2011: Amorgos, Schinoussa, Donoussa, Mykonos, Hydra, Ateny
sierpień/wrzesień 2011: Amorgos, Schinoussa, Donoussa, Mykonos, Hydra, Ateny
Właściwie już od dawna wiem, że jeśli nie chcę niczego żałować, a nie chcę, to chociaż te zasadnicze (czyli wrześniowe) wakacje powinnam spędzać na Cykladach. Trochę szkoda, że tak czuję, bo na innych greckich wyspach i wysepkach, czego doświadczyłam przecież, też można znaleźć to COŚ, co złapie za gardło i nie pozwoli o sobie zapomnieć, niemniej to Cyklady ciągną mnie tak jak magnes, to one wciąż mnie wzywają, to one powodują, że zamyślam się i widzę to czego myśląc o wyspach w innych archipelagach nie widzę.
Wakacje się zbliżały, bilet do Aten kupiony na wiosnę leżał spokojnie w szufladzie a ja rozmyślałam…. Nie tak dawno złapałam się na tym, że intensywnie myślę o Amorgos, na którą obiecałam sobie nigdy już nie wrócić. Amorgos to wyspa dla mnie szczególna, wyspa wciąż numer jeden, która zachwyciła mnie tak, jak żadna inna. Postanowiłam tam nie wracać, żeby przypadkiem nie zepsuć tego cudownego obrazu, który wywiozłam z wyspy we wrześniu 2005 roku, a przecież zawsze może zdarzyć się coś, co zakłóci nasz spokój, zatrze nadzwyczajnie piękne wspomnienia – i tego się bałam. Pojawiło się we mnie coś takiego co spowodowało, że zaczęłam żałować tej swoistej niemożności powrotu na Amorgos: taka piękna wyspa, wciąż niezadeptana, dokładnie zapamiętana w każdym metrze ale przecież za każdym razem patrzymy inaczej….
Wiedziałam, że nie będę miała tym razem auta stąd jeśli myśleć o Amorgos powinnam zamieszkać w Katapoli, bo to główny port i dobry węzeł autobusowy. Aigiali było moim ukochanym miejscem na wyspie ale zamieszkanie tym razem w zapamiętanej jako nijaka Katapoli było koniecznością. Znalazłam odpowiadający mi pensjonat, znalazłam doskonały nocny prom – ten sam zresztą, którym z Pireusu płynęłam w 2005 roku, i skoro już tak postanowiłam, mogłam zacząć cieszyć się tymi wakacjami, tym, że u znajomych w Atenach leży kupiony dla mnie już czas jakiś temu bilet na koncert genialnego greckiego kompozytora, Stamatisa Spanoudakisa w Odeonie Attycusa pod Akropolem, mogłam zastanawiać się nad szczególna kreacją: wszak pod koniec moich wakacji czekało mnie wielkie greckie wesele u kuzynów znajomych na wyspie Hydra (czekały mnie również chrzciny pod Atenami ale z tych musiałam zrezygnować, skoro zdecydowałam się po raz kolejny na cykladzką odyseę), mogłam wreszcie zacząć myśleć dokąd chcę popłynąć z Amorgos, jak pływają promy, mogłam się poważnie zastanowić gdzie zakończyć rejs mój po Cykladach: czy na Mykonos gdzie oczekiwała mnie moja koleżanka, która mimo, że spędziłam u niej rok wcześniej kilka dni znowu dusiła niesamowicie: „przyjedź”, czy na Paros, którą lubię a której stolica, Paroikia, ze swoją Starówką należy do moich ulubionych miejsc w Grecji …
Wszystko sama ze sobą ustaliłam a co do zakończenia odysei postanowiłam (w myśl przysłowia), że i wilk będzie syty i owca cala. Wszystko świetnie mi pasowało, w tym powrót do Aten w czwartek wieczorem, w piątek spacer po uwielbianym przeze mnie Pierwszym Cmentarzu (tym razem spacer szczególny, o czym później) i wieczorem wspomniany koncert a w sobotę rano rejs na Hydrę na dwa dni… To aż nie do uwierzenia, ze tak mi się to wszystko pięknie ułożyło! Czy to możliwe abym to wszystko tak dokładnie w Helladzie zrealizowała???? Od zawsze wiem, że na Grecję aż tak sztywnych planów nie powinno się ustalać, bo wystarczy odwołanie promu z powodu intensywnego wiatru i wszystko legnie w gruzach…
