2009: Andros, Ateny
kwiecień/maj 2009: 3-dniowy weekend (Andros, Ateny)
Nigdy nie pomyślałabym, że na takie szaleństwo się zdobędę … Było to doprawdy szaleństwem, ale czasem i to nam się chyba należy.
Początkiem kwietnia, wkrótce po powrocie z wiosennych Aten – zaczynam dumać nad prezentem imieninowym dla syna, który nie wiem kiedy stał się 24-latkiem wiodącym już swoje życie w oderwaniu od życia rodziców. Kiedy słyszę, że planów na tak zwany weekend majowy nie ma – myślę: a może tak na 3 pełne dni do Grecji z synem właśnie w ramach prezentu imieninowego? Mąż podejrzanie jakoś patrzy na mnie przymrużonymi oczyma, a ja nieśmiało proponuję synowi tę szaloną podróż mając odłożonych trochę pieniędzy, które mogę przeznaczyć na nie tak tanie już w tym terminie bilety lotnicze – i, ku mojemu zaskoczeniu, dorosły mój syn ochoczo na propozycję przystaje. Bilety na nocne loty (przez Pragę) zostają nabyte i należy tylko ustalić co możemy zobaczyć. Synowi marzy się wyspa, bo w samych Atenach spędza dość dużo czasu, ale w tak krótkim czasie można wziąć pod uwagę tylko te najbliższe Atenom wyspy, by nie tracić czasu na przemieszczanie się promami. Wybór pada na Andros, najbardziej na północ wysuniętą wyspę z archipelagu Cyklady, na której już kiedyś byłam przez 2 czy 3 dni, która nie jest co prawda wyspą, o jakiej marzę, ale nie jest dla mnie przykra, bo w mieście znajduje się kilka całkiem ładnych kącików i oczywiście można tam zjeść suvlaki me pita oraz wypić frappe. O wyspie Andros ostatecznie decyduje również doskonałe połączenie promowe z nieodległego od lotniska portu w Rafinie, dokąd przyjeżdżamy pierwszym porannym autobusem, drzemiąc po przylocie na ateńskim lotnisku przez niecałe 3 godziny. Już czekając w porcie w Rafinie przypominam sobie, że kiedy byłam na Andros po raz pierwszy – nawet mi przypadła do gustu, ale wówczas niewiele jeszcze w Grecji widziałam i mogła mi się tak bardzo spodobać. Teraz mam już za sobą podróże w tak piękne miejsca i na tak niezwykłe wyspy, że Andros odpada zupełnie z listy tak zwanych wysp moich i mogę ją wybrać tylko wówczas kiedy przylecę do Grecji na 3 dni.
Na prom w Rafinie wchodzimy jak tylko nam na to pozwolą: jeszcze tylko przez chwilę popatrzymy na wschód słońca, którego nie oglądam często, bo tak rano zazwyczaj śpię, jeszcze na malutki kościółek Agios Nikolaos, do którego mam wielki sentyment – i zapadamy w kolejną porcję drzemki budząc się po ponad dwóch godzinach rejsu w porcie Gavrion już na wyspie Andros.
Typowym jest w Grecji i bardzo pożytecznym oczekiwanie na prom przez miejscowy autobus: tak jest i tutaj, stąd od razu możemy opuścić port, który nie jest ładnym miejscem nawet dla kogoś, kto porty lubi. Jedziemy do miasta Andros (zwanego czasem Chorą), oglądając po drodze przez okno całkiem ładną miejscowość Batsi, która jest tu bardzo popularną nadmorską miejscowością letniskową i nawet już o tej porze roku da się tę popularność Batsi zauważyć oraz jej doświadczyć poprzez korki spowodowane ilością samochodów próbujących w dogodnych miejscach zaparkować. Już na miejscu, po wynajęciu na przedmieściach miasta w miłym hoteliku pokoju z widokiem na urokliwe zielone doliny – idziemy na spacer wiedząc, że będzie on trwał wiele godzin. Mimo nieprzespanej w sposób tradycyjny nocy mamy się zupełnie dobrze, bo i jak w Grecji mieć się można?
Oczywiście, że zawsze i wszędzie stanięcie na greckiej ziemi sprawia mi wiele radości – nie inaczej jest przecież i tym razem. Wdzięczna losowi za każdy dzień, który mogę spędzić pod greckim niebem – cieszę się wszystkim co tu zastaję. Jasne jest również i to, że w takim miejscu jak miasto Andros będę dokonywała porównań wracając pamięcią do tych dni, które spędziłam tu kiedyś w przeszłości (osiem lat wcześniej), jasne jest dla mnie też to, że część miejsc odkryję, a na część już widzianych popatrzę inaczej niż kiedyś – to przecież naturalne.
Nowym dla mnie miejscem jest, pominięty zupełnie poprzednio, miejscowy cmentarz znajdujący się na przedmieściach Andros, na który muszę zajrzeć. Niektóre nagrobki robią na mnie wielkie wrażenie: można się tylko domyślać, że na wyspie Andros mieszkało i mieszka nadal sporo zamożnych osób i to właśnie ich miejsca wiecznego spoczynku tak okazale wyglądają. Nie spodziewałam się tutaj takich nagrobków i nie myślę tylko o ich wielkości, ale o niezwykłych zdobieniach i o pięknych rzeźbach.
