2015/2016: Ateny

Grudzień 2015 /styczeń 2016: Ateny

Tak mi jakoś nieprawdopodobnie szybko minął jesienny czas, że nawet się nie obejrzałam, a już znowu pakowałam walizkę. Prawda: wyjątkowo wyjeżdżałam do zimowych Aten po raptem 2 miesiącach od powrotu z letnich wakacji. Święta Bożego Narodzenia spędzam zawsze w Polsce, z rodziną, z najbliższymi, ale już w drugi dzień Świąt…
Poleciałam samolotem greckich linii lotniczych, którymi – chyba wspominałam – bardzo lubię latać, bo jeszcze stojąc na płycie lotniska w Warszawie mam wrażenie, że już jestem tam: wokół przecież tak grecko jakoś. Plusem lotu dziennego jest i to, że w pogodny dzień, a taki na podróż mi się zdarzył, tak ładnie widać przez okienko Grecję: i tę górzystą i tę nadmorską… Lubię kiedy samolot leci nad starymi Atenami: wypatruję wówczas i Pireusu, Akropolu, a i nawet starego marmurowego stadionu – przy dobrej widoczności wszystko to można zobaczyć! . W czasie tej podróży miałam wyjątkowe szczęście: tuż za mną siedział pewien Grek, który jak tylko wlecieliśmy na terytorium Grecji, opowiadał córce o wszystkim, co z góry widzieliśmy – ja tak dobrze nie rozpoznaję Grecji z góry: Grecja dla mnie wówczas wygląda zupełnie inaczej aniżeli, kiedy patrzę na mapę.
Zastanawiałam się i to już na długo przed wyjazdem, jak wyglądać będzie w tym roku ta świąteczna Grecja. W Warszawie w grudniu tak ślicznie, tak radośnie, a z Grecji nadchodzą coraz częściej przykre informacje nie tylko związane z kryzysem, który wciąż gnębi i gnębi Greków, ale i z sytuacją na świecie, w tym przede wszystkim z napływającymi niezliczonym masami imigrantami, którzy czasowo pozostają w Grecji, w tym w Atenach. Wszystko to przekłada się na nastroje Greków, a te, widząc po nastrojach moich przyjaciół czy znajomych mieszkających w Grecji ulegają jednak pogorszeniu. Nie oczekiwałam tonących w świątecznych dekoracjach Aten, bo na to potrzeba przecież pieniędzy, a tych borykającej się z kryzysem Grecji wciąż brak, ale też nie chciałam zobaczyć Aten przygnębionych, smutnych czy nieświątecznych. Mocno egoistycznie (mam tego świadomość) bałam się też i tego, że tak lubiany przeze mnie czas świąteczny skończy się, kiedy wyląduję w Atenach, ale…

Pl. Kotzia: fantastyczny pokaz multimedialny  w świątecznym klimacie

Ale Grecja nigdy mnie nie zawodzi! I ufam, że tak będzie zawsze…
Już na lotnisku w Atenach dostrzegam dekoracje: a to choinki, a to nawet obklejone światełkami walizki w miejscach, gdzie odbiera się bagaże… Taka to właśnie Grecja, takie to właśnie te moje Ateny, do których przyleciałam nie pamiętam w tej chwili po raz który, a które witają mnie jak zawsze: tak ciepło i tak serdecznie, a tę serdeczność wyczuwam od razu na lotnisku.

