2009: Ateny

marzec/kwiecień 2009: Ateny

Wiosenne wakacje w Atenach i tylko w Atenach? W moim przypadku kiedy wydaje się, że Ateny te w ciągu mijających właśnie dwudziestu już lat przemierzyłam wielokrotnie z północy na południe i z zachodu na wschód… Wiosenne wakacje tylko w Atenach? Jakaś niedorzeczność – powie wielu, w tym moja mama, ale nie dbam o to wcale ….

Miasto obklejone plakatami zapowiadającymi  czerwcowy koncert Filipposa Pliatsikasa i Sinead O’Connor…  Żal, że nie będzie mnie wtedy w Atenach – wielbię oboje!

Przypadek zupełny w pierwszych dniach marca i pytanie koleżanki: „Polecisz ze mną do Rzymu pod koniec marca na tydzień?”. Koleżanka uwielbia Grecję.. nie: uwielbia Kretę i była tam wielokrotnie. Wiem, że nie była w Atenach ale i w Rzymie też… „Dlaczego Rzym, a nie Ateny skoro i tam nie byłaś?” – pytam. „Bo…” – i tu cała seria argumentów, która ma pokazać przewagę miasta nad Tybrem nad tym moim ukochanym, do którego tak chętnie zawsze wracam… Godzę się na Rzym i kupujemy bilety – jak potem powiem: „na szczęście w tanich liniach”, i teoretycznie zaczynamy planować te nasze wiosenne wakacje w Rzymie, choć planuje je bardziej moja A-a, bo ja nie mam czasu, ale im bliżej do wyjazdu tym mnie jakoś bardziej smutno, tym coraz częściej zadaję sobie pytanie po co ja tam w ogóle jadę, dlaczego się zgodziłam, na ile Rzym zmienił się przez te 15 lat, bo tyle po jego uliczkach nie spacerowałam i na ile mnie te zmiany w ogóle interesują. Przeglądam wątki o Rzymie na włoskim forum – wszystko to jakieś obce, dziwnie nieznajome. Otwieram swoje albumy: to ja przy Forum Romanum w 1994 roku a tu schodzę Schodami Hiszpańskimi.. No tak: jestem, stoję, chodzę, Forum Romanum nadal można zwiedzać, Colosseum pewnie też..… Wiadomy poniedziałek zbliża się niepokojąco szybko, za szybko – coraz bardziej nie mogę się w tym Rzymem pogodzić i wprost pytam samą siebie po co w ogóle się zgodziłam… Nic mnie nie interesuje Jeszcze w czwartek wieczorem spotykam się z moją A-ą i rozprawiamy o wyjeździe, ale ja czuję jaki smutek zawładnął moją duszą, moim sercem, bo jakiś Rzym, ale kiedy widzę, że A-a chyba się cieszy tym wyjazdem, że taka zaangażowana – postanawiam jechać, bo mi jej żal.. … Obiecałam przecież! „Witamy państwa na pokładzie samolotu (..), którym polecimy do Rzymu. Czas naszego lotu…” – słyszę już w wyobraźni i brzmi to dla mnie okrutnie.
W piątek mam już dość: i Rzymu, i wszystkich dokoła, i siebie. Nie wiem czym powodowana, może jakąś nagle zauważoną szansą, sprawdzam czy są bilety do Aten – są na niedzielę i to nawet nie tak bardzo drogie. Rezerwuję dwa: i te tam, i powrotne na następną niedzielę.. Dzwonię do mojej A-i… „Posłuchaj, w Atenach też jeszcze nigdy nie byłaś a ja bardzo chętnie Ci je pokażę. Przeżyjemy stratę tych biletów do Rzymu, załatwię nowe ubezpieczenie, pomyśl tylko: Ateny to jednak twoje klimaty, bo i język, i kuchnia, i muzyka i cała masa innych rzeczy… ” – kuszę.
„Daj mi godzinę do namysłu” – słyszę. Najgorsza moja godzina!!! Ciągnie się w nieskończoność a ja chodzę po biurze zamiast pracować i wlewam w siebie niezliczone ilości wody.. Kiedy telefon dzwoni i widzę, że to A-a aż boję się odebrać… Ateny!!! Hurraaaa…. Lecimy do Aten!!!! Pojutrze lecimy do Aten!!!!
„Witamy państwa na pokładzie samolotu (..), którym polecimy do Aten. Czas naszego lotu…” – słyszę tym razem naprawdę a samolot już za chwilę uniesie się wysoko bym mogła dotrzeć tam gdzie być lubię, gdzie wszystko takie moje, takie dziwnie znajome a jednak wciąż nowe, zaskakujące choćby widziane po raz nie wiem który… „Dziękuję” – wielokrotnie powtarzam: i cicho, do swojego losu, i głośno w stronę A-i… I choć wiem, że A-a zdana jest zupełnie na mnie, bo nie miała kiedy nawet poczytać o Atenach, że to straszna odpowiedzialność, bo ktoś tam w piątek powiedział, że lepszego przewodnika nie mogła sobie znaleźć … – cieszę się tym, że lecę właśnie tam i obiecuję, że pokażę A-e te moje Ateny najlepiej jak tylko się w ciągu tygodnia da, najlepiej jak tylko potrafię.

