2018: Ateny

(styczeń)

Kiedy patrzyłam wczoraj przez okienko samolotu na oddalające się od moich oczu Ateny – myślałam tylko o tym, kiedy wrócę tu znowu… Bo że wrócę – wątpliwości nie ma, pytanie sprowadza się tylko do terminu: kiedy …
Po raz nie wiem który (powinnam policzyć na stronie) pożegnałam Ateny: miasto, które sobie wybrałam jako moje drugie, miasto, do którego tak chętnie od blisko 30 już lat wracam, miasto, do którego wracać chcę.
Powodów specjalnych tej mojej styczniowej podróży nie było: może pogoda, a może brak w Atenach tysięcy turystów o tej porze roku?
To takie miłe znaleźć się w styczniu w miejscu, gdzie świeci słońce, gdzie na termometrze kilkanaście stopni, a ludzie chodzą w sweterkach czy w samych tylko marynarkach… Oczywiście nie jest to tak, że w Atenach zawsze w styczniu pogoda jest wiosenna: czasem, o jak rok temu, potrafi nawet trochę śniegu przecież napadać, ale przyznać muszę: pogodowo znowu mi się udało! Jadąc w styczniu do Aten niczego bardziej nie pragnę jak ciepła, słońca, zieleni traw i zieleni liści drzew. A w styczniu w Atenach drzewka cytrusowe oblepione są niezliczoną ilością cytryn, pomarańczy i mandarynek. Takie obrazki cieszą moje oczy niezwykle.
Od dawna nie jeżdżę już do Aten dla zabytków, choć oczywiście doskonale pamiętam, że one tu są i kiedy tylko nachodzi mnie ochota wejść mogę nawet i na Akropol. Nie czynię tego jednak za każdym razem.
Jeżdżę do Aten dla miasta i jego atmosfery, dla ludzi, dla życia codziennego – to lubię pasjami, temu przyglądać się uwielbiam. I to z pewnością dlatego Ateny mi się nie nudzą, bo sceny życia codziennego są przecież niepowtarzalne. Majestatyczny Akropol górujący nad miastem – majestatycznie jawi się zawsze, a czy ten tłum kłębiący się na stacji metra jest zawsze taki sam?

Spojrzenie na wzgórze Likavitos z Zappieo

Komfortem mym jest móc przyglądać się temu, komfortem moim jest pozostanie na peronie i poczekanie na kolejne metro, które czasem pojawi się już za nawet i trzy minuty, stąd nie jest tak zatłoczone jak poprzednie…
Nie spieszę się w Atenach, nie gonię, nie jestem zestresowana upływającym czasem – to cudne uczucie!
Przyjeżdżam tu od blisko 30 lat i mam czas na wszystko, Wiem, że jeśli tym razem nie zajrzę w ten kąt – zajrzę tam kiedy przyjadę tu znowu. Bo przecież przyjadę: Ateny są dla mnie jak na wyciągnięcie ręki, są dla mnie zawsze takie bliskie.
Moje styczniowe wakacje w Atenach to już historia, choć doba nie minęła, odkąd je pożegnałam… O tych pięknych ośmiu dniach spędzonych pod Akropolem mogę opowiadać już tylko w kategorii wspomnień… Trochę szkoda: może mogłam zostać dłużej? Mogłam, zwłaszcza, że tu za oknem śnieg i temperatura około zera, a wszyscy wokół mówią, że i tak ciepło: kiedy byłam w Atenach temperatura w Warszawie spadała do nawet dziesięciu stopni poniżej zera. Nie wyobrażalne – przecież w Europie byłam, a nie w dalekiej Afryce czy Australii! Tylko nieco ponad dwie godziny lotu i taki zupełnie inny świat!
Planów na tę podróż nie czyniłam w zasadzie, bo i jakie plany mogę na Ateny czynić? Marzyło mi się odwiedzenie kilku nowych kafeterii, o których, po obejrzeniu ich na różnych greckich stronach – myślałam, że mogą mi się spodobać, zamarzyła mi się Eksarchia – rejon niezwykły w Atenach, za którym się już stęskniłam, bo ostatnio nie spędzałam tam wiele czasu… Takie to bardziej marzenia na Ateny, a nie plany, bo co tu planować po tylu latach odwiedzania tego miasta.
Nie mam Aten codziennie i to, co mnie tam gubi to chęć odwiedzania za każdym razem moich ulubionych miejsc. Gubi mnie to, bo pochłania czas, który mogłabym spożytkować na miejsce inne. Okropne to, że wciąż muszę dokonywać w Atenach wyborów: okropne, ale ta możliwość jest przecież cudowna.