Metrem jadę do centrum miasta – to najwygodniejsze dla mnie, bo w sąsiedztwie domu znajomych, u których zazwyczaj się zatrzymuję, jest stacja tego właśnie niebieskiego metra, zatem radzę sobie sama doskonale i wcale nie trzeba po mnie na lotnisko przyjeżdżać. Na którymś z mijanych peronów spoglądam na wiszący ekran: 17 stopni! Brawo: taka temperatura pod koniec grudnia bardzo mi odpowiada! Do tego dodać należy słońce…och!!! Tego właśnie zmarzluchowi z północy Europy potrzeba w środku zimy!
Pogodowo w zasadzie przez całe dwa tygodnie, które tutaj spędzę, będę zadowolona, no, może z wyłączeniem trzech dni dokładnie przełomu roku, w tym nocy sylwestrowej, kiedy to temperatura spadnie do zera i zrobi się zimno tak, że kiedy będę wracała z przyjęcia od znajomych w środku nocy i taksówka dowiezie mnie w miejsce, od którego będę musiała w delikatnych szpilkach przejść 2-3 minuty – zimno to w stopach odczuję. Na spacer w pierwszy dzień 2016 roku założę czapkę, a szyję owinę szalikiem – tak, tak się zdarzy, mimo, że w dnie przed końcem roku będę spacerowała w bluzce z krótkim rękawkiem, bo kiedy w ciągu dnia słońce świeci temperatura mocno przekracza [w słońcu] 20 stopni…
Korzystając z tak pięknej pogody znajomi wywożą mnie na jeden dzień na sam kraniec Attyki, do miasteczka Lavrion, gdzie nie byłam coś około 20 lat. Staję w tym Lavrion zupełnie tak, jakbym znalazła się tu po raz pierwszy: nic, kompletnie nic nie zostało w mojej pamięci poza tym, co da się odczytać ze zdjęć zrobionych przed laty. Wiem, że spory tu port, rozbudowany zresztą mocno w ostatnich latach, ale ja stąd nigdy nie płynęłam. Ładna tu marina: o tej porze roku pełna jachtów i jachcików spokojnie czekających na sezon. Z wielką przyjemnością zasiadam przy stoliku kafeterii tuż przy marinie i czując na sobie ciepło promieni słonecznych zanurzam się w świecie przywiezionej ze sobą książki: oczywiście jednej z tych, które określam „Z Grecją w tle” – ależ mi tu dobrze!!! Kiedy stwierdzam, że wystarcza mi bycie w samym sweterku, że ta wiosenna kurtka, którą zabrałam ze sobą z Aten zupełnie nie jest mi w Lavrion potrzebna – trudno mi uwierzyć, że to koniec roku: przecież jestem w Europie, a nie na jej antypodach! Podobnie zresztą będzie nad zatoką w Porto Germeno, gdzie pojedziemy innego dnia: tu w ciepłych wodach urokliwej zatoki nawet dzieci będą się z radością taplały… Niesamowita ta pogoda południa Europy!
W miasteczku Lavrion, które jawi mi się większe niż je zapamiętałam tak naprawdę niczego ciekawego nie rejestruję, no, może poza kilkoma ładnymi, starymi chatkami i lokalnym bazarkiem zwanym w Grecji laiki, którego atmosferę, podobnie jak innych tego typu miejsc zwyczajnie ubóstwiam. Jest czas poświąteczny i wielu osób tutaj nie widzę, ale wielkie indory oferowane do sprzedaży robią na mnie wrażenie. Kolejka do bankomatu znajdującego się przy banku, podobnie jak kolejka do samego banku, przez cały dzień nie maleje, a ja nie wiem, czym to jest spowodowane … Potem już nigdzie takich kolejek nie widzę – widocznie to tylko taki poświąteczny obrazek. Przełom roku to czas świąteczny w Grecji i widać to nawet na ulicach: wszystko jakieś spowolnione, ludzie mili i sympatyczni… Doświadczam tego, kiedy spaceruję główną ulicą miasteczka, gdzie latarnie ustrojone gwiazdeczkami (pewnie podświetlanymi po zmroku): myślę, że latem przechadzają się tu tłumy, bo kafeterii i tawern widzę to całkiem sporo. Zatrzymam się na dłużej przy wysokiej choince: biała, sztuczna, ale nawet ładna, wejdę do małego baru i zjem bardzo smaczne suflaki z maruli salatą (zielona sałata ze szczypiorkiem, koperkiem i z sokiem z cytryny), pouśmiecham się do tutejszych rond: tak malutkie widziałam dotychczas tylko w Skali na wysepce Patmos.

