przy jednym z ogródków i pozdrawiamy czyszczącą coś starszą kobietę. Nadchodzi druga taszcząc całkiem sporą miskę z mokrymi ubraniami. Chwytam tę miskę chcąc pomóc ją nieść, ale kobieta nie chce mojej pomocy. Nie mogę na to pozwolić i zabieram miskę pytając ją, gdzie mieszka. „Apano” – słyszę odpowiedź (z greckiego: na górze).

Apano
Wspinam się zatem apano krążąc w tym labiryncie i pokonując kolejne schodki a już kiedyś doszłam do wniosku, że nigdzie nie ma tak wiele schodków jak na Cykladach właśnie. Apano…. gdzie to jest? Spoglądam w górę, ale tak gęściutka tu zabudowa, że niewiele widzę. Wreszcie jest: maleńki zadbany ogródek, przez który przechodzimy do drzwi – w dłoni kobiety widzę kluczyk…Uffff…. rzeczywiście apano! Zauważam, że kondycja moja znowu gorsza – cóż starzeję się, ale nie wpadam w panikę z powodu tego odkrycia. Kobieta w wielkim podziękowaniu zaprasza mnie do domu proponując portokaladę (sok pomarańczowy).

Dziękuję serdecznie życząc Kalo Pascha, muszę podziękować – wszak nie jestem tu sama. Powoli się odwracam, a kobieta jeszcze się upewnia, czy pamiętam drogę tym razem kato. Na dół. Pamiętam – tak mi się wydaje….

Gdzie tam! Schodzę na dół i gubię się w tym labiryncie – wszystko tu przecież takie podobne, takie białe, śliczne, czyste… Znajduję w końcu jej znajomą – zaprasza nas do swojego domu. Częstuje ciastkami – nazywają się  melitinia [gr.: Μελιτίνια Σαντορίνης]. Rozglądamy się jak zaczarowani, pytamy czy możemy zrobić zdjęcia – kirija Ewdowsija pozwala. Mnóstwo tu pięknych starych przedmiotów, mnóstwo fotografii, niektóre mocno już pożółkłe.

-Ten instrument należał do mojej babki – pokazuje wiszący na ścianie … Nie pamiętam nazwy tego instrumentu, choć pytałam przecież.

Do jej babki…” – myślę. Toż ta kobieta ma pewnie więcej niż 70 lat. Ile lat musi mieć ten instrument?…

Kalo Pascha – powoli opuszczamy ten gościnny, zadbany dom, w którym tak chłodno, tak pięknie, tak zupełnie inaczej niż we współczesnych domach. Episis! – dobiega do naszych uszu. Jeszcze tylko kirija Ewdowsija pokaże nam jeden (sąsiedni) dom – to jednej córki, i drugi – to drugiej, ale obie już tu nie mieszkają, i pójdziemy powoli dalej zaglądając gdzie się da.

W jednym z ogródków dostrzegamy starą kobietę w czerni – mocno pochylona wyciska wodę z koca ułożonego na odwróconej do góry dnem misce. Patrzę na znajomego. „Może pomożesz wyciskać tę wodę?” – pytam i widzę na sobie nieco zdziwione spojrzenie, ale i jednocześnie opadający ku ziemi plecak. Greczynka broni się przed tą pomocą tylko trochę, a kiedy z koca już nawet kropla wody nie wycieka – zaprasza nas do swojego domu, a my z radością zaproszenie przyjmujemy. Popijając sok pomarańczowy znowu rozglądamy się ciekawie po wnętrzu – ileż takie domy potrafią powiedzieć, ileż w tych ścianach historii, ludzkich przeżyć, wzruszeń, doznań… Kirija Kaliopi, pokazując mnóstwo zdjęć pozawieszanych na ścianach, poustawianych na komódkach, opowiada z dumą o piątce swoich dzieci, o dzieciach tych dzieci i o ich dzieciach… – wszyscy mieszkają w Atenach. „Pojedzie pani na Paschę do Aten” – bardziej stwierdzam niż pytam. „Ochi!” – kirija Kaliopi wydaje się być oburzona samym podejrzeniem i zaczyna opowiadać, że wszyscy zawsze na Paschę do niej przyjeżdżają: i dzieci, i wnuki, i prawnuki, wszyscy z Aten przypływają na tę malutką Anafi, do jej niewielkiego domku…. Zaglądamy do sypialni, gdzie wzrok nasz przykuwa ołtarzyk, naprawdę ołtarzyk, przy którym z pewnością kirija Kaliopi  modli się przed snem. Patrzymy jeszcze na starannie wyhaftowane makatki, równie starannie wykrochmalone, i choć widać, że nadszarpnięte upływem czasu – wciąż olśniewająco białe. Wszystko to piękne, a ja mam wrażenie, że jestem w jakimś skansenie. Kalo Pascha kirija Kaliopi!