Wielkie to szczęście móc być na koncercie Alkistis Protopsalti

W samolocie już włączony napis: „Zapiąć pasy”, a to oznacza, że Ateny już tak blisko nas… Niedawno minęło południe a my spoglądamy w dół, bo to już nasza Grecja: góry i wyglądające niczym niteczki oplatające je drogi, i gdzieś tam pomiędzy skupiska domków, już za chwilę piękne zatoki i białe przesuwające się plamki na morzu, już przepiękne kolory morza, już samochody przesuwające się po tych nowoczesnych arteriach…… Delikatne dotknięcie ziemi….
Wylądowaliśmy na lotnisku w Atenach…. Czas na głęboki oddech – witaj znowu…. Widzę jak moje oczy się śmieją, czuję jak raduje się moja dusza – znowu tu jestem… Wiedziałam, że ja tu jeszcze kiedyś wrócę…
Czasem zastanawiam się co takiego jest w tych Atenach, że tak lubię tu wracać, że tak bardzo raduje się moja dusza kiedy tu właśnie ląduje samolot ze mną na pokładzie… Z lotniska odjeżdżamy autobusem – niebieskie metro na odcinku do stacji Etniki Amyna aktualnie w remoncie, ale ma to swoje dobre strony, bo od razu patrzymy na te wspaniałe szerokie ulice wybudowane na olimpiadę AD 2004, od razu możemy zobaczyć mnóstwo żółtych taksówek i to, z jaką fantazją jeżdżą greccy kierowcy, od razu mogę pokazać A-ce gdzie mieszkałam 20 lat temu a gdzie mieszka ta nasza koleżanka a gdzie inna… Na stacji Etniki Amyna przesiadamy się w niebieskie metro kupując tu za 10 euro (sztuka) tygodniowe bilety na wszystkie środki komunikacji publicznej: ma to sens bo wiem, że będziemy się sporo przemieszczać, szczególnie metrem, bo z uwagi na korki najlepszy to środek w tym mieście. Stacje metra w Atenach zachwycają mnie niemożliwe a na tej dotąd nie byłam: przyglądamy się jakimś drzewkom…. całkiem to ładne, choć pokażę potem A-e inne, ciekawsze stacje, o, jak ta na Syntagmie gdzie można obejrzeć przedmioty, które znaleziono w ziemi podczas budowy metra, albo moja ulubiona, Akropoli, gdzie nie tylko wykopaliska, ale i olbrzymi plakat z pięknym zdjęciem niezapomnianej Meliny Mercouri stojącej z uniesioną dłonią pod Partenonem, czy Statmos Larissis z takimi śmiesznymi krzesełkami, albo te stare, ale takie klimatyczne przy linii zielonej, której Grecy metrem nie nazywają tylko chyba elektriko, z pięknymi starymi zdjęciami (Thissieo), czy wyglądające jak stacje naszej kolejki podmiejskiej do Milanówka (Ano Patisia, Eirini, Petralona), czy wreszcie te wielopoziomowe jak ta przy Omonii, gdzie znalezienie właściwego wyjścia górę wcale takie proste nie jest, ale szukanie go zwyczajnie nas bawi.
Tak, metrem w czasie tych wiosennych wakacji w Atenach poruszamy się sporo i wciąż zastanawiamy się ale tak z sympatią, jaki procent mieszkańców Aten pracuje, bo w metrze, szczególnie czerwonym przez cały dzień tłok niewiarygodny, ba, taki nawet, że raz nie udaje nam się wepchnąć tymi samymi drzwiami do wagoniku. Piękne to nowoczesne ateńskie metro – tu myślę o linii czerwonej i niebieskiej, ale i to zielone takie stareńkie, klimatyczne bardzo, takie mi bliskie, bliższe oczywiście niż to nowe. Metro przygotowane do przewozu turystów – zapowiedzi stacji oraz informacje o możliwości przesiadki po grecku i po angielsku. Metro to takie, gdzie po zejściu na dół ogarnia człowieka jakiś spokój zupełny, jakieś natychmiastowe wewnętrzne wyciszenie, a może to dzięki tej sączącej się spokojnej muzyce? Zauważam na stacjach metra coś nowego dla mnie: to ekraniki pokazujące temperaturę dnia bieżącego i trzech dni naprzód. Dwudziesty dziewiąty dzień marca i dziewiętnaście stopni, a potem już tylko powyżej dwudziestu, nawet dwadzieścia pięć.…. To cieszy, bo kilka dni wcześniej w rocznicę odzyskania przez Grecję niepodległości – fotografowałam w Warszawie śnieg….
Jeszcze tego samego dnia kiedy przyjechałyśmy udaje nam się wieczorem dzięki naszej mieszkającej w Atenach koleżance wejść do klubu Gazarte przy stacji metra Gazi – szczęście to olbrzymie, bo tam koncert wielkiej Alkistis Protopsalti, która należy do ścisłej czołówki greckich artystów jeśli chodzi o muzykę.