Aleja spacerowa w Lavrion

Do Aten będziemy wracać inną drogą, nadmorską, przez Lagonisi: tu zatrzymamy się u znajomych znajomych, bo to czas niezliczonych odwiedzin, a w każdym domu na stole typowe dla tego okresu ciastka: melomakarona i kourabiedes, za którymi po prostu przepadam. W czasie takich bardziej i mniej przypadkowych odwiedzin znowu będę patrzyła na prezenty poukładane pod choinkami – wszak w Grecji Agios Vasili prezenty rozdaje dopiero 1 stycznia, a do końca moich dni nie przestanę się dziwić cierpliwości greckich dzieci: oglądanie takich paczek i niemożność ich otwierania – to musi być okropne! Zatrzymamy się jeszcze w miejscu nieodległym od Aten, ale takim, w którym nigdy nie byłam: to jezioro Vouliagmenis, prześliczne jezioro! Widzę, jak część przybywających kupuje bilety, by popływać w jeziorze, ja ograniczam się do spaceru wokół i jestem pod wielkim wrażeniem tego miejsca.
Do niewielkiego Porto Germeno zostanę wywieziona na własne życzenie: kiedy pada propozycja wyjazdu z miasta, bo pogoda nadal taka piękna i decyzja co do miejsca zostaje pozostawiona mnie – myślę o Porto Germeno właśnie, bo nie byłam tu już bardzo, bardzo dawno (coś około 16 lat), a pamiętam, że miejsce mi się podobało. Mam wrażenie, że po raz pierwszy jadę tą trasą, którą właśnie zmierzamy – a może i rzeczywiście tak jest? Może kiedyś jechałam inną drogą? A może to ta sama tylko o niej już zapomniała? Ta teraźniejsza bardzo mi się podoba: prowadzi wśród gór i niesamowicie zielonych sosnowych lasów. Wyczytuję w moim przewodniku, że gdzieś tutaj po drodze do celu naszej wycieczki znajdują się mury starożytnego fortu Egosthena. Niestety, choć znajduję tablicę z informacją o tym miejscu gdzieś tu w pobliżu – murów odnaleźć mi się nie udaje, a nie ma tu nikogo, kogo mogłabym zapytać: okoliczne domy wyglądają na zamieszkałe tylko latem. Dziwne to wszystko dla mnie, bo – jak czytam w przewodniku – niektóre wieże pną się do góry na wysokość nawet i 12 metrów: jak mogę takiego miejsca nie znaleźć? Poddaję się w końcu, choć przyznaję: bardzo tego nie lubię. Jest zima i choć dnie są ciepłe i pełne słońca – zmrok zapada dość wcześnie, stąd nie chcę tracić cennego czasu, ale postanawiam jeszcze kiedyś tu wrócić. Na chwilę zatrzymuję się jeszcze w wiosce Villa – ależ się rozbudowała w ciągu tych kilkunastu lat! W tej wiosce biesiadowałam kiedyś w Paschę w dużym gronie Greków z Aten i był to dla mnie przecudowny czas. Dziś stwierdzam, że nic nie zachowało się w mojej pamięci: żadna uliczka, żaden dom za wyjątkiem tego, w którym kiedyś biesiadowałam, ale ten posadowiony jest w takim oddaleniu od zabudowań Villi, że nie sposób go nie rozpoznać.

Niewielka plażyczka przy porcie Porto Germeno

I wreszcie dojeżdżam do Porto Germeno. Spoglądam w dół: niewielki porcik z małymi rybackimi łódkami jawi się ładnym. Dojdę do nieodległej plaży: przedziwnie wszystko tu wygląda, bo część napotkanych kobiet spaceruje w kurtkach i długich, zimowych butach, część osób wyleguje się na plaży w letnich bluzkach, a najbardziej zastanawiają ci (w tym małe dzieci), którzy taplają się w wodach zatoki: toż to koniec grudnia! Zasiądę w pobliskiej tawernie usytuowanej nieco wyżej niż plaża – z tej wysokości będę się przyglądać cudnej urody kolorom wód zatoki i wszystkiemu temu, co mnie otacza, w tym gronu aż szesnastu kotom, przeróżnego wieku, różnej płci i maści: skąd ich się tu tyle nazbierało? Niektóre z nich są bardzo przyjacielskie, niektóre wolą zachowywać dystans, choć kiedy zaczynam rozrzucać ogonki ryb – dystans zdecydowanie maleje, a zaczynają się walki o każdy kawałek jedzenia… Biedne, głodne, zaniedbane koty! Jeden z nich chwyta za serce mnie i moich znajomych, a wyróżnia się kolorem oczu: jedno zielone, drugie – niebieskie. Przymila się do nas, ociera o łydki, wskakuje na kolana… Podejmujemy decyzję: wszyscy chcemy go zabrać do Aten. Znajomy idzie do właściciela tawerny porozmawiać o kocie, a kiedy wraca oznajmia: „Powiedzieli, że możemy wszystkie je – one są niczyje”.
Prosto z Porto Germeno wracamy do Aten – chcemy zdążyć do weterynarza. Nasz kot w aucie zachowuje się poprawnie: po prostu śpi. Weterynarz ocenia jego wiek na około 6 miesięcy, a stan zdrowia na bardzo dobry. Wchodzimy do domu – tu się dopiero zacznie zabawa, bo w ateńskim domu na parterze mieszka już jeden kot: taka moja znajda, którą przywiozłam dwa lata wcześniej z wyspy Amorgos, a na piętrze – inna znajda, zabrana z ateńskiej ulicy … Istotnie, robi się problem, bo przywieziony przez nas kot nie jest akceptowany przez kocich domowników i proces wychowawczy będzie trwał kilka tygodni.