Krążąc kilka godzin po urokliwej przecież Chorze dostrzegamy dwa sklepy spożywcze z podstawowymi artykułami, bodajże trzy tawerny, choć czynne tylko dwie, kafenijo, posterunek policji, do którego w dół prowadzą wąskie schodki a po obu stronach kwitną piękne kwiaty, punkt informacji obywatelskiej (wkrótce jakieś wybory!), punkt medyczny czynny od 9-tej do 13-tej a w pozostałych godzinach można dzwonić pod podany na drzwiach numer telefonu. Nie widzimy straży pożarnej ani apteki. Dowiemy się później od naszego włoskiego sąsiada, nieco ekscentrycznego (pozytywnie) Frederico [który przyjeżdżał tu na wakacje od piętnastu lat, co roku we wrześniu, a tym razem zasiedział się jakoś i tak nadszedł kwiecień], że rzeczywiście apteki na Anafi nie ma, a lekarstwa daje miejscowy lekarz, lekarz taki od wszystkiego. Wątpię w to, aby lekarz miał wszelkie konieczne czasami medykamenty i dzielę się tym z Frederico.

– Jak nie ma to zamawia na Santorini i przywożą – słyszę, dopowiadając sobie:  ale to czasami długo trwa.

Frederico opowiada, jak zamknięta to grupa ci mieszkańcy Anafi, jak trudno wejść do ich grona. Opowiada, jak sympatycznie mu tu było, kiedy przyjeżdżał na wakacje, a teraz, kiedy się tak zasiedział dostrzega nawet coś w rodzaju niechęci i niemal każdego dnia słyszy te nieme pytania: „Jeszcze tu jesteś?” czy „Co ty tu jeszcze robisz?”.

Dla nas mieszkańcy wyspy są przesympatyczni, no ale my przyjechaliśmy na wakacje przecież. Wszyscy tu sobie – i nam – wciąż mówią „kalimera”, „kalispera”, wszyscy siebie (i nas!) pozdrawiają, uśmiechają do siebie (i do nas!), a „ti kanis?” słychać bardzo często. Już pierwszego dnia wieczorem zauważamy, że mamy tu bardzo dużo znajomych, że gdyby chcieć ich wszystkich zaprosić na kolację to byłoby to całkiem duże przyjęcie!

Szukamy w Chorze kościółków – jest ich tu chyba siedem czy osiem, a niektóre nawet pootwierane: brawo dla Anafi!!! Z radością zapalamy nasze świeczki pozostawiając ślady po sobie. Patrzymy z góry na dół, a z góry widoki przepiękne: na tę drogę gdzieś tam się wijącą, na położony nieco na przedmieściu Chory cmentarz, na pola – tarasy niczym w Chinach, na boskie Egeo, na skały – wysepki, w tym całkiem sporą i niezbyt odległą nazywaną Pachia, i wreszcie na usytuowaną daleko, daleko, na przeciwległym krańcu wyspy wysoką górę – to najwyższy monolit Cyklad, którego szczyt zamierzamy zaatakować, bo to tam znajduje się stary niezamieszkały monastyr Kalamiotissa.

W zakątkach Chory wyspy Anafi 

Przyglądamy się jednej z osobliwości tej wyspy – to karetka pogotowia stojąca wśród kwiatów, widać, że dawno nie używana, z oponami bez powietrza, ale w środku nawet nie zrujnowana, z tablicami rejestracyjnymi, a jakże, z kołem leżącym na siedzeniu kierowcy (potem dostrzegamy jeszcze jedną karetkę, już taką przyzwoitą), przechodzimy obok gimnazjum, wchodzimy na niewielki cmentarz, który robi na mnie spore wrażenie, bo jest nieco dziwny: więcej tu kapliczek, takich rodzinnych domów zwanych oikoi niż zwykłych grobów, a poza tym widziałam w Helladzie już naprawdę sporo kapliczek ze skrzyneczkami ze szczątkami zmarłych, ale z reguły to miejsca nieuporządkowane, kapliczki w nieładzie porozwalane, a tutaj wyraźnie widać kult zmarłych, co mnie trochę zaskakuje.

Wieczór spędzamy w kościele Agios Nikolaos z pięknym ikonostasem, gdzie odbywa się jakieś nabożeństwo, chyba dziękczynne… nie pamiętam dokładnie… Stoimy na zewnątrz, gdzie doskonale słychać wszelkie śpiewy, wdychamy ten specyficzny dla greckich kościółków zapach, patrzymy na Greczynki, szczególnie te młodsze, dla których bez wątpliwości taka kościelna uroczystość to jedna z niewielu okazji do zaprezentowania nowych strojów, robimy mnóstwo zdjęć młodym dziewczynom, które po nabożeństwie, odświętnie ubrane przechadzają się z głośnym śmiechem po Chorze, dowiadujemy się, że na Anafi jest nawet internet i obiecujemy wysłać zdjęcia, spotykamy naszą kiriję Kaliopi wyraźnie ucieszoną ze spotkania z nami i z tego, żeśmy się na to nabożeństwo wybrali, próbujemy wyzwolić się od towarzystwa starszego Greka, niejakiego Nikolaosa, który niezupełnie trzeźwy, ale sympatyczny przykleił się do nas i nie ma wcale ochoty się odkleić narzekając na nieuprzejmość w miejscowym kafenijo, wreszcie przyglądamy się jak z tarasu „naszej” tawerny zabiera się na noc wielki koc z rozłożonym oregano – to z obawy przed wilgocią: to oregano suszy się w ciągu dnia na słońcu.