Przy Muzeum Historycznym (Stary Parlament)

Ten zimowy pobyt w Atenach dzielę sobie na dwie części: na cztery dni zatrzymam się przy stacji metra Attiki, a na pozostałe cztery u znajomych, do których zaglądam od ponad dwudziestu już lat: pomiędzy stacjami metra Statmos Larissis i Metaksourgijo. Oba te miejsca lubię, mimo, że nie cieszą się doskonałą sławą i uważaniem wśród niektórych znajomych mi Greków. Toczę boje słowne pytając, czy jeśli chcę zobaczyć coś ciekawego to lepiej tu, w tych starych Atenach, czy też nowoczesne i wypieszczone, ale nudne Chalandri może?
Oczywiście, że chętniej spaceruję po terenie starych Aten, bo to tutaj ładne, choć zaniedbane budynki, którymi potrafię się zachwycić, bo balkony, bo schody, bo balustrady… To tutaj, na rogu ulicy Samou, kilka lat temu ktoś na murze namalował bardzo piękną sowę i ilekroć jestem w pobliżu pragnę spojrzeć jej w oczy. Sowa jest niezwykła i choć jakiś wandal czas jakiś temu już próbował ją zniszczyć – udało się ją uratować. Jest doprawdy niezwykła! Temat ateńskich graffiti jest w ogóle tematem osobnym i bardzo interesującym: w mieście można znaleźć tak wiele pięknych rysunków, że nie sposób od ich oderwać wzrok. Jeśli myśleć o ilości prac – przodować pewnie będą takie dzielnice jak Psiri czy Eksarchia, ale i w innych miejscach zdarzają się również cudeńka, o, jak ta właśnie sowa. Takie piękne graffiti to chyba jednak nie przypadek: czytałam kiedyś, że te ateńskie rysunki są tak niezwykłe, bo często wykonują je absolwenci czy jeszcze studenci ateńskich uczelni artystycznych. Możliwe, że to tak jest: poziom niektórych graffiti jest doprawdy imponujący.
Spaceruję zatem tak właściwie bez celu po ateńskich ulicach i wypatruję graffiti.
Spaceruję po ateńskich ulicach i przyglądam się ścianom budynków, słupom i latarniom. Ateny są miastem rozśpiewanym, rozkoncertowanym: w tamtejszych klubach o niezwykłej atmosferze odbywa się mnóstwo koncertów, a według mojej prywatnej teorii koncerty te będą jedną z ostatnich rzeczy, na którą Grekom zabraknie w ramach kryzysu pieniędzy. Byłam na koncertach w ateńskich klubach wielokrotnie i uczestniczyłam w tym pięknym rozśpiewanym koncertowym życiu: kluby pękają w szwach, Grecy tworzą atmosferę taką, jak nigdzie poza klubami poczuć jej nie sposób. Tego doświadczyć trzeba! Kiedy się spaceruje ateńskimi ulicami – na murach, słupach czy drzewach można dostrzec plakaty informujące o koncertach – warto je czytać, bo może coś kogoś zainteresuje: w taki sposób i ja dowiaduję się również o tego typu wydarzeniach (choć czasem po czasie – tu trzeba mieć baczenie: Athinorama i strony internetowe jednak lepsze, bo aktualne).
Spaceruję, by zasiąść w jakiejś nieznanej mi kafeterii, wśród których wiele zachwyci mnie swoich wnętrzem czy swoją atmosferą i będę miała dylemat: siąść dla wnętrza w środku czy też dla pięknej pogody na zewnątrz, czego, jeśli myśleć o styczniu, spragniona jestem przecież silnie. Takie to moje ateńskie dylematy.