Malutki porcik w Porto Germeno

Ateny w świątecznej szacie prezentują się ładnie: kryzys kryzysem, ale pierwsze wrażenia turyści z pewnością odbierają tu pozytywnie. Na Placu Syntagma nie ma co prawda w tym roku statku, ale stoi duża choinka, a okoliczne drzewka ozdobiono lampkami świecącymi w kolorach białym i niebieskim. Tegoroczną nowością na Syntagmie jest lodowisko, z którego mieszkańcy Aten chętnie korzystają, stąd do wejścia trzeba czasem stać w całkiem sporej kolejce. Wieczorami na Syntagmie zawsze tłumnie: każdy robi sobie zdjęcia przy choince albo z chodzącymi maskotkami, których tutaj, jak zawsze, sporo. Muzyka słyszana znad lodowiska i ten gwar spowodowany ilością ludzi powoduje wrażenie wielkiej radości. Nad niektórymi uliczkami Plaki przewieszono żaróweczkowe girlandy, a zamożne dzielnice jak Kifissia czy Chalandri aż pęcznieją od świątecznych dekoracji. W tawernach i kafeteriach kolorowo, radośnie i tłoczno, a to cieszy, bo widać, że pomimo kryzysu mieszkańcy Aten starają się żyć jak dotąd, a nie zamykać w swoich domach, co niezupełnie zgodne z ich mentalnością i kulturą życia tutaj. Dobrze: niech chociaż w tym okresie będzie radośnie – i tak jest, co wyraźnie czuję spacerując niejednokrotnie po centrum Aten. Chadzam z dużym gronem Greków do tawern, do znajomych, do znajomych ich znajomych, podejmuję z moimi znajomymi ich znajomych w naszym domu – w zasadzie codziennie jesteśmy z kimś umówieni, bo to taki towarzyski właśnie czas. Nie nudzę się na tych wszystkich spotkaniach, bo wiele z tych osób znam i nie czuję się obco, wszyscy z szerokiego grona moich znajomych znają angielski i porozumiewanie się nie jest żadnym problemem, a jeśli nawet uczestnicy dyskusji pod wpływem większych emocji (a te się zdarzają!) przejdą nagle na język grecki – to dla mnie żaden problem, bo wielką przyjemność odczuwam w samym jego słuchaniu: grecki jest tak przecież miły dla ucha, a ja na dodatek sporo rozumiem.
Stary rok żegnam na przyjęciu zorganizowanym u znajomych moich znajomych. Uroczysta kolacja w gronie kilkunastu Greków, z których znam blisko 10 osób, należy do bardzo udanych. Gospodyni, już na emeryturze, uwielbia dekoracje świąteczne, a że zdolności ma nieprawdopodobne – w tym wielkim, dwupoziomowych mieszkaniu mam co oglądać: takie tu cudeńka, że aż zazdroszczę tak niesamowitych zdolności! W bibliotece znajduje się mnóstwo książek, stąd jeszcze przed rozpoczęciem kolacji odczytuję tytuły i stwierdzam, że całkiem dobrze radzę sobie z czytaniem. Odkrywam nawet tom wierszy jednego z greckich poetów, który przed kilku laty był tutaj, w Warszawie, z okazji prezentacji pod nazwą: „Wiersze w metrze”, czym dzielę się oczywiście z przybyłym gronem. Przeglądam piękne albumy ukazujące budownictwo Aten stwierdzając, że współczesnemu daleko urokiem do jeszcze tego sprzed choćby wojny. W czasie kolacji przyglądam się i podawanym potrawom: wszystko tak bardzo mi smakuje, a na dwie potrawy tj sałatkę z buraczków (inną niż ja robię, bo z jogurtem) oraz pitę z grzybami – proszę o przepis, bo szczególnie ta pita grzybowa jest dla mnie doskonała! Rozmowy toczą się i po angielsku i po grecku – mogę brać w części udział, zwłaszcza, że to grono z tych podróżujących, stąd rozmowy nader interesujące. Tuż przed północą, kiedy atmosfera staje się zupełnie luźna, gospodarz włącza telewizor: trzeba przecież dokładnie odmierzyć czas nadejścia Nowego Roku.