Do starego monastyru Panagia Kalamiotissa wychodzimy z Chory po 9-tej rano i nawet nie wiemy, że cała wyprawa zajmie nam prawie czternaście godzin, a my wrócimy do Chory późną nocą idąc już chyba siłą jakiegoś rozpędu. Wybieramy dojście ścieżką i wyboru tego nie żałujemy, bo z góry widoki nie do opisania. Wspinamy się pod górę, by po chwili zejść w dół, i znowu pod górę, ale niewysokie to góry przecież. Droga nam się nieco wydłuża, bo omijamy ostrokrzewy i inne takie, które mogą poranić nogi, zatrzymujemy się robiąc mnóstwo zdjęć, bo zatoki u wybrzeży Anafi – bajkowe, a kolor wody przyprawia często o zawrót głowy. Przyglądamy się tutejszej wiośnie: wysepka pokryta jest kwiecistymi wprost całunami i w ogóle należy do bardziej zielonych Cyklad (kilka – chyba dziewięć – źródeł), zaglądamy do otwartego a znajdującego się na skraju skały malutkiego kościółka – wielka to frajda móc w takim właśnie kościółku zapalić swoją świeczkę, zatrzymujemy się na dłużej przy dwóch bardzo towarzyskich osiołkach, które pasą się jeszcze w pobliżu Chory. Część trasy pokonujemy drogą, bo inaczej się nie daje, patrzymy na winnice, na pasieki, dostrzegamy jakiś strumyki, a całe pobocza drogi prowadzącej do monastyru porastają najprzeróżniejsze kwiaty, w tym oczywiście zioła, których zapach przyjemnie pieści nasze zmysły.

Dochodzimy do nowego monastyru  Zoodohou Pigis – pozdrawiamy od mieszkańców Chory Wasilisa, który wychodzi nam na spotkanie. I w tym nowym monastyrze nikt nie mieszka poza Wasilisem, tym właśnie mnisim strażnikiem: stosunkowo młody, z długimi włosami, z brodą,  bardzo sympatyczny, bez wątpliwości skrywający w sobie jakieś tajemnice i nielubiący opowiadać o sobie ani się fotografować. W tym właśnie momencie już wiem, że jeśli w Chorze mieszka dwieście pięćdziesiąt osób to na całej wyspie dwieście pięćdziesiąt jeden przecież, bo Wasilis, Wasilis też tu mieszka!

Zaprasza nas do refektarza na posiłek. Otoczeni pięknymi starymi przedmiotami i  najprzeróżniejszymi książkami siadamy przy wielkim stole, na którym pojawia się ośmiornica, kalmary, jakieś brokuły, fasola… Wasilis częstuje doskonałym winem, a ja wypijam mnóstwo wody – po takiej wędrówce nawet nie czuję głodu, ale pragnienie moje jest olbrzymie. Opowiada nam historię obu monastyrów, opowiada o starożytnej  świątyni/sanktuarium, z której pozostał już tylko fragment potężnego muru widoczny przy wejściu na tutejszy teren. Po posiłku otwiera i większy kościół, w którym trwa remont, i ten mniejszy kościółek, bardzo piękny zresztą. Wreszcie prowadzi nas do niewielkiego mnisiego muzeum, w którym prześliczne ikony przeniesione tu z góry, ze starego monastyru, stare szaty, mnóstwo ksiąg i jakichś dokumentów. Przez cały czas pomiędzy naszymi nogami plączą się rozleniwione do granic możliwości koty różnej maści… Ile ich tam żyje? Dwanaście? Czternaście? Nie pamiętam! I jeszcze pies – Kula się nazywa, choć jestem pewna, że pisze się inaczej niż ja tu napisałam.

Codzienność w Chorze wyspy Anafi 

Wyposażeni w świeży zapas wody, zaopatrzeni w kluczyk do kościółka na samym szczycie, poproszeni o zgaszenie świeczek w kościółku jeśli je zapalimy tam na szczycie – wyruszamy w górę żegnani przez Wasilisa słowami: „Kalo dromo”.

Kwieciście na terenie dolnego monastyru na wyspie Anafi 

Słońce nadal świeci, z tej strony wyspy wybrzeże również poraża swym pięknem, a my idziemy coraz wyżej i wyżej, po kamieniach, po skałkach, przyglądając się kwiatom i starając się ich nie niszczyć, choć czasem rosną na nieco udeptanej ścieżce, która ścieżką tak naprawdę przecież wcale nie jest, tylko taką bardziej drogą dla kóz, choć kóz tu wcale nie widać. Czujemy zapach tymianku, a rośnie go tu całe mnóstwo – wystarczy poruszyć przypadkowo nogą, a już tak intensywnie  pachnie. Zapach tymianku to ten zapach, który przywiozę ze sobą z Anafi i to z tą właśnie wyspą tymianek będzie mi się kojarzył już do końca moich dni.

