Opublikowane w 10 maja 200615 lutego 20232006: Chios – galeria 2006: Chios Chios. Tu znajduje się ponoć najdłuższa nadmorska promenada. Choć atmosfera tu panująca nie bardzo mi odpowiadała, często nią wędrowałam do portu: naprawdę je lubię. Chios jest miastem nowoczesnym i takie, niezbyt korzystne, sprawia wrażenie przy pierwszym spotkaniu. Wędrowalam tam swoimi ścieżkami i udało mi się znaleźć kilka doprawdy ślicznych zakątków. Często wpatrywałam się w balkony – to takie moje małe hobby Chios. Lubiłam spacerować wąskimi uliczkami, przy których sporo takich właśnie budynków. Zachwycały mnie, choć w zasadzie to prawie ruiny. Chios. Kolejny, dla mnie śliczny domek spotkany w mieście. W większości z nich ludzie już nie mieszkają a domki czekają na cud w postaci zamożnego człowieka, który sfinansuje potężny remont. Chios. Nie wiem dlaczego w tym zrujnowanym budynku dobudowano kawałek muru: czy to początek remontu (chyba niemożliwe – remont winien wygladać chyba inaczej) czy też wzmocnienie, żeby domek nie rozpadł się zupełnie. Chios. To jeszcze jedno zdjecie z mojej kolekcji budynków w mieście, które mnie wprost zachwycały. Chios. Budynek Biblioteki Koraisa wygląda ślicznie tak za dnia, jak i nocą. Znajduje się tutaj Muzeum folkloru (Philipa Argentiego), którego nie udało mi się obejrzeć (w fatalnych – dla mnie – godzinach było otwarte). Chios. To minaret meczetu Mecidiye Cami – tu znajduje się muzeum bizantyjskie, ale niestety meczet był w remoncie i można go było obejrzeć jedynie z zewnątrz. Chios. W muzeum archeologicznym nie wolno robić zdjęć, ale ten grobowiec macedoński znajduje się poza glównym budynkiem muzeum, gdzie zakaz już nie obowiązuje. Pozwolono mi wejść do wnętrza grobowca: zupełnie pusto i strasznie ciemno. Chios. Turecka fontanna przy skrzyżowaniu ulic: Dimokratias i Martyrion. Wydawała mi się tak śliczna, że nawiedziłam ją kilkakrotnie. Chios. Zajrzałam na całkiem współczesny cmentarz znajdujący się przy kościele Agios Ioannis Prodromos. Jeden z grobów był otwarty i musiałam tam zajrzeć, aby dokładnie obejrzeć skrzyneczki ze szczątkami ludzkimi. Chios. Zajrzałam na całkiem współczesny cmentarz znajdujący się przy kościele Agios Ioannis Prodromos. Jeden z grobów był otwarty i musiałam tam zajrzeć, aby dokładnie obejrzeć skrzyneczki ze szczątkami ludzkimi. Chios. Potężne mury otaczają Kastro w stolicy wyspy, a samo Kastro to dla mnie jedno z piękniejszych miejsc na każdej wyspie Chios. Zachwycona Kastro spacerowałam po nim dwa czy trzy razy. Przystawałam pod wielkimi basztami, wieżami obronnymi czy innymi fragmentami fortyfikacji, których nawet nazwać nie potrafię. Chios. Ducha przeszłości szukam w takich starych murach – dla mnie takie miejsca jak Kastro mają to, co cenię najbardziej: maja duszę. Chios. Dość długo stałam przy tym uroczym budynku stwierdzając, że Kastro to mieszanka trzech kultur: greckiej, tureckiej i żydowskiej. Chios. W Kastro zachwycałam się wspaniałymi budynkami (choć sporo w ruinie oczywiście), wąskimi uliczkami, odkrywałam wciąż coś nowego choćbym była tu już wielokrotnie. Krążyłam bez planu i często dopiero po uśmiechach miejscowych wiedziałam, że już gdzieś byłam. Chios – Kastro. Od tutejszego tureckiego cmentarza nie dane mi było szybko odejść. Podeszła tu do mnie stara kobieta i z uśmiechem na twarzy opowiadała o czymś z wielką satysfakcją… Niestety, mówiła tak szybko, że nie zrozumiałam nawet jednego zdania Chios. Do Kastro można wejść z kilku stron, ale najładniejsza