Styczniowa Plaka: pusto i tak pięknie zielono

Bez żalu zrezygnuję tym razem ze spaceru po Pierwszym Cmentarzu – spacerowałam tam raptem dwa miesiące wcześniej i póki co mi wystarczy. Zyskując w taki sposób czas dwa dni spędzę na Eksarchii – w niezwykłej dzielnicy miasta, która już nie jest tą, którą była w przeszłości, ale sława jej jest nadal wielka.
Na Platija Eksarchia nie wyjmę aparatu, podobnie jak poprzednio i poprzednio.. Nie sfotografuję nawet pomnika, obok którego stanę… – szkoda! Platija Eksarchia to miejsce, które do fotografowania się nie nadaje, ba, nie tyle miejsce, ile urzędujący tu młodzi (w przewadze) ludzie. Dla mnie to już taka zbieranina różnych wyrzutków społecznych, z różnych powodów nieudaczników, alkoholików, narkomanów, którzy próbują podłączyć się pod tych wyznających jakąś ideologię, choć tak naprawdę żadnej ideologii nie wyznają. Mieszkająca od ponad dwudziestu lat w Atenach znajoma mówi, że Eksarchia dziś to miejsce dla wyrzucania z siebie różnego rodzaju frustracji.
– Jesteś niezadowolony, ktoś cię zdenerwował, coś ci się nie udało – przyjeżdżasz na Eksarchię i w sposób usprawiedliwiony niejako samym miejscem rozbijasz bezkarnie trzy szyby… – wyjaśnia obrazowo.
Dla mnie zgroza! I tak jawi mi się Platija Eksarchia i tym razem: jawi mi się źle. Staram się nie przyglądać zarośniętym osobnikom drzemiącym na ławkach czy patrzącym w dal mętnym wzrokiem tym, którzy siedzą pod słupami … Z rozwieszonych pomiędzy konarami drzew białych płacht z jakimiś napisami i tak nic nie rozumiem, choć domyślałam, że to pewnie jakieś hasła ideologiczne.
Eksarchia: dzielnica anarchistów, komunistów i rewolucjonistów, dzielnica, w której można wypatrzeć squaty, a z graffiti, którymi pokryte są mury znajdujących się tu budynków – wyczytać, o co protestujący walczą bądź walczyli, jakie są nastroje społeczne i jakie bolączki w Grecji.
Jak będę tu tym razem dwukrotnie tak dwukrotnie w pewnym miejscu dojrzę sporą grupę policjantów: znajoma wyjaśni, że w tym miejscu gromadzą się zwolennicy jednej z partii i czasem dochodzi do różnych zamieszek, stąd policja woli miejscu temu się przyglądać, choć zasadniczo jak czytam i słyszę policja stara się w to, co dzieje się na Eksarchii (szczególnie przy Platija Eksarchia) nie ingerować. Kawy w kafeterii, którą dobrze wspominam jeszcze sprzed dwóch lat już tutaj na Platija nie wypiję: lokal zastaję zamknięty na głucho, a szkoda, bo był miejscem przyjemnym, z wydzieloną częścią czytelniczą nawet, a ja takie lokaliki bardzo lubię.