Na Placu Syndagma nocą

Grecy, jak przez te lata zauważyłam, w ogóle uwielbiają muzykę, w tym bardzo cenią sobie dokonania ich rodzimych artystów, płyty z muzyką grecką wcale do tanich nie należą, a jeśli wziąć do ręki tygodnik „Athinorama” – można dostać zawrotu głowy od ilości koncertów, które mają miejsce właśnie w Atenach. Nie jest łatwo zdobyć bilety na koncerty artystów takich jak Dalaras (dzwoniłam do Megaro Mussikis dzień przed przyjazdem ale oczywiście żadnych biletów już nie było), Haris Alexiou, właśnie Alkistis Protopsalti, Eleftherija Arvanitaki, Tania Tsanaklidou, i wielu wielu innych, ale my mamy wyjątkowe szczęście przecież i to tylko dlatego udaje nam się zasiąść przy stoliku w klubie Gazarte gdzie sama Alkistis Protopsalti tak blisko, że na wyciągnięcie ręki, i dać się bezwiednie porwać temu co się w klubie dzieje… Cóż ta artystka potrafi zrobić ze swoją publicznością nie sposób napisać – tego trzeba doświadczyć: ta nie tak bardzo młoda Alkistis to nadal wulkan energii, który porywa do świata swoich piosenek wszystkich bez wyjątku… I zachłystuję się tym kiedy wszyscy śpiewają z nią jej piosenki, i śpiewam także i ja kalecząc ten grecki ale niech tam… Jestem na takim koncercie na jakim dawno nie byłam, a kiedy w końcu po kilkakrotnych bisach Alkistis zaintonuje „Ki eimaste akoma zontanoi” i już wiem, że to utwór „Tο χειροκρότημα” („Oklaski”) będę tak klaskała, że potem odczuję już tylko ból po wewnętrznej stronie dłoni ale ból to taki słodki, taki inny niż wszystkie… Uda nam się jeszcze w czasie tych wakacji w Atenach wejść do klubu „Metro” w ateńskiej dzielnicy Gizi, gdzie koncert innej wielkiej greckiej gwiazdy, Tani Tsanaklidou, która będzie przepięknie śpiewała i sama i z obdarzoną świetnym głosem Marthą Frindzila, a kiedy usłyszę „Αυτή η νύχτα μένει”, kiedy usłyszę jak wszyscy śpiewają, kiedy zobaczę te płomyki ognia wydobywające się z zapalniczek, kiedy będę razem ze wszystkimi śpiewać aż niejaki Petros – przypadkowy sąsiad powie: „Bravo Betaki!”, kiedy poczuję, że zwyczajnie się duszę, bo to takie wielkie emocje, których żadną miarą zmierzyć nie można, kiedy uświadomię sobie, że tu ja, tuż obok Tania, ta właśnie uwielbiana przeze mnie od lat Tania, taka .. taka zupełnie inna niż Alkistis, taka ciepła, taka bliska…. – pomyślę: dziękuję ci losie, że mogłam tego doświadczyć, że mogłam się tu znaleźć, choć nie mając biletów i czekając od wczesnych godzin pod bramą klubu, wśród mętliku w głowie: wpuszczą czy nie wpuszczą aż się boję, że się nie uda, choć jestem tak blisko – ale jednak! Dziękuję ci losie!!!! Pokazywanie mojej A-e Aten rozpocznę od Anafiotiki – rejonu, do którego mam jakiś sentyment, rejonu gdzie tak słodko, tak klimatycznie, gdzie godzinami można spacerować wśród tych przepięknych