brama prowadząca do środka to Porta Maggiore [od strony południowo-zachodniej]. Karyes – niewielka wioska znajdująca się niedaleko stolicy. Otoczona górami prezentuje się zupełnie ładnie, ale wywarła na mnie jakieś przygnębiające wrażenie. W nadmorskiej wiosce Karfas udaje mi się wypożyczyć rower i nim przez dwa dni jeżdżę po równinie Kambos. Niesamowite to tereny, po których mogłabym jeździć pewnie i tydzień. Jeżdżę asfaltowymi drogami, ale czasami (rzadko) nawet takimi bez asfaltu. Mijam mnóstwo murów, niektóre zupełnie się rozpadają Kambos – … a niektóre, odrestaurowane, prezentują się bardzo dumnie Kambos. Przyglądam się budynkom: wiele z nich takich pięknych, choć wiele wymaga również natychmiastowego potężnego remontu Kambos. Niewiele osób spotkałam jeżdząc po równinie – tylko czasami ktoś plątał się po posesji, czasami ktoś przejeżdżał samochodem albo częściej: skuterem, często natomiast widziałam umykające mi spod kół roweru jaszczurki: niektóre wcale nie takie małe. Kambos. Cisza i spokój – one towarzyszyły mi w czasie jazdy po równinie. Kambos. Starałam się wynaleźć choćby jakąś dziurę w murze, aby zobaczyć coś ciekawego za ogrodzeniem – uprzedzano mnie, że właściciele posesji są przyzwyczajeni do takich zachowań i nawet pozwalają robić zdjęcia swym domom. Zaglądałam gdzie się dało: nawet koło młyńskie gdzieś tam wypatrzyłam. Południe wyspy porastają drzewka mastyksowe, których tu wcale nie jest mało. Dziwne to drzewka: niewysokie i takie niesamowicie poskręcane. Dotykałam pnia takiego drzewka: spływa po nim, tworząc niewielkie kuleczki, żywica – to mastyks właśnie. Mastyks, który dziś dodaje się nawet do kosmetyków, choć czas kiedy dzięki mastyksowi utrzymywały się całe rodziny już raczej przeminął. Pirgi to jedno z mastyksowych miasteczek, dla mnie najweselsze na wyspie. Czyżby za sprawą tych dziwnych elewacji zwanych ksysta? Pirgi. Tym ślicznym domkom mogłam przygladać się godzinami, w tym również siedząc w kafeteriina głównym skwerze otoczonym taką zabudową Pirgi. Przed wyjazdem na Chios byłam przekonana, że domków pokrytych taką elewacją jest tylko kilka, a okazało się, że jest ich mnóstwo i do zdecydowanej mniejszości należą w Pirgi te inne. Pirgi. Było mi tu dobrze: snułam się wąskimi uliczkami wśród tych uroczych budynków, słońce świeciło mi umiarkowanie nad głową, spotykalam sympatycznych tambylców, kawa w kafenionie była bardzo tania, co mnie ciężko zdziwiło… Pirgi. Taki uroczy obrazek można tutaj obejrzeć prawie za każdym rogiem Pirgi. Niestety tylko z zewnątrz mogłam obejrzeć maleńki kościółek Agia Apostoli z XII wieku. Zajrzałam przez dziurkę od klucza… ślicznie tam… Olimpoi. Elementy ksysty znajdowałam również i tutaj, ale to już miasteczko o zupełnie innym niż Pirgi klimacie. Tu czułam już wyraźnie ducha przeszłości. Olimpoi. Mnóstwo tu bram, łuków, jakichś dziwnych jakby tajemnych przejść, wiele opuszczonych domów, a na ścianach – kiedy się dobrze przyjrzeć – można dostrzec piękne elementy dawnych dekoracji czy fragmenty fresków. W Olimpoi spotkała mnie sympatyczna niespodzianka: niejaka kiria Anna zaproponowała pokazanie mi wnętrza swojego domu. Ależ dziwnie się tam czułam! Początkowo myślałam, że to pokoje do wynajęcia ale nie: kiria Anna mieszka tam ze swoim mężem. Olimpoi. W domu kirri Anny wszystko wydaje się być jakieś takie surowe…. ściany głównie – ponoć tak wyglądają ściany wszystkich domostw w Olimpoi. Olimpoi. Ta kobieta, pokazując swoją wiązankę, dobre trzy razy pytała