Poza Platija Eksarchia – dzielnica mi się podoba. Nachodzę się tutaj dużo zwłaszcza, że teren nierówny i często trzeba wspinać pod górę, a schodków tu całe mnóstwo. Spojrzenie z okolic ulicy Smolenski na Likavitos z lśniącym na szczycie bielą kościółkiem Agios Georgios nie ma sobie równych: widokiem tym będę się cieszyć kilkakrotnie. Zajrzę do kilku kafeterii i kafenionów: w jednym z miejsc właściciel wyprosi mnie z aparatem nie próbując podać powodów. Znajoma wyjaśni, że to miejsce, gdzie przesiadują zwolennicy jednej z partii i lepiej dla nich pewnie nie być nawet przypadkiem sfotografowanym. Na Eksarchii pod tym względem trzeba być dość ostrożnym: bywalcy niekoniecznie są zachwyceni widząc aparat w moich rękach i często się tłumaczę, że ja nie dla ludzi akurat tu używam aparatu, a dla wnętrz czy graffiti, których tu nie brakuje. Ściany budynków Eksarchii rzeczywiście pokrywają dziesiątki jak nie setki rysunków: jedne ciekawsze, staranniejsze, inne mniej, ale wszystkie składają się na specyficzny klimat tej dzielnicy.
Spaceruję wąskimi uliczkami, przyglądam się również i budynkom, z których wiele pięknych. O, jak ten przy ulicy Kallidromios 78 na wzgórzu Strefi. To już ruina właściwie: dostrzegam ślady pożaru, który musiał go strawić. Szkoda, że dziś nikt o niego nie dba… Przypadkowo przejdę uliczką Messolongiou wracając pamięcią do szóstego dnia grudnia 2008 roku, kiedy w Atenach zginął 15-letni Aleksis [Aleksandros] Grigoropoulos, co stało się początkiem takich zamieszek w całej Grecji (nie tylko w Atenach), jakich dotąd nie widziano. Rocznicę tej śmierci Ateny czczą co roku i najczęściej dochodzi do oczywiście zamieszek. Stojąc na uliczce Messolongiou popatrzę na tablicę przyczepioną do ściany budynku: bardzo podobną widziałam swego czasu na grobie tego chłopca na cmentarzu Paleo Faliro – Nea Smirni. Obok tej tablicy zauważę inną: to tablica Berkina Elvana, rannego podczas zamieszek antyrządowych w Stambule w 2013 roku. Popatrzę tu na murek z napisem: „Pamięci małego Aleksisa, który żył tylko 15 lat”, wreszcie na szyld mówiący o tym, że jest to ulica Aleksisa Grigoropoulosa, choć takiej ulicy w Atenach oczywiście nie ma.