Miasto Andros ma w sobie coś, co powoduje, że jest dla mnie, jak to określam, miastem dostojnym. Takim dostojnym znanym mi w Grecji miastem jest również (dla porównania napiszę) miasto (dolne) Ermoupolis na wyspie Syros. Kiedy spaceruje się przeznaczoną tylko dla ruchu pieszego marmurową główną ulicą miasta, można tu dostrzec wiele bardzo pięknych klasycystycznych budynków i nie ma wątpliwości, że to domy zamożnych Greków mieszkających tu na stałe czy też traktujących domy jako swoje choćby weekendowe rezydencje. W mieście jest coś eleganckiego – podobnie zresztą jak i w Ermoupolis. Tak, te dwa miasta zdecydowanie mi się ze sobą łączą w swoim charakterze, a ja przyznać muszę, że nie jestem wielbicielką takich dostojnych miast i wolę te mniej eleganckie ze znacznie skromniejszymi chatkami, choć nie sprawia mi przykrości spacerowanie takimi eleganckimi uliczkami: to też przecież moja Grecja. Po obu stronach głównej uliczki miasta Andros mieści się całkiem spora ilość sklepów z dobrami bardziej i mniej luksusowymi oraz kafeterie. Tawerny w większej ilości zauważam w tej części miasta, która znajduje się w pobliżu Kastro, gdzie przechodzi się pod arkadami.
Po tej starej części miasta (tereny średniowiecznego miasta Kato Kastro) spacerować uwielbiam: stare niewielkie budyneczki, nierzadko posadowione tuż nad morzem, są dla mnie pełne uroku. Jest pierwszy dzień maja, a to w Grecji Święto kwiatów (Święto wiosny), stąd w wielu oknach i na drzwiach pozawieszane są uplecione ze świeżych kwiatów wianki bądź bukiety. Wiązkami kwiatów udekorowane są również samochody – pierwszy dzień maja to bardzo miły dzień w Grecji!
Przechadzam się wąskimi uliczkami pomiędzy budynkami dochodząc do Platija Riwa i spoglądam na stojący tu Pomnik Nieznanego Marynarza. Kiedy byłam tu po raz pierwszy bardzo mu zazdrościłam i w tej zazdrości nadal trwam: wszak wciąż wpatruje się w cudnej urody Morze Egejskie, które ja mogę widzieć tylko czasami… Postoję chwilę przy niewielkim i stosunkowo nowym mostku: prowadzi na niewielką wysepkę, na której znajdują się ruiny zamku weneckiego z I-szej połowy XIII wieku. Pytam syna o możliwość przejścia przez ten mostek na wysepkę – odradza stanowczo, podobnie jak i ja odradziłam sobie będąc tu poprzednio: to zbyt niebezpieczne, a może nawet nie do wykonania i właściwie nie wiem czemu nie ma tu innej kładki: może chodzenie po tej wysepce (to niewielka skała właściwie) też jest niebezpieczne z jakichś przyczyn? Nie wiem i patrząc z platija trudno mi to ocenić.
Nigdzie nam się nie spieszy: oglądamy jakieś lufy armatnie, dostrzegamy (zamknięte dziś) Muzeum Morskie i siedząc na ławeczce spędzamy tu sporo czasu, bo ładnie, spokojnie w odróżnieniu od samego centrum miasta, gdzie bardzo dużo dziś ludzi, okupujących głównie tawerny i kafeterie. Bardzo lubię to miejsce w mieście Andros, podobnie jak tutejszą latarnię morską i nieodległy śliczny kościółek pokryty pomarańczową dachówką, posadowiony na skale wynurzającej się z morza, otoczonej z trzech stron wodą. Tak, ta część miasta może się z pewnością spodobać każdemu. Przechadzam się nabrzeżem i przyglądam miastu od tej strony: jawi się interesująco z budynkami wzniesionymi na wysokiej, w zasadzie pionowej skale, w części porośniętej wijącą się roślinnością. Będę wchodzić stąd na górę małymi, wąskimi schodkami by po przejściu górą jakieś fragmentu – zejść innymi schodkami ponownie na dół. Woda w morzu jest jeszcze zimna, ale sprawia wrażenie krystalicznie czystej i przybiera zielonkawe odcienie…. Pięknie! Jest tak przezroczysta, że z łatwością dostrzegam niemałe ilości jeżowców przyklejonych do skał znajdujących się pod wodą czy też wodne rośliny. W tej części miasta odkrywam kilka zabytkowych fontann, a w całym mieście stwierdzam nadmiar kolorów: domy przeważnie białe (ale i w innych kolorach również), w większości pokryte pomarańczową dachówką, z niebieskimi okiennicami wśród zieleni, że o kwitnących, różnobarwnych kwiatach już nie wspomnę… Wszystko to mocno odmienne od moich jednolitych w kolorach i ukochanych Cyklad takich jak Amorgos czy Folegandros, ale przecież i tutaj na jednym z placów siądę w kafeterii i przyglądając się życiu miasta będę z lubością sączyła frappe ciesząc się, że tu jestem, by potem pójść daleko, daleko, dokoła zatoki, mając po prawej stronie morze – aż do plaży i dalej, do malutkiego portu, w którym zobaczę całkiem dużo kolorowych łódek rybackich, porozkładane wszędzie dla wysuszenia sieci oraz rybaków łowiących ryby, w tym nawet z długą wędką tutejszego księdza z rozrośniętą brodą i w czarnej sutannie: takiego niecodziennego obrazka dotąd w Helladzie nie widziałam.