Pełna nadziei na kolejne fantastyczne wakacje w moim raju uniosłam się w ostatnią sobotę sierpnia w górę aby po nieco ponad dwóch godzinach z przerażeniem zauważyć, że wieje nad Grecją tak, iż samolotem rzuca na wszystkie strony ale w tym samym momencie z wielką radością stwierdzić, że oto mój samolot, co zdarza się ostatnio rzadko, leci inną trasą niż zazwyczaj: leci nad Atenami, nad centrum Aten. Wyjęłam aparat i zaczęłam robić zdjęcia – ależ to frajda! Samo centrum mego ukochanego miasta jak na wyciągnięcie dłoni: i zielone wzgórze Pnyx, i Akropol, i poszatkowana nitkami (to ulice) ścisła zabudowa samego centrum, i stary stadion marmurowy, i obok zielona wyspa: to Pierwszy Cmentarz… I linia brzegowa z nadmorskimi osiedlami; Kalamaki, Glyfada, pas starego lotniska …. Ależ to radość dla oczu! Rzadko dziś samoloty latają tą trasą, a kiedy mój leciał tak bodaj dwa lata wcześniej – nie miałam możliwości zrobienia zdjęć, bo aparat w luku bagażowym i byłam bardzo niepocieszona, a dziś? Dziś ta moja radość amortyzowała niejako strach spowodowany tym niewiarygodnie silnym wiatrem, o którym dzień wcześniej lecący również do Aten mój bliski kolega – wspomniał. Popatrzyłam jeszcze na jakieś chyba kopalnie marmurów, na pełne morze i … samolot miękko wylądował na lotnisku im. Venizelosa w Spacie pod Atenami. „Proszę państwa, wylądowaliśmy na lotnisku w Atenach”….. – jak miło było to usłyszeć!!!
Powitanie z przyjaciółmi – co za radość móc Was widzieć znowu! Po wyjściu z budynku lotniska – głęboki oddech: sucho, ciepło i wietrznie. Jestem w Atenach! Przejazd autem przyjaciół chyba zupełnie nieznaną mi trasą do Vrilisi – to przedmieścia Aten od strony gór Pendeli. Tu miałam spędzić czas do w zasadzie późnego wieczora: o północy odpływał mój prom z Pireusu na Amorgos, a spędzić czas z przyjaciółmi w Grecji oznacza: biesiadować. Moja przyjaciółka wyśmienicie radzi sobie w kuchni a smak przygotowanych przez nią potraw przyprawia o zawrót głowy! Do dziś mam przed oczyma stół, na którym smażone pierścienie kalmarów, gemista (pomidory faszerowane ryżem z przyprawami), pieczone ziemniaki, jakieś małe rybki smażone w oleju, przepyszne kolokithakia czy jak to się tam nazywa (kotleciki mielone z cukinii), grecka sałata (choriatiki), która z uwagi na smak pomidorów i ogórków tylko w Grecji smakuje tak wybornie.. Do tego wino w najprostszej karafce – giamas! Wznosimy toast za nasze spotkanie w Atenach a rozmowie nie ma końca!
W Grecji zawsze czas biegnie nieubłaganie szybko, bez względu na to co robimy i gdzie jesteśmy. Te kilka godzin przeznaczonych na Ateny minęły jak sen i już dowieziona autem do niebieskiego metra podążam do centrum by tam (pouczona przez przyjaciółkę) znaleźć (po przesiadce) na Omonii autobus, który zawiezie mnie do Pireusu. Zazwyczaj zawozi mnie tam zielona nitka metra ale w ten weekend nie jeździ a z Vrilisi w górach Pendeli do Pireusu jest taki kawał drogi, że nie mam sumienia godzić się na odwiezienie mnie do portu przez przyjaciół: i tak dziękuję Wam za wszystko!