Jedna z kafeterii na Eksarchii

Tak, o Eksarchii można usłyszeć w rocznicę wydarzeń grudniowych 2008 roku, ale i w rocznicę powstania przeciwko dyktaturze, co miało miejsce 17 listopada 1973 roku.
Po raz kolejny stwierdzę, że Eksarchia to doprawdy nie tylko bardzo ładna, ale i bardzo interesująca dzielnica Aten. Wypatrzę tu sporo małych księgarenek, wypatrzę sporo sklepików z płytami winylowymi, jakieś warsztaciki introligatorskie, antykwariaty… Na przedmieściach dzielnicy (nie bardzo wiem gdzie przebiegają dokładne granice, choć wiem co wyznacza ramy dzielnicy) wypatrzę księgarnię niezwykłą: może nie tyle księgarnię niezwykłą ile niezwykły lokal, w którym ją urządzono: to na ulicy [Harilaou] Trikoupi. Powodowana ciekawością wejdę do środka oczywiście, a miła obsługa zaprosi do obejrzenia wyższych kondygnacji. Uwielbiam takie miejsca i mogę w nich spędzać wiele czasu: najróżniejszych książek tu niesamowite ilości, a uroku temu miejscu dodają wysokie pomieszczenia, skrzypiące drewniane schody oraz niezliczone ilości witraży. Jestem tym miejscem zachwycona i wcale tego nie ukrywam, czym sprawiam radość właścicielom oraz obsłudze. Z przykrością natomiast stwierdzę, że choć spędzam tu czas jakiś – nie zauważam klientów. Tak, kryzys w Grecji (ale i kryzys czytelnictwa w Europie) objawia się także i mniejszym zainteresowaniem księgarniami mimo, że to takie klimatyczne miejsca. Szkoda!
Krążąc po Eksarchii, niepoganiana w żaden sposób przez czas, nagle uświadomię sobie, że nigdy jeszcze nie byłam na terenie tutejszej Politechniki, miejsca znanego, zasłużonego i niezwykłego i to nie tylko z uwagi na ilość absolwentów przecież, miejsca, o którym, podobnie jak o Eksarchii, w Europie głośno w rocznicę wydarzeń grudniowych z 2008 roku oraz listopadowych 1973 roku. Owszem, czas jakiś temu widziałam słynną bramę, która jest swoistym pomnikiem jeśli myśleć o wydarzeniach z przeszłości, ale widać ją zza ogrodzenia: na teren nie wchodziłam nigdy i pozwalam sobie na to właśnie teraz widząc otwartą mimo późnej popołudniowej godziny bramę główną. Nikt mnie nie niepokoi, nie pyta, czego szukam… Spaceruję pomiędzy budynkami Politechniki, wchodzę do niektórych widząc otwarte drzwi i myślę jak to wszystko jest odmienne od naszej Politechniki. Budynki tu ładne: można przyglądać się kolumnom czy zdobieniom, ale to nie one wywołują silne emocje. Te wywołują ich ściany, również te wewnętrzne, oraz okoliczne mury pokryte graffiti i innymi mazajami. Sprawia to dość niesamowite wrażenie, pozwala odczuć powiew historii i wydaje się, że celowo nikt ścian tych nie czyści – to po prostu tak ma wyglądać, w tym również jak dla mnie dla pamięci o czasach przeszłych i aby pokazać charakter tego miejsca: taki niezwykle żywy i wywołujący silne emocje pomnik. Jak długo Politechnika będzie wyglądała jak wygląda – nie wiadomo. Były już w przeszłości podejścia do, nazwę, zmodernizowania tego swoistego azylu (policja nie ma wstępu na teren Politechniki), choć nietrudno sobie wyobrazić, że z uwagi na specyficzny charakter miejsca i jego znaczenie historyczne – modernizacja ta nie będzie przedsięwzięciem prostym.
Przechadzając się pomiędzy budynkami Politechniki myślę o tym, jak odmiennie i jak zimno prezentuje się nowoczesny, oddany stosunkowo niedawno do użytku gmach, w którym mieści się Centrum Kultury Fundacji Stavrosa Niarchosa. Miejsce bardzo nowoczesne i przestronne: tu znajduje się również Opera. Obiekt ten robi wrażenie, ale zgoła już inne niż Politechnika i trudno to właściwie porównać: osobiście chyba jednak wolę mniej nowoczesne budynki, choć wiem, że te szklane są typowymi dla naszych czasów. To, czym się tu zachwycam to kilkupoziomowa biblioteka – ileż tu tomów stanęło! A ile jeszcze stanie! Teren przyzwoicie zagospodarowany: mieszkańcy Aten mówią, że nareszcie mają park z prawdziwego zdarzenia i bardzo sobie to miejsce chwalą.