Cafe Melina w świątecznej szacie

5.. 4.. 3.. 2.. 1.. !!!! Kali chronia!!!
Kieliszki z białym winem unosimy do góry… – niech nam wszystkim, i tu, i w Polsce, dobrze się wiedzie! Wszyscy dostajemy drobne upominki od gospodarzy – to Agios Vasili przyszedł przecież. Krótkie życzenia noworoczne składane przez Burmistrza Aten w bezpośredniej relacji z Tisieo przechodzą w koncert… O mój Boże: toż to sam Filippos Pliatsikas, którego tak wielbię i na którego koncert do jednego z klubów mam bilet na za dwa dni! Pytam gospodarzy czy nie będzie nietaktem gdybym chciała obejrzeć transmisję z tego koncertu. Ktoś z gości oferuje nawet, że może mnie zawieźć na ten koncert na Tisieo – to niedaleko przecież, ale uważam, że to zbyteczne: zadowolę się obejrzeniem go w telewizji zwłaszcza, że telewizor stoi w oddzielonej nieco części salonu i mam pewność, że nikomu nie przeszkadzam. Koncert pokazywany przez telewizję ERT trwa niecałą godzinę i przechodzi w dokumentalny film o niezapomnianym a tak kochanym przeze mnie Dimitrisie Mitropanosie, który snuje opowieści przeplatane niesamowitą ilością fragmentów Jego koncertów… Goście widzą, co oglądam i nagle ktoś wykrzykuje: „Ty Beata to masz szczęście, a nasz Agios Vasili dla ciebie taki łaskawy, bo i Pliatsikasa ci dał, a teraz Mitropanosa…”. Jestem bardzo wzruszona – co za piękna noc pod Akropolem!

Plac Syntagma

Tak naprawdę Pliatsikasa daje mi los w jeden sobotni wieczór, kiedy mogę pojechać do jednego z ateńskich klubów, bo to tam, w kameralnych warunkach, Filippos Pliatsikas występuje. Koncert to wspaniały, koncert nie do zapomnienia. W tak kameralnych klubach czuć tę bliskość artysty: widać jak bardzo związany jest ze swoją publicznością, że dla niej gra i dla jej zadowolenia zrobi wszystko najlepiej, jak tylko potrafi. Nieprawdopodobna siła braw i wspólne śpiewanie z Pliatsikasem pokazały, jak bardzo publiczność go ceni, jak dobrze go zna i jak bardzo – mimo, że część znanych mi Greków woli go z czasów grupy Pix Lax – nadal jest popularny. Dystansu zaś pomiędzy Pliatsikasem a publicznością nie dało się wyczuć: on grał dla nas, on był z nami i wśród nas!
Obiecałam sobie mocno, że w czasie tego zimowego pobytu w Atenach nic mi nie przeszkodzi wziąć udział w uroczystościach związanych ze świętem zwanym Theofania (Θεοφάνια), co ma miejsce 6 stycznia. Z reguły albo mam samolot powrotny tego dnia, albo już mnie nie ma, albo zaśpię… Tym razem postanowiłam i już! Pogoda mi sprzyja, bo po trzech bardzo zimnych dniach przełomu roku znowu jest ciepło i co najważniejsze: znowu świeci słońce! Na główne ateńskie uroczystości jedziemy do Flisvos, gdzie z kwadransa na kwadrans gromadzi się coraz większa ilość Greków. Oczywiście wszystko jest opóźnione, ale to nie przeszkadza w niczym: stoję wpatrując się w morze, słońce świeci, wokół tylko grecki… Pięknie! W końcu dostojnicy kościelni wchodzą na przygotowane wcześniej miejsce ozdobione gałązkami palm. Jakieś modlitwy, których oczywiście nie rozumiem i w końcu to na co czekam najbardziej: kilkunastu, może więcej, śmiałków w tylko kąpielówkach wchodzi do morza. Wśród nich zauważam kobietę oraz dziecko, co jest dla mnie niemałym zaskoczeniem: byłam przekonana, że udział w poławianiu krzyża biorą tylko dorośli mężczyźni. Wreszcie krzyż zostaje wrzucony do wody – śmiałkowie próbują go złapać, ale nie… To było tylko miarkowanie: krzyż jest uwiązany na sznurku i wraca do góry – nie liczy się!!! Szczęśliwcem w końcu okazuje się być młody, może 18-letni chłopak – to on wyciągnął krzyż wrzucony do wody i to przede wszystkim z nim telewizja i stacje radiowe przeprowadzają wywiady. Emocjonujące widowisko!