Długo idziemy na szczyt, bo choć góra to niezbyt wysoka (niecałe  500 m npm) to jednak sporą część drogi pokonujemy w poziomie a nie w pionie, bo w pionie iść się po prostu nie da. W pewnym momencie mam wrażenie, że nie dojdę na szczyt, ale wiem, że jeśli tym razem się tam nie wdrapię to nie wdrapię się już nigdy. Zbieram się w sobie i idę, idę, ale źle mi z tym, że choć idę i idę to wciąż nie widać monastyru, że znowu się zawiodłam, bo myślałam, że już za tym zakrętem może choć fragment, a tu kolejna ściana jakiejś góry …

Stary monastyr wiszący nad klifem na wyspie Anafi 

I wreszcie jest, a ja czuję przypływ nowych sił, co typowe dla mnie w takich momentach! Odczuwam nieopisaną radość, kiedy widzę ten śnieżnobiały kościółek na tle chylącego się powoli ku zachodowi słońca! Nie ma tu kolorów, ja ich nie widzę patrząc na zachód – i takie będzie to moje zdjęcie zrobione z tej właśnie strony: pozbawione zupełnie barw, ale jakie wymowne w swej kolorystycznej prostocie.  Jak tutaj pięknie, jak zachwycająco  stąd wygląda morze! Spoglądam mocno w dół i myślę, jak piękna jest ta góra Kalamos, na której szczycie posadowiono kościółek! Wyobrażam sobie, jaki wspaniały  to musi być widok od strony morza, z pokładu jachtu, którym tutaj pływał nasz bliski znajomy – myśli moje biegną w tym właśnie momencie tak bardzo w jego kierunku a on potem mi powie: „Ten monastyr z morza rzeczywiście wygląda pięknie”. Z trudem, ale udaje się otworzyć drzwi kościółka: zapalamy w nim swoje świeczki, a dusza moja wznosi się wysoko, mocno mocno ponad szczyt tego monolitu!

W kościółku na szczycie góry Kalamos na wyspie Anafi

Powoli schodzimy w dół, bo przecież wędrówka zajmuje sporo czasu,  a słońce coraz niżej i niżej…
Znowu jesteśmy w nowym monastyrze – tym razem Wasilis częstuje nas chałwą, a ja znowu wlewam w siebie litry wody. Wasilis opowiada, że raz do roku, we wrześniu, na górę do starego monastyru wnoszona jest ikona, a za ikoną idą ludzie z Chory. Jestem dla nich pełna podziwu. Panigiri odbywa się tutaj, w tym dolnym monastyrze.

Zmierzcha już, kiedy żegnamy się z Wasilisem – przed nami do przejścia 10 kilometrów asfaltową drogą, a teraz kiedy ciemno możemy iść już tylko drogą. Nie ma co liczyć na to, że ktoś nas zabierze: tą drogą prawie nikt nie jeździ, tym bardziej o tej porze. Dzielnie idziemy, a naszą drogę oświetla księżyc, któremu pomagają gwiazdy. Mocno świeci – pewnie wie, że potrzebujemy jego światła. Feggari – nasz towarzysz tej właśnie wędrówki, nasz pomocnik… Droga to kręta, czasem pnie się pod górę, a cisza taka, jak makiem zasiał…. Po naszej lewej stronie zupełna ciemność – to Morze Egejskie: nawet nie szumi, spokojne takie, pogrążone już w głębokim śnie… Nie dostrzegamy żadnego statku,  żadnych światełek nie widać choćby nawet w oddali… Cisza niesamowita czasami tylko przerywana szczekaniem psów pozostawianych przez Greków w altankach przy winnicach czy pasiekach. Nawet nie czujemy wielkiego zmęczenia, pchani jakąś dodatkową siłą idziemy i idziemy z nadzieją, że może za tym właśnie zakrętem ujrzymy światełka Chory…. Nie, jeszcze nie teraz! Jeszcze nie czas!

Taka jest właśnie nocą nasza maleńka wysepka Anafi!

Pierwsze światełko, które dostrzegamy to latarnia morska w porcie Agios Nikolaos – gdzieś tam w dole, ale przecież jest: Chora już niedaleko!!! Wchodzimy na plac przy naszej tawernie witani z radością przez miejscowych. Odróżniamy się bardzo: jesteśmy brudni, zmęczeni, a oni w ten sobotni wieczór odświętnie poubierani, pachnący i … zaniepokojeni o nasz los Zasiadamy przy stoliku tak prosto z drogi wiedząc, że kiedy wejdziemy do pokoju – już z niego nie wyjdziemy, bo zmęczenie nie pozwoli. Wzruszeni troską o nas, tłumaczymy, że  rano informowaliśmy  przecież o wyjściu do monastyru, pochłaniając sałatki opowiadamy o Wasilisie, o drodze na szczyt, o kotach, o tymianku, o pięknych kwiatach, o wszystkim,co widzieliśmy, robimy stosy zdjęć gromadce miejscowych dzieciaków z ciekawością otaczających nasz stolik na tarasie. Ana, Ioanni, Irini, Antonia, kto jeszcze … Pamiętałam imiona ich wszystkich, a dzisiaj? Echh…