Tawerny na Monastiraki pełne klientów

Przyglądając się codziennemu życiu miasta muszę zauważyć, nie po raz pierwszy zresztą, jak odmienne odbierają tak piękną styczniową pogodę mieszkańcy Aten oraz turyści. Ci ostatni w ciągu dnia, kiedy świeci słońce spacerują w samych sweterkach, a i w t-shirtach czasami – rzecz dla większości Greków w styczniu nie do przyjęcia. W zimę nie przybywa do Aten tak wielu turystów jak w lato i to jest dla miasta cudowne: uliczki Plaki, szczególnie te boczne albo w wyższych partiach można znaleźć cudownie puste, a jedynymi żywymi istotami, które można tam spotkać są wałęsające się w niezliczonej ilości koty. Te mają się tu dobrze: nie niepokojone przez nikogo wygrzewają się w słońcu i co ciekawe – odmiennie niż na wyspach nie stwarzają wrażenia zagłodzonych, co bardzo cieszy. Takie Ateny uwielbiam: cicho, spokojnie… Przy wielu domach na Place i Anafiotice kwitną nadal kolorowe kwiaty – rzecz w Polsce niespotykana o tej porze roku.
Korzystając z przepięknej pogody muszę koniecznie pojechać do Pireusu: Kastella i Mikrolimano to rejony, w które lubię się zapuszczać, a i spacer wokół zatoki Zea sprawia mi wiele radości. Sporo tu kafeterii i wielką przyjemnością jest siądnięcie w której z nich, by patrząc na zacumowane luksusowe jachty oddać się rozmyślaniom o wspaniałych podróżach po greckich wyspach… Rozmyślania te mogą stać się nieco bardziej realne kiedy przejdziemy do wielkiego portu w Pireusie – to nie jest daleko od zatoki Zea. Mimo stycznia promy przecież pływają, choć jest ich oczywiście mniej niż w sezonie.
– Czy to jest dobra droga do wielkiego portu? – pytam jakąś Greczynkę chcąc być pewną, że we właściwym kierunku zmierzam.
– Tak, tak – odpowiada. – A na jaką wyspę chcesz popłynąć? – pyta.

Ser na jarmarku kreteńskim na Pl. Syntagma

Ha, podoba mi się to jej pytanie i żwawiej podążam w kierunku portu. Na miejscu, już przy zachodzącym słońcu, popatrzę na promy: „Blue Star Naxos” właśnie odpływa. Wkrótce mają rozpocząć swój rejs promy „Prevelis” oraz „Knossos Palace” – te dwa ostatnie z pewnością popłyną na Kretę. Ech, moje marzenia o popłynięciu promem po greckich wodach wciąż tkwią we mnie i tak już pewnie pozostanie do końca moich dni, bo promy wyzwalają we mnie jakieś dziwne tęsknoty… Przy samolotach nie odczuwam tego zupełnie!
Korzystając z przepięknej pogody muszę koniecznie nacieszyć się lokalnymi tutejszymi bazarkami. Nie od dziś wiadomo, że laiki to coś, co uwielbiam i kiedy mogę – muszę się na nie wybrać, a to mi się tym razem uda aż trzykrotnie! Oczywiście, że zimowe laiki są daleko bardziej biedniejsze i skromniejsze aniżeli te wrześniowe, kiedy stragany uginają się wprost od nadmiaru soczystych i pachnących owoców, ale i te styczniowe wyglądają przecież barwnie i kolorowo, choć więcej tu o tej porze warzyw niż owoców. Spacerując po laiki przystanę przy prawie każdym straganie, gdzie sprzedawane są mandarynki i pomarańcze oraz cytryny: to sezon na cytrusy, które z zielonymi listkami podobają mi się niesamowicie. W styczniu sporo również na straganach granatów: niektórzy chcąc pokazać ich smakowitość rozłupują skorupy, by kusić i zachęcać, a metoda to skuteczna. Owoce takie jak truskawki, figi, winogrona czy melony widzę na straganach okazjonalnie, ale również się zdarzają. Dużo widzę bananów, jabłek oraz gruszek, a przy straganach z oliwkami mogę stać bardzo długo: oferta jest przebogata! Im bliżej popołudnia tym na laiki urokliwiej i żwawiej… Każdy chce wyprzedać wszystko co ma, stąd i pokrzykiwaniom oraz zachęcaniom do spróbowania nie ma końca.
Mimo, że tym razem zjawiam się w Atenach po szóstym dniu stycznia – znajduję tu jeszcze elementy związane z zakończonym już w Grecji okresem świątecznym. Wciąż widzę choinkę na Placu Syntagma jednak nie jest oświetlana po zapadnięciu zmroku: po prostu sobie stoi. Oświetlona jest za to ta na Platija Monastiraki: ona jednak nie podoba mi się zupełnie! W Pireusie niedaleko wielkiego portu zatrzymam się przy szopce: niewiele ich można w Atenach obejrzeć, a mnie się to tu właśnie udaje. Przy Centrum Kultury Niarchosa na choinkach wciąż wiszą wielkie bombki. W kafeterii „Little Kook” w dzielnicy Psiri nadal działa urządzone tam z wielkim przepychem miasteczko świąteczne. W klimacie przypomina mi co prawda bardziej Anglię niż Grecję, ale po przekroczeniu progu znajduję się w magicznym świecie najcudowniejszej bajki świata, w której obsługiwana jestem przez księżniczki w najprawdziwszych koronach. Tak, nastrój świąteczny w Atenach da się jeszcze dostrzec, choć trudno go jakoś połączyć z panującą tu iście wiosenną pogodą.