Kiedy w Pireusie docieram do dalekiej bramki E1 prom „Blue Star 2” mojej ulubionej linii Blue Star Ferries już przyjmuje pasażerów na pokład: mnóstwo ludzi płynie tym promem, mnóstwo, a to powoduje, że gwar, hałas, nawoływania… Uwielbiam taki rozgardiasz w portach greckich! Drgnięcie i .. z półgodzinny raptem opóźnieniem opuszczamy Pireus. Jeszcze trochę popatrzę na spowite w ciemnościach nocy morze, na światełka przepływających statków, na oddalającą się Attykę i wygodnie rozłożona w fotelach zasnę snem sprawiedliwym, aby obudzi się nad ranem, bo oto zapowiedź: „Za kilka minut wpłyniemy do portu Katapola na Amorgos…”
Gdy wychodzę z promu jest jeszcze ciemnawo – nad Amorgos nieśmiało i powoli wstaje słońce ale niebo jest tak zachmurzone, że w zasadzie tego słońca prawie nie widać. Choć wiem, że mój pensjonat znajduje się w przy porcie – wiem też, że właścicielka będzie tu na mnie czekała. Witamy się i powoli oddalamy znad zatoki.
Kiedy stoję na tarasie mego pokoju i patrzę na zatokę oraz port dociera do mnie: jestem na Amorgos i już sobie wyobrażam jakie piękne zachody słońca będę z tego swojego tarasu oglądać! Jestem na Amorgos, jestem tu, gdzie miałam już nigdy nie być, bo tak łatwo wszędzie o rysę, a na tej wyspie na najmniejsze rysy miejsca brak… Odkrywam Katapolę, odkrywam ponownie po sześciu latach. Nadal nie rzuca mnie na kolana swoją urodą, ale nie jest mi tu źle. Wieczorami nabrzeże tętni życiem, bo sporo tu tawern i kafejek a mimo kryzysu całkiem sporo Greków wypoczywa tu w ramach końca wakacji. Zauważam, że lokalny prom „Express Skopelitis”, z którego zamierzam przecież korzystać, codziennie nocuje w porcie w Katapoli właśnie a w ciągu dnia pływa w różnych układach po wszystkich wysepkach z archipelagu Male Cyklady. Ten niewielki prom pływa tak, że nawet jeśli ktoś by chciał może sobie z Amorgos na jeden dzień popłynąć na którąś z wysepek i pod wieczór wrócić – trzeba tylko wybrać odpowiedni dzień. Oglądam domki w porcie i dalej, w głębi, wspinając się nieco w górę, skąd piękne widoki na zatokę i dachy miasteczka, pójdę ścieżką dla osłów gdzieś tam do samotnego kościółka mijając po drodze osły, resztki kamiennych murów i stare drzewa oliwkowe, pozaglądam do kościółków, odwiedzę klimatyczną księgarnię gdzie kupię dla znajomych śliczny album o Amorgos a gdzie poprzednio nabyłam sobie dwie jakieś płyty i dobrze to miejsce wspominam, zauważę, że nadal po Amorgos miejscowi jeżdżą na osłach, choć to nie jest już codziennym obrazkiem chyba, że gdzieś tam hen wyżej, w niewysokich w końcu górach.
Dumam nad rozkładem jazdy autobusów: jeżdżą do prawie północy, jest ich całkiem sporo na trasie Katapola – Chora – monastyr Chozoviotissa – Agia Anna. Mniej ich ale bez tragedii jeździ z Katapoli do Aigiali. Trzy razy w tygodniu autobus jedzie w drugą stronę, do plaży Paradissia – układając sobie plan na tegoroczne wakacje na Amorgos zamierzam i z niego skorzystać.