choć zniszczonych malutkich domków niczym z bajki, wzniesionych ponad 100 lat temu przez mieszkańców wysepki Anafi, pokonując niezliczoną ilość schodów, schodków i schodeczków. Uwielbiam tę część Aten i kiedy tylko mogę muszę tam zajrzeć, by poczuć klimat tego miejsca, nakarmić oczy jego niewiarygodną urodą, a klimat ten poczuć łatwo bo mimo, iż samo centrum, mimo, iż tuż przy Akropolu, to jakoś na szczęście niepopularnie, nieturystycznie i stąd tak bardzo pięknie, a jeśli jeszcze zagłębić się bardziej nie tylko w te zaułki pełne przeciągających się kotów ale i w historię powstania Anafiotiki, coś będzie tam ciągnęło już zawsze, tak jak ciągnie mnie i moich różnistych znajomych.
Kiedy dojdziemy w okolice Areopagu – klimatyczny raj się skończy, bo tu tłumy ludzi mimo, iż to marzec. Wchodzimy na wzgórze, siadamy na którymś z kamieni, dumamy… Patrzymy na miasto ale i na widoczny stąd i tak nieodległy Akropol: Propyleje wydają się być czarne… Nie, nie są czarne: to tylko przepływająca niczym rzeka masa ludzi stwarza takie niesamowite wrażenie. Nie pójdziemy tam tego dnia – za moment brama będzie zamknięta, ale posiedzimy dość długo na Areopagu, pokażemy nasze blade polskie buźki pięknemu słońcu, i pospacerujemy szeroką piękną aleją, którą ja nazywam Aleją Meliny Mercouri a tak naprawdę nazywa się Areopagitou, przechodząca potem w Apostolou Pavlou. Aleją tą, rozpoczynającą się przy Zappio, gdzie pomnik Meliny Mercouri dojdziemy aż do Thissio, patrząc to co odkopano po obu jej stronach, patrząc na śliczne kamieniczki, patrząc wreszcie na połacie ziemi pokrytej mocnozieloną trawą i kwitnącymi niewielkimi kwiatkami. Ciesząc się wiosną w Atenach, popijając w jednej z kafeterii frappe, opowiem mojej A-e jak o stworzeniu takiej spaceroej alei marzyła Melina Mercouri i jak wreszcie kilka lat temu marzenie to zrealizowano choć Melina ceremonię otwarcia mogła oglądać już tylko z góry, ale z pewnością ją widziała.
Kiedy kupimy za 12 euro/sztuka bilety do stanowisk archeologicznych, będziemy je oglądały w ciągu dnia, bo miejsca te o tej porze roku (może latem jest inaczej) otwarte tylko do 15-tej choć wejść można do 14.30. W ramach takiego zbiorczego biletu można w Atenach w ciągu czterech kolejnych dni obejrzeć siedem miejsc. Nam uda się obejrzeć sześć: z uwagi na brak czasu zrezygnujemy z Agory Rzymskiej, a z niej dlatego, że ją najlepiej widać z każdej strony nawet z zewnątrz, bo tak jest usytuowana, na dodatek nieco w dole. Najwięcej czasu spędzimy na Akropolu oraz na terenie Agory Greckiej, bo i teren to całkiem duży a jeśli dodać jeszcze bardzo interesujące muzeum…

Dla mnie 20 stopni w cieniu o tej porze roku  to bardzo ciepło – miejscowi temperaturę odbierają jak  widać inaczej i nadal nie zdejmują zimowych kurtek