W Chorze wyspy Anafi: w oddali góra Kalamos ze starym monastyrem na szczycie 

Wczesnym świtem biegniemy na parking przed Chorą – Ioanni będzie za chwilę odjeżdżał do portu… Spóźnia się, pewnie zaspał po wczorajszym urzędowaniu w tawernie, ale czekamy cierpliwie przy busiku z kilkoma Grekami: musi przecież przyjść… Ktoś do niego w końcu dzwoni: rzeczywiście zaspał, a prom nie będzie czekał… Już jedziemy w dół – „Panagia Tinoy” czeka na nas w porcie. Starsza Greczynka, z którą tu przypłynęliśmy opowiada o budowanym tu przez siebie domu i o swoich wrażeniach: „Od tylu lat, od szkół, mieszkam w Atenach, ale pochodzę stąd, z Anafi. Chciałam tu wrócić na stare lata i stąd budowa tego domu, ale im częściej teraz tu przyjeżdżam tym bardziej nie wiem, jak tu można żyć, jak ja tu będę żyć…” – zawiesza głos.

Już widzimy wyspę Santorini, już jawi się przed nami ten kawał czarnej masy tak pionowo odciętej nożem, już wpływamy do portu. „Kalo Pascha” – życzymy Greczynce, która zmierza do czekającego już na nią promu „Dimitroula” – nim popłynie dalej, do swoich Aten. My podejdziemy jeszcze do Frangiskosa – robotnika portowego, który łapie liny, kiedy prom przypływa. Poznaliśmy go płynąc na Anafi – musimy mu się pokazać… „Giasas pedia!” – wykrzykuje na nasz widok unosząc wysoko rękę i wypytuje o wrażenia z Anafi.

W Chorze wysepki Anafi 

Wynajmujemy samochód i zwiedzamy wyspę Santorini – mamy plan: dziś tu i tu, a jutro tam i tam… Do tej pory widzieliśmy tylko Thirę i Pyrgos, a z okien autobusu Messarię i Karterados.
Podążamy do Akrotiri – teren wykopalisk (Thira minojska) zamknięty, a informacji do kiedy oczywiście brak. Takie miejsca w Grecji potrafią być zamknięte latami. Wcześniej oglądamy współczesne miasteczko, dostrzegamy kilka doprawdy ślicznych domków, i jedziemy na sam kraniec wyspy, gdzie całkiem ładna latarnia morska a najbardziej wysunięta w morze skała zachwyca swą rzeźbą nie mniej niż morze swoimi kolorami. Ta część wyspy jest tak piękna, że często się zatrzymujemy robiąc stosy zdjęć, bo i okoliczne wysepki stąd widać doskonale, i linia brzegowa jest szalenie ciekawa, i woda w morzu taka niebieska… zielona… lazurowa… granatowa… Mieni się kolorami ciesząc nasze oczy i dość silnie uderza o skaliste brzegi wyspy.

Na dłużej zatrzymujemy się przy białym kościółku, zupełnie jakby przyklejonym do czerwonej skały, z namalowanymi na niej białą farbą krzyżami. To stąd pójdziemy ścieżką do niewielkiej Czerwonej plaży.  Red Beach to jedno z bardziej popularnych miejsc na Santorini i rzeczywiście robi wrażenie, choć nie będę ukrywać, że nie aż tak wielkie jak plaża Chochlakia na wyspie Nissiros czy nawet Red Beach na wyspie Tilos. A może to tak jest, że największe wrażenia wywierają miejsca widziane przez nas po raz pierwszy? Na pewno tu ładnie i trzeba zajrzeć, ba, trzeba zajrzeć koniecznie!

Jedziemy dalej do miejsca, o którym przewodniki milczą, a które swego czasu wskazał nam nasz znajomy: to gdzieś w okolicach wioski Vlychada… Szukamy aż znajdujemy: niesamowite to miejsce zupełnie jak nie z tej ziemi, jak nawet nie z tej zaskakującej przecież Santorini!

Vlychada na wyspie Santorini 

To chyba jednak wąwóz, a kiedy patrzy się na to co go otacza, na te jego ściany, odnosi się wrażenie, że to… nie wiem sama… piasek? Tak, moje pierwsze skojarzenie to właśnie piasek, jakieś piaskowe formy z większymi lub mniejszymi dziurami… Dotykam tych ścian nieśmiało – nie, to nie piasek, zresztą piasek by się nie utrzymał w taki sposób. Co to jest zatem? Żwirowe ściany? Może pumeksowe? Chyba jednak pumeksowe. Zupełnie się na tym nie znam, a nigdzie słowa na temat tego miejsca.

Taki wąwóz, tylko znacznie mniejszy zobaczę jeszcze w wiosce Mesa Gonia, kiedy już po obejrzeniu tutejszego prześlicznego bizantyjskiego kościółka z XI wieku patrzyła będę w dół, na wyspę: tuż obok zobaczę miniaturkę tego wąwozu i znowu wpadnę w zachwyt, podobnie jak nad kobietą, która odziana w czerń siedzi tuż obok kościółka przy okrągłym stoliku w cieniu harupii, wpatrzona gdzieś w dal, podobnie jak nad tą, również całą w czerni, chodzącą po łące usypanej rumiankami, kiedy będę jechała na północ wyspy, do Oii.