mnie czy wiem, że dziś Święto Kwiatów w Grecji. Wiedziałam, wiedziałam: jechałam przez południe wyspy w piękny majowy dzień, kiedy Grecy zatrzymywali auta i zbierali kwiaty utykając je potem za wycieraczki czy lusterka – to właśnie Święto Kwiatów (Święto Wiosny) w Grecji. Olimpoi. Domy wzniesiono tu z surowego kamienia, niektóre bardzo blisko siebie, na planie w kształcie trójkąta. Plan ten wyraźnie odczuwa się kiedy się tam spaceruje. Wessa, jedno z miasteczek mastyksowych. W zasadzie wszystkie one wyglądają podobnie kiedy patrzy się na nie z pewnej odległości – pierwsze co uderza to szary przygnębiający (dla mnie) kolor i opuszczone domy. Chodząc potem po takim miasteczku rzeczywiście widać, że niewiele domów jest zamieszkałych. Mesta – najbardziej popularne (i śliczne!) miasteczko mastyksowe na wyspie, choć dla mnie trochę sztuczne w rozumieniu atmosfery. Widoczny tu po lewej stronie budynek (z łukiem) to jeden z wierzchołków trójkąta, na planie którego zbudowano miasto. Mesta. Znajdujący się tu Wielki Taxiarhon to nowy kościół [malutki, stary i z pewnością pełen uroku Taxiarhon był niestety zamknięty]. Mesta. Takimi uliczkami chodzi się po mieście, w którym znajduje się kilka galerii i bardzo klimatycznych sklepów Mesta. Większość z tych domów nie jest zamieszkałych i w zasadzie kiedy się wśród nich wędruje ma się wrażenie zupełniego odizolowania od normalnego świata Zachodnie wybrzeże wyspy. Malowniczo wygląda droga, po której się tam przemieszczałam Zachodnie wybrzeże. Jeśli się dobrze przyjrzeć można dostrzec pozostałości wieży obronnej. I takie elementy można zauważyć w zasadzie na całej wyspie Jeżdżąc po wyspie popatrzyłam na oba wybrzeża – bardziej podobało mi się zachodnie, ciekawsze dla mnie z uwagi na linię brzegową, bardziej urozmaicone, pełne ślicznych zatok. Wiosna w Grecji jest zawsze śliczna, bo mnóstwo tutaj pięknie kwitnących kwiatów. Te pola makowe spotkałam jeżdżąc na rowerze w pobliżu wioski Thymiana Klasztor Nea Moni widziany z drogi doń prowadzącej. Nea Moni. Główny kościół (i wieża) monastyru był w remoncie (ból to dla mnie okrutny). Zajrzałam na terenie klasztoru do wielu miejsc, ale śliczne mozaiki, o których tyle czytałam pozostały niestety z uwagi na remont poza zasięgiem moich oczu. Nea Moni. Weszłam do kostnicy, gdzie ujrzałam wreszcie własnymi oczami czaszki pomordowanych Greków – obraz znany mi od lat ze zdjęć w przewodnikach różnistych Nea Moni. To w tym kościółku wzięłam udział w przedziwnej „mszy świętej” (czy innych modłach), którą odprawiała zgięta pod kątem prawie 90-ciu stopni i odziana w czarne szaty mniszka (tu stoi przed drzwiami ale słabo jest widoczna). Okolice miasteczka Lithi ma zachodnim wybrzeżu wyspy. Wciąż zachwycałam się tym, co widziałam w tej części wyspy Ujrzenie tej skały to największe z marzeń, które przywiozłam na Chios. W tym momencie byłam bardzo, bardzo szczęśliwa, bo wiedziałam, że już, że za chwilę…. .. zobaczę to, co zobaczyć chciałam od dawna: wyludnioną dziś prawie wioskę Anavatos. Budynki z szarego kamienia wzniesione na tej właśnie skale – niewiele się od niej odróżniają, choć kiedy się dobrze zdjęciu przyjrzeć można je dostrzec Tak wygląda Anavatos – jedynie te domki z pomarańczowymi dachówkami nieco niżej są zamieszkane. W wiosce mieszka dziś tylko garstka ludzi: trzy osoby albo pięć.. Nie udalo mi się dokładnie dowiedzieć, ale w wiosce jest i kościółek, i cmentarz i oczywiście tawerna. Anavatos. Wspinam się łagodną ścieżką prowadzącą