Drugi dzień naszej wycieczki na wyspę Andros zaplanuje nam właściwie właściciel naszego hoteliku, a my na jego propozycję przystaniemy. Adonis przedstawi nam o poranku sympatyczną parę z Aten: Annę i Christosa, którzy gotowi będą wspólnie z nami wybrać się do monastyru Panachrantou (Moni Panachrantou). Pojedziemy tam wspólnie sfinansowaną taksówką przepiękną drogą wijącą się niczym wąż, a wyspa Andros, co zauważę zresztą już poprzedniego dnia jadąc z portu do miasta, objawi mi się jako wyspa niezwykle zielona o tej porze roku. Gdzieś tam dostrzegę kilka gołębników, takich samych jakie w znacznie większej ilości można znaleźć na sąsiedniej gołębniczej wyspie Tinos, a w drodze powrotnej, po kilku godzinach, taksówkarz pozwoli nam przez kilkanaście minut pospacerować po ciekawej średniowiecznej wiosce Mesarija, w której znajduje się kościół Taxiarchis z XII wieku.
We wzniesionym w stylu bizantyjskim w X wieku monastyrze Panachrantou, dokąd zawozi nas taksówkarz i odjeżdża, by o umówionej godzinie wrócić – tłumów nie stwierdzam. Jest oprócz nas i naszych nowych znajomych Greków kilka osób, ale jest tu cicho i bardzo, bardzo klimatycznie. Niewiele wiem o tym monastyrze (jak i o pozostałych kilkunastu bodaj ze znajdujących się na wyspie), bo nie byłam przecież przygotowana na tę wycieczkę, ale widzę, że zajmuje całkiem duży teren i wygląda na bardzo tajemniczy: wszędzie jakieś zaułki i tajemne przejścia – jak w tego typu obiektach bywa, a ja atmosferę tej tajemniczości wprost uwielbiam … Monastyr usytuowany jest w pięknym miejscu: dziś już wiem, że to wysokość 230 metrów n.p.m. i można stąd spoglądać na położone niżej malownicze tereny, w tym piękne drogi, a nawet dostrzec miasto Andros, od którego monastyr dzieli około 12 kilometrów. Nie wiem ilu mnichów mieszka w tym monastyrze: czytałam gdzieś, że raptem trzech, ale ta ilość z pewnością się zmienia. Dużą niespodzianką jest zaproszenie nas do refektarza na skromny posiłek: to się zdarza w tego typu miejscach, a ja, bez względu na rodzaj posiłku, bardzo sobie takie zaproszenia cenię.
Dwa dni przeznaczone na wyspę Andros mijają niesamowicie szybko: promem płynącym z portu Gavrion wracamy do Rafiny, jadąc dalej autobusem KTEL do Aten, do znajomych w centrum miasta, u których się zatrzymujemy. Czasu w Atenach wiele nie mamy: raptem dobę przecież, ale dzięki nocnemu powrotowi do Polski wystarczy, by spotkać się choć z częścią znajomych oraz korzystając z wiosny, spędzić wiele godzin na spacerze po Kesariani. To tu znajduje się ścieżka botaniczna, którą wiosną warto przejść, bo można pooglądać niezwykłej urody rośliny, a i zwykłych, poza ścieżką, kwiatów i ciekawych roślin, rośnie tu w tym czasie całe mnóstwo. Te tereny to jedne z moich ulubionych wiosennych terenów spacerowych w Atenach, gdzie na dodatek można dojechać komunikacją miejską. Spacerując tak dochodzę zazwyczaj (tym razem również) do bram monastyru Kesariani, zaglądając po drodze do nieco dziwnej kapliczki Analipsi (tabliczka z tą nazwą znajduje się w pobliżu), na której ścianach pozawieszano niesamowitą ilość obrazów o tematyce religijnej.
I jeszcze tylko, już z walizeczką, krótki późnym wieczorem spacer po Place ze spojrzeniem na Akropol, bo jakby to było możliwe: być w Atenach a go nie widzieć? Jeszcze tylko w małym barku zjedzone suvlaki me pita, bo przecież nigdzie suvlaki tak nie smakują jak pod Akropolem właśnie, jeszcze chwila na platija Monastiraki i już powoli zbliżamy się do Platija Syntagma, by jeszcze raz spojrzeć na oświetlony kościółek Agios Georgios na szczycie wzgórza Likavitos i wsiąść do autobusu, który pojedzie prosto na lotnisko, na którym kiedy się tu przylatuje jest dla mnie bardzo grecko, a kiedy się odlatuje – grecko jest już mniej…