Po Akropolu chodzę z wielką radością uświadamiając sobie, że strasznie dawno tu nie byłam: pewnie już jakieś pięć lat minęło… Przypominam sobie dzień, kiedy stanęłam tu po raz pierwszy realizując największe wówczas marzenie mego życia, marzenie wydawałoby się wieki temu nie do spełnienia, marzenie zupełnie abstrakcyjne… Usiądę na murze i spoglądając na położoną w dole Anafiotikę wspomnę, że w tym roku mija dokładnie dwadzieścia lat od dnia kiedy po raz pierwszy stanęłam na greckiej ziemi, właśnie, tu, w Atenach, które w taki zauważalny a jednocześnie zupełnie niezauważalny sposób powoli stawały się moimi Atenami i takimi już pewnie pozostaną. Przejdę na drugą stronę obchodząc dostojny Partenon, siądę na innym murku i poproszę A-ę o zrobienie mi zdjęcia z Odeonem Attycusa znajdującym się nieco niżej.
Porównam te zdjęcia później: i to właśnie i tamto sprzed dwudziestu lat, włożone wraz z innymi do albumu starannie przechowywanego niczym relikwie, bo któż mógł przypuszczać wówczas, że ja do Aten jeszcze kiedykolwiek wrócę…. Porównam i powiem: „Zestarzałam się razem z tym pięknym Odeonem całe dwadzieścia lat, ale i on też się zestarzał tyle, że dla niego takie dwadzieścia lat to nic a dla mnie?”
Dobrze mi tutaj: moja A-a robi setki zdjęć, zagląda tu i tam, ogląda i Świątynię Nike, i Erechtejon, i położony w dole, widoczny jak na dłoni teatr Dionizosa… Spogląda i na Ateny rozłożone wokół wzgórza, gdzieś tam dostrzega Łuk Hadriana, pod którym stanie kilkakrotnie w czasie tych wakacji, ba, nawet Świątynię Zeusa Olimpijskiego stąd dostrzeże, spojrzy w drugą stronę, gdzie wzgórze Pnyx, gdzie wzgórze Muz, popatrzy tam gdzie nowe muzeum Akropolu choć jeszcze nie tak dawno znajdowało się tutaj, na wzgórzu właśnie – i patrząc na to wszystko pozwoli mi pozostać z moimi myślami, czego czasem potrzebuję, szczególnie właśnie w Atenach, moim niewiarygodnym, wciąż przeze mnie niepoznanym i pełnym sekretów tak ukochanym mieście.
Cieszę się, że miasto to podoba się mojej A-e, cieszę się tym, bo bardzo tego chciałam, a Ateny to tak naprawdę upiorne miasto, chyba, że spojrzy się na nie tak inaczej, spojrzy się głębiej i dostrzeże to piękno, którego dostrzec ot tak prosto nie można. Cieszę się, że A-a nie klnie kiedy przez godzinę stojąc na ruchliwej Vassilissis Sofias nie możemy zatrzymać taksówki, choć tych jest tu przecież tak wiele, cieszę się, że nie złorzeczy kiedy strajkuje metro i Ateny stają się tego dnia jednym nadzwyczajnym korkiem, cieszę się, że się śmieje kiedy manifestacja i protesty paraliżują miasto absolutnie na skutek rozłożenia namiotów na Syntagmie, na potężnej ulicy Stadiou/Filelinon i potok złożony z setek jak nie tysięcy samochodów kierowanych przez niecierpliwych Greków nerwowo wciąż naciskających klaksony, wtłoczyć się musi pod dyktando zupełnie gubiącej się w tym zamieszaniu policji w inne ulice…

Nie wspinam się na Akropol za każdym razem,  kiedy jestem w Atenach, ale od czasu do czasu…