Wiosną na wyspie Santorini 

W stan zachwytu nie wpadnę, kiedy stanę przy zamkniętym monastyrze Profitis Elias, choć z góry ładne widoki na wyspę, ale w stan ten wpadnę jeszcze wjeżdżając drogą do antycznej Thiry. Niesamowita to droga: pnie się ostro w górę i w górę, pełna ostrych zakrętów, czasem asfaltowa, czasem brukowana… Stanę na szczycie wysokiej skały, skąd piękny widok na wyspę, w tym na położoną w dole turystyczną miejscowość Kamari z ciągnącym się daleko, daleko dość szerokim pasem zupełnie czarnej plaży.

Kamari widziane z tereny antycznej Thiry 

Terenu antycznej Thiry nie obejrzymy – kiedy tylko się tam wdrapiemy (a od parkingu na górze to jeszcze kawałek), kiedy tylko obejrzymy jeden obiekt czy raptem dwa z tych wielu tak pięknie poopisywanych w przewodnikach, zostaniemy poproszeni o wyjście, bo otwarte to tylko do 15-tej, a ta się właśnie zbliża i nie mamy wyboru: musimy wyjść.

Fragment antycznej Thiry 

Następny dzień to poniedziałek, a wtedy teren antycznej Thiry jest zamknięty, potem już my wyjeżdżamy… Pozostaje żal nie wiadomo do kogo, jakiś niedosyt, niespełnienie, i tylko to, co podpowiedzieć potrafi wyobraźnia wspomagana pięknymi ilustracjami widzianymi w najprzeróżniejszych książkach. I nadzieja, że może jeszcze kiedyś, kiedyś.

Po zjechaniu na dół obejrzymy Kamari i zasiądziemy w kafeterii nad morzem, bo frappe nam się marzy, bo jogurt z miodem, bo jakaś sałatka… …. Kamari – klimatem zbliżone to miejsce do naszej Perissy. Nie ma wątpliwości: w sezonie z pewnością zatłoczone do granic możliwości, gdzie pewnie trudno znaleźć miejsce na tej – pisałam – dość szerokiej i długiej czarnej plaży. Dziś Kamari, podobnie jak Perissa, budzi się dopiero powoli do życia. Jeszcze większość barów, kafeterii i tawern przy tej głównej ulicy biegnącej wzdłuż plaży jest pozamykanych [choć w niektórych już zaczynają się prace przygotowujące miejsca te do sezonu], jeszcze zdarza się zobaczyć na drzwiach jednej z kafeterii taką kartkę: „We are closed. Have a nice winter„, ale nie ma wątpliwości, że wkrótce, może nawet już w maju, a na pewno w czerwcu nastąpi tu zupełny najazd turystów i tak pozostanie do pewnie końca września. Widać, że i Kamari i Perissa to miasteczka żyjące wyłącznie w sezonie (te długie plaże…) – poza nim nie ma tu nic i tak naprawdę nie ma tu po co nawet zaglądać.

Jest po co natomiast zajrzeć do Emporio, niewielkiej wioski, którą widać z głównej drogi wyspy, jako że tutejsza forteca przyciąga wzrok. Ale nie tylko dla tej fortecy przypominającej w zasadzie jakąś wieżę  warto tu zajrzeć. Warto tu przyjechać, by pochodzić po starej części wioski, pospacerować tymi wąskimi uliczkami, popatrzeć na śliczne chatki, w tym niektóre jak miejscowy (dawny raczej) żłobek zupełnie zrujnowane ale nie pozbawione przecież uroku.

Jest po co zajrzeć wreszcie do Oii – żelazny punkt każdej wycieczki na wyspę Santorini: i tych jednodniowych jakich mnóstwo w sezonie (głównie chyba z Krety) i tych kilkudniowych, takich jak nasza. Oii po prostu ominąć się nie da, Oii zwyczajnie ominąć nie wolno (mój osobisty zakaz omijania dla wszystkich). Bo Oia to … co by tu napisać, żeby nie skłamać a oddać własne odczucia?

Bo Oia… ciężko to doprawdy ująć…
Bo Oia to taki mały cud, jakich kilka już w Helladzie widziałam i jakie zachwycają tak do resztek tchu. Ta Oia, taka zatłoczona nawet już w połowie kwietnia (co tam się musi dziać w sezonie???) swoim urokiem rzuca na kolana. Rzecz przedziwna: ta Oia ma w sobie coś tak dziwnego, że nawet te rzesze ludzi zniżają głos do prawie szeptu… Niesamowite: mimo sporej ilości ludzi nie odebrałam w Oii hałasu, nie było tam krzyków, nawoływań… Czyż to nie dziwne? A może to ja jakąś nieznaną mi siłą zamknęłam się na wszystko co z zewnątrz dochodzi, by smakować punkt po punkcie, krok po kroku, metr po metrze…

Do Oii można jeździć codziennie i z pewnością codziennie się nią na nowo zachwycać, z pewnością codziennie coś nowego odkrywać – a Oia na to zasługuje. O Oii napisano stosy zdań: tak na papierze, jak i w internecie, a o Oii pisać bardzo trudno – Oię trzeba oglądać, trzeba delektować się jej urokiem będąc tam właśnie, pokonując mnóstwo schodków, patrząc na te kolorowe chatki, w tym niektóre bardzo już zniszczone, ale takie przecież śliczne, tak czasem gęsto posadowione, wykorzystujące każdy metr kwadratowy na tyle, że aż zastanawia, iż było to technicznie możliwe, na drzwi, na ich zdobienia, na szwendające się bez celu niesamowite ilości psów, na przepiękne zabytkowe wiatraki, na ten niewielki porcik rybacki Ammoudi mocno, mocno w dole, do którego prowadzi mnóstwo dość szerokich schodków….. .