Granaty na laiki

Zimowe Ateny zaskakują mnie dwukrotnie strajkami. Ten drugi, generalny, powoduje, ze życie w mieście wprost zamiera. Nic nie jeździ, a w centrum, szczególnie wokół Placu Syntagma, wszystkie przybytki, jeśli w ogóle zostały otwarte, mają zaciągnięte rolety w obawie o szyby. Zapowiadana jest tu wielka manifestacja, a w czasie manifestacji miasto widziało i doświadczyło już bardzo wiele. Część sklepów w turystycznych rejonie jak Plaka jest również tego dnia zamkniętych, podobnie niektóre tawerny. Zdania są podzielone: część osób mówi, że to z uwagi na bezpieczeństwo, a część, że z uwagi na niewielką ilość spacerowiczów. Rzeczywiście, miasto tego dnia wygląda jak wyludnione. Na tętniącym codziennie życiem Platija Monastiraki nieczynne są nawet straganiki z owocami, które wpisane są w tutejszy krajobraz przecież na stałe. Nie ma na platija oczekujących na siebie wzajemnie osób, a budynek metra jest zamknięty na głucho. Wszystko to sprawia niesamowite wrażenia, a ja doznaję uczucia wielkiego smutku: smutne tego dnia są te moje Ateny, bardzo smutne! I jakby mało było tego smutku – tego dnia późnym wieczorem w Atenach trzęsie się ziemia. Wstrząs jest na szczęście krótkotrwały, ale płytki: źródła mówią o głębokości od 2 do 5 kilometrów i sile 4,4 w skali Richtera ze wskazaniem epicentrum na Marathon: to tylko około 30 kilometrów od Aten. Nie wpadam w panikę: siedząc na sofie w mieszkaniu na czwartym piętrze czuję jak budynek się kołysze i mam wrażenie, że jestem w hamującym tramwaju – wszystko to trwa tak krótko, że nie mam nawet czasu spanikować, a jedynie zastygam w niepewności: trzęsienie ziemi? Kiedy do mnie dociera, że jednak tak – jest już po wszystkim. Noc jest spokojna, a wstrząsy wtórne pojawiają się dopiero następnego dnia: są jednak znacznie słabsze, prawie nieodczuwalne.
Styczniowe Ateny żegnają mnie tak, jak tylko one potrafią: jest 17 stopni i świeci piękne słońce. Na mojej ateńskiej ulicy w dniu mojego wyjazdy odbywają się laiki, które nawiedzę tego dnia aż trzykrotnie: rano, idąc na kawę z widokiem na Akropol, potem wracając popołudniem do domu i znowu idąc do metra, aby na lotnisko pojechać… Popołudniem na laiki jest już bardzo urokliwie: atmosfera taka jaką lubię najbardziej. I jeszcze wśród tych pokrzykiwań słyszę ze straganowego radia piosenkę „Θες” niezapomnianego Dimitrisa Mitropanosa… Staję, słucham, cieszę duszę niesamowicie mimo, że zmierzam przecież na lotnisko… Tak właśnie żegnają mnie styczniowe Ateny: jak ich nie kochać?

Galeria