W dzień chodzimy po terenie wszelakich wykopalisk, staramy się dostrzec każdy szczegół, zachwycamy się wszędzie kwitnącymi małymi kwiatkami, w tym nawet rachitycznymi makami wyrastającymi spod kamieni. Kiedy stanowiska archeologiczne są już zamknięte chadzamy tam gdzie wejść można zawsze, o, jak od strony Thissieo na wzgórze Pnyx i dalej na wzgórze Muz, by po drodze przyjrzeć się ślicznemu stareńkiemu kościółkowi Agiou Dimitriou, zatrzymać na tarasie widokowym skąd bajeczny widok na Akropol i za nim wzgórze Likavitos z połyskującym na szczycie maleńkim kościółkiem Agios Jorgos, a potem stanąć pod całkiem potężnym pomnikiem Filoppapossa (ruiny monumentalnego grobowca), który z Akropolu wydaje się taki malutki, popatrzeć stąd na teatr Dory Stratou, i wreszcie znaleźć dzięki A-e grotę, która jak głosi legenda (choć ponoć chyba tylko legenda) była więzieniem Sokratesa…. Musimy wjechać na szczyt wzgórza Likavitos, a to miejsce moje w Atenach ulubione, by stąd popatrzeć na miasto, które jak wciąż podkreślam wydaje się być białe, a z tej wysokości jakieś poszatkowane liniami niemal prostymi i kończącymi się gdzieś tam hen hen – to ulice, setki ulic…. Staram się pamiętać, że moje Ateny to nie tylko przecież wykopaliska, to nie tylko to co pozostało z czasów dawnych, co możemy zobaczyć w przewodnikach i co jest w programie jedno- czy dwudniowych wycieczek do tego miasta, ale to również zwykłe a jednak niezwykłe współczesne miasto, z codziennym życiem dla pewnie jakichś trzech milionów Greków jeśli liczyć z obszarem Pireusu, to miasto o pięknych kamienicach jeśli tylko podnieść głowę nieco wyżej, ale i zupełnie rozpadających się starych domach, które tak mi się podobają i które z wielką namiętnością fotografuję, bo przecież one znikają: lepiej rozwalić, rozebrać, wznieść coś współczesnego, bo takie potrzeby nowoczesnego miasta a co do rozbiórki – taka konieczność miasta niezamożnego. Dlatego staram się bardzo pokazać mojej A-e to czego być może już następnym razem nie zobaczy, jak całą kolonię zrujnowanych dwupiętrowych domów w dzielnicy Ambelokoipi przy wielkiej arterii Aleksandras, skąd już w większości wykwaterowano ludzi, a gdzie można dostrzec jakieś resztki zdobień, ładne czasami okna, ciekawe fragmenty balustrad malutkich balkonów…. Tak właśnie będziemy chodziły po starych Atenach, będziemy zadzierały wysoko głowy, bo na ten balkon warto spojrzeć, na to trzeba spojrzeć koniecznie, bo tego domu już ostatnie godziny a ten strawiony pożarem tuż przy Omonii …. aż dziwne: jeszcze stoi…
Szczęście w Atenach sprzyja nam nieprawdopodobnie nie tylko z uwagi na koncerty, którymi się zachłystywałyśmy, ale także z uwagi na niesamowitą ilość otwartych bizantyjskich kościółków! Dzielę się tym z A-ą dodając, że to chyba jakaś jej zasługa, bo przecież taka „Mała Metropolis” (poprawnie: kościółek Matki Boskiej Szybko Wysłuchującej Próśb – Panagia Gorgoepikoos, i św. Elefteriosa – Agios Eleftherios, który znajduje się obok katedry Metropolis) jak dotąd zawsze była dla mnie zamknięta a dziś…???? Aż nie wierzę, że oto stoję w „Małej Metropolis”, nie wierzę, że wchodzę do bizantyjskiego kościółka na środku ulicy Ermou, nie wierzę, że wchodzę do kilku jeszcze innych, które jak dotąd oglądałam jedynie z zewnątrz, co też cieszyło ale zajrzeć do środka, zapalić swoją świeczkę to jest dopiero przeżycie. Wciąż pytam ale z umiarem moją A-ę czy dobrze jej w Atenach, wciąż podpytuję, czy jej się miasto podoba – czuję się okropnie odpowiedzialna za te Jej wakacje, bo skoro miał być Rzym a wyszło jak wyszło na moje życzenie… Nie chcę aby kiedykolwiek żałowała, że zamieniła Wieczne Miasto na stolicę Hellady, na moje miasto, którym wciąż bezkrytycznie się zachwycam. Bawię się z A-ą, bo kiedy zasiadamy gdzieś w kafeterii czy tawernie opowiadam Jej o tym czy owym, doczytuję parę rzeczy ze starego ale uwielbianego przeze mnie przewodnika wydanego więcej niż ćwierć wieku temu, by potem przeprowadzić mini-egzamin co do miejsc, co do nazw, co do sytuacji… I zaśmiewamy się obie, bo A-a ma przedziwną zdolność do odtwarzania nazwy miejsca poprzez układ literek, a czasem kolejność literek pozamienia i wychodzą z tego nazwy takich miejsc, których ja w Atenach za nic bym nie znalazła. Ba, A-a w czasie naszych kilkakrotnych spotkań ze znajomymi mieszkającymi w Atenach potrafi na mnie naskarżyć z powodu tych egzaminów i rzekomo Jej gnębienia okrutnego, ale mocno wierzę, że wie, iż tylko droczę się z nią i nic więcej.