Bo Oia to takie miejsce, w którym pięknie i za dnia, i w nocy, gdzie znaleźć można dziesiątki kościołów, kościółków i kapliczek, i co najmniej trzy-czterokrotnie więcej dzwonów kościelnych, to takie miejsce, gdzie kiedy się idzie w stronęThiry marmurowym i dość śliskim chodnikiem oglądać można klasycystyczne potężne rezydencje, a gdzieś tam w dole zachowane domy kapitańskie …

Bo Oia to takie miejsce gdzie siedząc na murach ruin  weneckiego zamku można cieszyć oczy tym, co wznosi się jeszcze wyżej i wyżej ponad nasz poziom, na te niesamowite ilości w większości białych tutaj małych domków z niebieskimi okiennicami, furtkami, balustradami, czy odwracając głowę: kolorem wody, widokiem na Thirasiję czy przepływający właśnie prom, albo gdzie stojąc po przeciwnej stronie, przy którymś z wiatraków, czy gdzieś tam patrzeć na ruiny zamku, do których wzrok niesie poprzez dachy tych malowniczych białych domków…

To właśnie Oia, jaką zobaczyłam, jaką posmakowałam i do jakiej – nie będę ukrywać – chciałabym kiedyś wrócić, bo znalazłam tam to coś, co udaje się znaleźć tylko czasami, a co powoduje, że chce się wrócić.. Nie za rok, nie za dwa, ale kiedyś, kiedyś…

Odpływamy już z wyspy Santorini a tłumy w porcie nieprzebrane: w szkołach kilka dni wolnych, stąd jakieś zbiorowe wycieczki. Młodzież zaanektuje górny pokład naszego promu „Naxos” i będzie w czasie całego rejsu piła piwo, śpiewała, tańczyła, hałasowała niezmiernie… Prom zawinie do portów na wyspach Naxos i Paros, a potem już nieniepokojony – do Pireusu przed północą. W Pireusie pożegnam się ze znajomymi: oni następnego dnia całą szóstką wrócą do kraju, a ja zostanę jeszcze przez pięć dni w Atenach, bo Ateny…

Bo Ateny to przecież wyjątkowe dla mnie miejsce na ziemi. Przyjeżdżam tu od 19-tu lat… Ileż razy już tu byłam? Wracam tu wciąż i wracam, i wciąż mi tego miasta mało. I wciąż mi tutaj brak czasu na wszystko: na spotkania z przyjaciółmi, na pójście tu i tam, na zajrzenie w ten kąt i jeszcze tamten …

Biegam po tych moich Atenach tak zachłannie, że czasem aż sama się tego wstydzę. Zaglądam na laiki na Ambelokoipi: tak wielkich laiki jeszcze nie widziałam, ale to ostatnie przed Paschą. Kupuję miód tymiankowy i pomarańczowy – wracam ze słoikami do domu znajomych, u których się zatrzymałam,  po czym postanawiam jeszcze raz wrócić, bo na laiki jest przecież tak uroczo…

Któregoś dnia odbywam gigantyczny spacer od Syntagmy, przez Monastiraki do Thissijo i z powrotem. Przechodzę całą ulicę Ermou przyglądając się doprawdy pięknym budynkom, wcześniej na dłużej zatrzymuję się na Monastiraki, gdzie skwer ze starymi meblami, mosiężnymi świecznikami… Wszystko to, choć nadszarpnięte mocno czasem, jest takie piękne… Innego dnia wybieram się do monastyru Kesariani – nigdy tam nie byłam. Autobus podwozi mnie do cmentarza – to współczesny cmentarz, który muszę koniecznie zwiedzić, skoro już tu jestem. Ten cmentarz znacznie bardziej przypomina nasze cmentarze niż Pierwszy Cmentarz w centrum Aten, ten dla osób zasłużonych. Przechadzam się alejkami, patrzę na groby ozdobione mnóstwem kwiatów, patrzę na niesamowitą ilość fotografii zmarłych – taki tu zwyczaj. Wchodzę w dość długą alejkę, gdzie po obu stronach mury, a w nich coś w rodzaju małych szafek: to tutaj wkłada się skrzyneczki ze szczątkami zmarłych. Z miejscowego kościoła wychodzi kondukt pogrzebowy – pochylam głowę przed czarną trumną, a wcześniej oglądam wiszące na specjalnych stojakach wielkie wieńce z szarfami: wszystkie z białych kwiatów.