Flisvos – święto Theofania (Θεοφάνια)

Udaję się na spacer, bo pogoda piękna, a spacerowanie nabrzeżem zawsze sprawia mi wiele radości.

Dochodzę do całkiem dużej mariny, gdzie widzę mnóstwo luksusowych jachtów pod różnymi banderami – czekają aż zima się skończy… Z wielką przyjemnością wypijam nad wodą frappe i jak widzę po innych stolikach – nie jestem ze swoją frappe jedyna. Taka to zima w Grecji!
Takich spacerów brzegiem morza odbędę kilka w czasie tych zimowych wakacji w Atenach, bo urokliwe to wielce, jachty mogą się podobać, tawerny rybne karmią doskonale, a dojazd z centrum Aten do Flisvos, Faliro czy Glifady nawet komunikacją publiczną nie jest przecież kłopotliwy.
Kiedy przyjadę na takie dwa tygodnie do Aten – mam czas na wszystko, co mnie bardzo, ale to bardzo cieszy. Mogę pospotykać się ze znajomymi mieszkającymi właśnie tutaj, mogę bez pośpiechu pospacerować, poodwiedzać moje kąty, niepoganiana przez czas mogę zajrzeć po raz nie wiem który w alejki mego ulubionego Pierwszego Cmentarza, mogę pójść na pobliskie laiki i przynieść świeże owoce czy warzywa, mogę pójść kiedy nadarzy się okazja (jak teraz) do teatru, bo choć musical „Nine” grecki nie jest to jednak w greckim teatrze i zaśpiewany po grecku przez greckich artystów daje wiele radości, mogę wreszcie, kiedy pada deszcz (a zdarzyło się dwukrotnie) nie wychodzić z domu a włączyć dvd i obejrzeć jakiś film. To, że w tych moich ukochanych Atenach nic nie muszę – jest wielkim moim szczęściem i wielkim darem, za który wciąż losowi dziękuję. I mimo, że przyjeżdżam tu dość regularnie i relatywnie często, że nie brakuje mi na nic czasu – kiedy przychodzi dzień gdy muszę zacząć się pakować, odczuwam jakiś smutek, jakiś żal… Nie potrafię tego zrozumieć! Ostatniego dnia szanuję każdą godzinę, cieszę się każdą godziną tak, jakbym miała tu już więcej nie przyjechać, zauważam upływ prawie każdej minuty … Ostatniego dnia jakimś smutnym wzrokiem patrzę na Akropol popijając ostatnią frappe czy freddo kafe, ze zbolałą duszą przechadzam się po raz ostatni przez Plateia Monastiraki – nie mam wątpliwości, że w ten sposób żegnam się z moimi Atenami …
Tego dnia wszystko jest ostatnie… Czemu to tak jest – nie umiem zrozumieć. Wracam do Warszawy, bo to tam jest moje miejsce, bo to tam chcę mieszkać i wieść moje codzienne życie, ale rozstanie z Atenami zawsze sprawia mi ból choćbym nie wiem jak długo w Atenach była i choć miło jest przeczytać po powrocie do Warszawy w e-mailu nadesłanym przez jednego ze znajomych Greków: „Nigdy nie zapomnij o swoim drugim domu” – pisze tak do mnie od ponad 26 już lat.

Z tegorocznych zimowych wakacji w Grecji postanowiłam zrobić dwie galerie: jedna to „Świąteczne Ateny”, a w drugiej zamieściłam kilka zdjęć z miejsc poza Atenami, do których zajrzałam: Lavrion, Lagonisi i Porto Germeno.

Lavrion, Lagonisi i Porto Germano          Świąteczne Ateny