pod górę, coraz wyżej i wyżej… Pusto tutaj, nikogo nie spotykam, tylko wiatr hula po pustych domach bez okien Anavatos. Sporo tu kwiatków rośnie, ale mimo to bardzo ponure to miejsce, śliczne ale ponure. Zrywam kilka kwiatków dla przystrojenia auta, którym tu, do Anavatos, w sposób przypadkowy udało mi się przyjechać (autobus do Anavatos w ogóle nie jeździ) Na wyspie zapalilam dwie świeczki: jedną w Pirgi, w dużym kościele Assumption, oraz w tym tu widocznym, malutkim chyba Agios Dimitrios (nie jestem pewna patrona!) w Agia Ermioni, niewielkiej nadmorskiej i pełnej uroku miejscowości na wschodnim wybrzeżu, ze ślicznym porcikiem pełnym małych łódek. Z Daskalopetra na zachodnie wybrzeże prowadzi taka oto droga. Nią właśnie wiózł mnie do Volissos niejaki Jorgo – miejscowy Grek z niezłymi fantazjami A ja, wwożona przez Jorgosa na górę, mogę podziwiać znajdującą się na dole Daskalopetra z kamieniem, na którym ponoć siadywal Homer, oraz Vrondados, ciągnące się przez kilka kilometrów zabudowane tereny uznawane za przedmieścia Chios Volissos na północy wyspy. Tu część zabudowań Kastro i gdzieś tam na górze ruiny fortecy Volissos. Czasami Kastro wygląda niesamowicie przygnębiająco, ale cóż – wspominałam, że uwielbiam takie miejsca Volissos. Wszystko tu było pozamykane, a ja wciąż wierzyłam, że ktoś tu jednak mieszka Volissos. Na głównym placu Kastro przyglądam się odrestaurowanym kilku, tylko kilku, budynkom: stosowne tabliczki znajdujące się w ich rogach dla mnie oznaczają, iż są wynajmowane turystom. Volissos. … Badam podłogę… wydaje się być stabilna, więc wchodzę do środka. Czyjaś kuchnia… W rogu piec, obok półka, na niej jakieś talerze (nie podchodzę bliżej, stąd nie wiem z czego zrobione), otwarta szafka, w niej jakieś naczynia…. resztki mebli… Przepraszam za najście zamykając za sobą starannie drzwi. Volissos. W innej chacie niedomykająca się, cała pokryta warstwą kurzu, stara skrzynia – nie będę podnosiła wieka, niech stoi tak jak ją ktoś zostawił. Volissos. Zaglądam do wielu chałup w Volissos, do wielu nie zaglądam, bo albo zamknięte na głucho albo zbyt zrujnowane i strach do nich wejść. O, jak do tej gdzie widzę jakieś śliczne żelazne łoże… ależ mam ochotę obejrzeć je z bliska, ale nie wejdę, po prostu nie wejdę – to zbyt ryzykowne Volissos. Większość domków chyli się ku upadkowi, ale – przekornie – to one są piękne właśnie: bez okien, bez drzwi, z krzakami wyrastającymi w środku. Przyglądam się wszystkim tym domkom spacerując tu przez kilka godzin i już wiem w jaki sposób były budowane. Volissos. Denerwują mnie Grecy, którzy źle traktują zwierzaki a często takie obrazki oglądam w Helladzie. O, ten Grek, właściciel zdezelowanego datsuna zaparkowanego w pełnym słońcu na dole Volissos, z zamkniętym w środku płaczącym koźlątkiem: widzę go idąc na górę, widzę go schodząc po kilku godzinach w dół. Ech, Grecy, Grecy… Volissos. I już ostatnie spojrzenie na miasteczko, w którym spędziłam wiele cudownych i pełnych wrażeń godzin Po takich bezludnych ale pięknych terenach na północy wyspy jadę do miejsca, które również bardzo chciałam obejrzeć. Niezamieszkały monastyr Moundon wspaniale prezentuje się z góry i choćby dla tego widoku warto było tu przyjechać (klasztor otwierany jest tylko w jeden dzień w roku, w lipcu) Moundon. Wchodzę na teren XVI-wiecznego klasztoru: w bramie dostrzegam resztki jakichś fresków i mnóstwo pajęczyn w kątach. Moundon. Przyglądam się starym murom i kościółkowi, który jest oczywiście zamknięty