Z cmentarza ścieżką idę do monastyru: wokół mnie piękne kwiaty, kwitnące drzewa, w końcu spacerujący żółw i to wcale nie taki mały. Spoglądam z góry – Ateny zostają w tyle, a ja w górę wciąż i w górę. Jest monastyr – niestety zamknięty: remont. Trudno, ale i tak nie żałuję: przecież to taki piękny spacer o tej porze roku. W okolice cmentarza Kesariani (tu autobus) wracam – jak napis na strzałce głosi – botaniczną ścieżką, oglądając ruiny kościółka Agios Marcos Fragomonastirio oraz wczesnochrześcijańskiej bazyliki, patrząc na miasto tak pięknie wyglądające z tej wysokości, na dachy pobliskich, ale znajdujących się na dole budynków uniwersyteckich (całkiem spory teren), na widoczną gdzieś tam Attiki Odos… Do tej części Aten, która nazywa się Kesariani wrócę jeszcze następnego dnia, bo śliczne tu niektóre budynki, które koniecznie przecież muszę potofografować, bo to tu nawet spory  jak na Ateny park ze starą, dziś już nieczynną, strzelnicą i potężnym pomnikiem ku czci straconych dwustu komunistów, bo to wreszcie tu na Platija Wenizelou doskonałe tawerny podające między innymi świetne kalmary i uwielbiane przeze mnie małe rybki (tym razem marides-marides) – rozkosz dla podniebienia niesamowita!

Spaceruję uliczkami Plaki, w tym Anafiotiki (a wysepka Anafi taka przecież tu bliska!), a tych spacerów wciąż mi brak i brak, odwiedzam Pierwszy Cmentarz ateński, który ma w sobie coś takiego, że można tu wracać i wracać. Zatrzymuję się na dłużej przy nowym grobie niedawno zmarłego arcybiskupa Christodoulosa oraz – jak zawsze – niezapomnianej i bliskiej mojej duszy wielkiej Meliny Merkouri.

Kiedy tylko dostaję od znajomego Greka auto – wyjeżdżam przez piękne o tej porze roku góry Pendeli w okolice Marathonu, oglądam ładną miejscowość Nea Makri, odkrywam nowe dla mnie tereny: to jakieś obserwatoria przyrodnicze z wieżami (sporo tu jezior, może bagien porośniętych trawami, sporo ptactwa dzikiego najprzeróżniejszego), chodzę po plaży i dotykam wód boskiego Egeo w Kato Souli, wspominając, jak w sierpniu tutaj właśnie patrzyłam na unoszące się i nad Attyką i nad wyspą Evia kłęby czarnego dymu…. Dziś już żadnego dymu nie widać, ale tak trudno zapomnieć o tym, co wówczas czułam…

Wieczorami korzystam z tego, co oferują tętniące życiem Ateny. Tak idę na koncert poświęcony ochronie środowiska, gdzie występuje plejada gwiazd: Kostas Makedonas, Alkinoos Ioannidis, Vasiliki Lavina, Sofia Papazoglou, a moja dusza unosi się, kiedy publiczność wyśpiewuje z gwiazdami ich przeboje. Po raz pierwszy wybieram się do teatru na współczesną zupełnie sztukę. Do tej pory bywałam w Grecji w teatrach, ale na tragediach antycznych, gdzie znajomość języka niekoniecznie jest niezbędna, bo takiego Eurypidesa czy Sofoklesa raczej znamy wszyscy, ale współczesna sztuka? Uwzględniając poziom mojego greckiego (wciąż mocno niezadowalający!) uważam, że w wyobraźni wytworzyłam sobie moją prywatną wersję językową tej sztuki i wcale mi z tym źle nie jest: fantastyczna muzyka, całkiem niezła scenografia i doskonała gra aktorów, w tym Natalija Kapodistria w roli Despiny…. Wychodzę usatysfakcjonowana z teatru!

Jeśli do tego dodać kilka spotkań ze znajomymi – okaże się, że takie pięć dni w Atenach to znowu nic, to znowu mało, bo nie byłam tam a chciałam, bo nie wystarczyło czasu na to, a miało go wystarczyć… Jeszcze nacieszę się kilkoma stacjami metra, które pasjami lubię w Atenach oglądać, bo są zwyczajnie śliczne i niektóre przypominają male muzea,  jeszcze nacieszę się małym portowym miasteczkiem Rafina, gdzie zjem doskonałą kolację w jednej z tamtejszych świetnych tawern patrząc na port, gdzie dwa oświetlone promy, w tym znana mi „Penelopi”, jeszcze pospaceruję wdychając zapach morza, stanę obok kościółka Agios Nikolaos, o którym wielokrotnie już wspominałam – i odjadę na lotnisko, gdzie będzie, niestety,  czekał na mnie mój samolot….

I jeszcze pomyślę, że pewnie tym razem nie odlecę, bo przecież taka niesamowita mgła nad lotniskiem w Spacie, że świata nie widać, a na autostradzie nie można odczytać napisów na tych wielkich zielonych tablicach, pomyślę, że tym razem zostawią mnie w tych Atenach, ale już jakaś siła podrywa moje ptaszysko w górę, a ja w tej mgle wcale tym razem tych moich Aten nie widzę – czuję tylko jak oddalam się od nich, widzę je tylko oczyma wyobraźni: tysiące światełek, tysiące……
Do zobaczenia! – pomacham jeszcze przez szybę….
Do zobaczenia…

Santorini        Anafi