Na terenie olbrzymiego kompleksu olimpijskiego  przy stacji kolejki Eirini (potocznie zwanej zielonym metrem)

Poznając to co moim zdaniem trzeba w Atenach poznać przechadzamy się po Place i przez Monastiraki przyglądając się niezliczonym sklepikom w tym takim, w których od w zasadzie dwudziestu lat wciąż te same rzeczy, które być może kupią kolejni turyści, bawimy się w sposób nieporadny oczywiście nieliczoną ilością przeróżnych komboloi porozwieszanych na specjalnych stojaczkach, dotykamy ot tak dla zabawy greckich flag przeróżnych rozmiarów i nawet nikt na nas nie pokrzykuje, oglądamy książki, wybieramy pocztówki, które wyślemy znajomym ale i takie dla nas, by powiększyć kolekcje.
Na Monastiraki pochodzimy po targu staroci, którym zachwyci się moja A-a: piękne tam przedmioty, choć dużo tandety również, popodglądamy jak odnawia się czy konserwuje stare krzesła, stoły czy ramy luster, niektóre bardzo piękne. Z suflakiem me pyta siądziemy na skwerze przy stacji metra Monastiraki by popatrzeć na ludzi, i tych biegnących dokąś, ale i tych spacerujących, i tych siedzących na murkach z lodami czy suflakami, i na portrecistów, i na sprzedawców owoców, i na rozłożone prześcieradła – kramiki ciemnoskórych emigrantów, którzy na hasło „policja” natychmiast uciekają z tobołem zarzuconym na plecy a ponieważ jest ich bardzo wielu przypomina to jakiś exodus… Podobne obrazki oglądamy na Syntagmie czy na Akadimias, i choć doprawdy złość czasem bierze kiedy nie można przejść chodnikiem przy Alei Venizelou na Akadimias właśnie, bo tu przystanek a tutaj te prześcieradła to jednak żal tych młodych ludzi, którzy przyjechali do Aten ze swych odległych, egzotycznych dla nas krajów, by tu szukać szczęścia, by tu poprawić swój los a może znaleźć swoje miejsce na ziemi.
Chodząc po Atenach robimy dużo całkiem śmiesznych zdjęć, o, jak grupie rozbawionej młodzieży siedzącej na schodkach pod Starym Parlamentem przy pomniku Kolokotronisa (wygląda to na jakąś lekcję w plenerze) z ustawionymi pomiędzy nią a belfrem wieloma aparatami fotograficznymi, albo dużemu żółwiowi, który zupełnie swobodnie spaceruje alejką w Ogrodach Narodowych przy Zappio, albo sadzawce w tych Ogrodach, w której czarne jak smoła żółwie wodne, ułożone jeden na drugim, tworzące piramidki, wyglądają jak z jakiejś lawy, jakby zastygłe w tym słońcu, albo malowniczym straganom na osiedlowym bazarku zwanym laiki, albo dużemu psu, którzy niepewnie na cmentarzu Kerameikos podchodzi do żółwia i wyciągając łeb do przodu wącha go z rozmysłem, że nie wspomnę o niezliczonych kotach czy wałęsających się bezdomnych psach.
Idziemy na Pierwszy Cmentarz ateński (cmentarz A), który jest jednym z moich ulubionych miejsc w Atenach a jeśli tak to i mojej A-e musiałam go pokazać, bo to tu oprócz pięknych starych grobowców, które doprawdy warto obejrzeć, między innymi grobowiec Meliny Mercouri i grób Nikosa Xylourisa – a to postaci (choć nie tylko one przecież), które na zawsze pozostaną w naszych sercach.
Zaglądamy do Pireusu, ale traktujemy go po macoszemu: jedynie spacer wokół uroczej zatoki Zea. Na duży port z wielkimi promami czy na spacer uliczkami starego Pireusu nie mamy czasu, ale oglądamy z zewnątrz na Neo Faliro stadion Olimpiakos Pireus i znajdujemy całkiem dużo czasu aby obejrzeć fantatyczny kompleks przy stacji metra Eirini – to olbrzymi (choć taki zimny) nowoczesny stadion olimpijski wybudowany na olimpiadę Ateny’ 2004. Szczęście sprzyja nam również przy stadionie Panathinaikos przy Alei Aleksandras – wejście na ten klimatyczny i pokryty od zewnątrz pięknymi nieraz graffitii stadion jest otwarte, możemy nawet usiąść na trybunach i stąd patrzeć na znaną w całej Europie a może i poza nią zieloną koniczynkę.

Na stadionie Panatinaikos Ateny

Sporo czasu spędzimy na lokalnym bazarku w dzielnicy Ambelokoipi zwanym laiki. Od lat ilekroć jestem w Atenach muszę pójść na laiki, o czym wielokrotnie wspominałam, bo to tutaj piękne stragany z wieloma owocami i warzywami (choć nie tylko), bo to tutaj przekrzykiwania się Greków, bo przecież tylko u tego najlepsze karczochy a truskawki? „Nie ma smaczniejszych a i tańszych niż u mnie” – słychać zewsząd. Jest w tym uroczym klimacie laiki coś orientalnego – centrum europejskiej stolicy a skojarzenia przywodzą na myśl suk czasami. Jeszcze ciekawiej jest na stałym bazarze niedaleko Placu Omonia, gdzie można obejrzeć przeróżne gatunki ryb i innych stworów morskich a nieco dalej (w tym samym budynku), dla niektórych już mniej malownicze miejsce, gdzie wiszą uwiązane za nogi i odarte ze skór owce, kozy czy króliki. I na laiki i przy Omonii harmider, hałas wielki, bo Grecy strasznie krzyczą ale chętnie pozują do zdjęć i pozwalają fotografować swoje towary nierzadko wprost specjalnie pokazując je obiektywowi.
Podglądamy życie tego miasta i widzimy obrazki, których kiedyś w ogóle się nie oglądało. Teraz niestety niechciane sytuacje zdarzają się coraz częściej choć my wolałybyśmy takich nie widzieć: jak choćby kelner goniący po Place złodzieja, który ukradł damską torebkę (nie wiemy czy zerwał z ramienia przechodzącej kobiety czy też zabrał z krzesła na przykład), czy para kieszonkowców w zielonym metrze, która na dodatek dostrzegła, że została zdemaskowana, czy oglądane nocą przez okna taksówki rejony ulicy Pireos z jakąś szamotaniną, inną bójką, krzykami… Nie lubię tego rejonu, już kiedyś o nim pisałam – ale to też moje Ateny, ich inna, ciemna strona.

Choćby nie wiem jak chcieć inaczej i jak się starać – czas w Atenach płynie nieubłaganie szybko i to się zdecydowanie czuje mimo, że śpi się niewiele, po mieście chodzi się i dniem i nocą, bo nocą Ateny są również prześliczne choć zupełnie inne niż za dnia. Wiedziałam, że nie pokażę mojej A-e wszystkich miejsc, które pokazać bym chciała, bo w ciągu jednego tygodnia zwyczajnie się nie da. Przedziwne to miasto, do którego jeżdżę od dwudziestu już lat i wciąż go nie znam, choć tak się staram. Choć w moich Atenach na przestrzeni tych lat spędziłam naprawdę wiele dni to i tak wiem, że nadal mnóstwo tam takich miejsc, których nie widziałam, mnóstwo nieodkrytych zakątków, mnóstwo miejsc, którymi jestem zaskoczona, mnóstwo takich, do których zawsze chcę wracać, bo tam mi zwyczajnie dobrze.

Kiedy siedziałam na Syntagmie w niedzielę, już z bagażami, czułam, że znowu coś odchodzi, coś ucieka przede mną choć wcale tego nie chcę….. Moja A-a poszła oglądać, już tym razem po raz ostatni, malowniczą zmianę warty ewzoni przy Pomniku Nieznanego Żołnierza, a ja patrzyłam na tę Syntagmę, jakże inną dziś niż dwadzieścia lat temu. Patrzyłam na ten znajdujący się tuż obok mnie dostojny, blisko 150-letni hotel Grande-Bretagne, którego śliczne wnętrza udało nam się w czasie tych wakacji obejrzeć i myślałam, jak pięknie wygląda nocą, kiedy jest oświetlony… Patrzyłam na bezpańskie psy, które z jazgotem wbiegają pod koła samochów ruszających kiedy zielone światło, wciąż niepotrafiąc zrozumieć dlaczego to miejsce sobie upodobały, patrzyłam na idący całą szerokością ulicy jakiś pochód trębaczy, doboszów i jeszcze innych muzykantów….. Siedząc wśród kwitnących drzewek pomarańczowych, tak niesamowicie pięknie pachnących – zastanawiałam się za moimi znajomymi dlaczego tego niezwykłego zapachu nie można sfotografować by potem odtwarzać, kiedy tylko przyjdzie na to ochota. Kiedy siedziałam tak na Syntagmie wśród tych pachnących drzewek pomarańczowych i patrzyłam na dzieci z balonikami, na spacerujących dorosłych, na gołębie wyszukujące czegoś w trawie, zastanawiałam się co takiego jest w tym mieście, że jeszcze tu jestem a już za nim tęsknię… Myślę, że odpowiedzi na to pytanie będę szukała jeszcze przez wiele lat i znalezienie jej będzie bardzo trudne.
Galeria z wiosennych wakacji w Atenach – w przygotowaniu.