Na wyspie wieje nieprzyzwoicie: czasem mam problemy ze zrobieniem zdjęcia i utrzymaniem pozycji pionowej, słońce chowa się często za gęste chmury – dopiero po dwóch takich dniach coś się zmienia i widzę fantastycznie niebieskie niebo, pełne słońce i czuje lekki tylko powiem wiatru. Taka pogoda będzie mi towarzyszyła już do końca w zasadzie moich wakacji: pięknie bo doskonale na wędrówki dalekie i bliskie, bo ciepło, pogodnie a nie upiornie gorąco jak czasami nawet we wrześniu się zdarza przecież…
Kiedy wybiorę się do ślicznej Agia Anna nadal będzie bardzo wietrznie. Chodząc po skale wokół malutkiego białego kościółka muszę bardzo uważać, żeby zwyczajnie nie dać się wiatrowi zepchnąć w dół. Siądę tam na kamiennej ławeczce i będę cieszyła oczy widokiem niezwykłych tu kolorów Morza Egejskiego, tak po lewej stronie gdzie kilka osób na płachetku plaży wypoczywa, jak i po prawej gdzie śliczny maleńki porcik rybacki z bodaj trzema kolorowymi rozhuśtanymi przez wiatr łódeczkami, a kiedy troszkę wychylę się do przodu zobaczę przyklejony do skały a bijący bielą monastyr Chozoviotissa. Agia Anna to śliczne miejsce na Amorgos i dużo czasu to spędzę: wszak naprawdę nigdzie mi się nie śpieszy, nikt mnie nie pogania, mogę robić to na co mam ochotę a mam ochotę siedzieć na tej kamiennej ławeczce właśnie tu.
Kilkakrotnie, korzystając z częstych autobusów, pojadę wspinającą się ku górze i pełną zakrętów drogą do Chory. I w dzień i nocą wygląda bardzo ciekawie ale co dziwne: prawie nie spotykam tam ludzi. Wieczorem w tawernach i kafeteriach w zasadzie pusto: tylko przy co którymś stoliku ktoś siedzi a w wielu miejscach po prostu nikogo nie ma poza obsługą.
Wyszukuję tu takie zakątki, których nie pamiętam z poprzednich wakacji a mnóstwo tu przejść tunelikowych, mnóstwo schodków i mnóstwo umykających kotów. W ciągu dnia koty wylegują się na krzesełkach pustych kafeterii i nie reagują na mnie zupełnie nawet wtedy kiedy z bliska robię im zdjęcia. Chodzę po Chorze z jednego krańca na drugi, dochodzę w wietrzny dzień do wiatraków i niepewnie się tam czuję bo wieje okrutnie a nikogo nie ma: gdyby mi się coś tutaj stało byłby problem z jakąkolwiek pomocą. Znajduję tu drzewo figowe obsypane dojrzałymi owocami i z rozkoszą częstuję się wiedząc, że w takich miejscach jest to dozwolone – wszak nie gdzie indziej a na Amorgos mi o tym przed laty mówiono. Smakowite i słodziutkie fioletowe figi wypełniają mnie całą: ach, ile radości sprawia znalezienie takiego bezpańskiego drzewa. Mam ochotę zejść w dół obejrzeć oddalony od zabudowań miejscowy cmentarz z widocznym strzelistymi cyprysami i kapliczką, ale słysząc gdzieś tam ujadanie jakiegoś psa – zmieniam plan: psy w bezludnych terenach to nie jest to, co chciałabym spotykać. Zaglądam do (podobno) najmniejszego kościołka greckiego: to Agios Fanourios, patrzę na olbrzymie eukaliptusy, zdobywam w jednej z kafeterii wielki klucz do drzwi do kościołka na skale prowadzących do kastro. Po schodach z uwagi na wiatr „wchodzę” na pupie – nie ma szans abym weszła tam na stojąco: wiatr zdmuchnąłby mnie w trzy sekundy na dół. Dwukrotnie próbuję tam wejść i za każdym razem mam problem z otwarciem zamka: właściciel kafeterii wie, że zamek się zacina ale nie zamierza go wymienić. „Jak przyjdziesz następnym razem i ci się nie uda, pójdę z tobą i otworzę ci te drzwi” – proponuje. Następnym razem jednak drzwi udaje się otworzyć jakiemuś Włochowi, który z zachwytem przyjmuje moją wiadomość, że do Kastro można wejść. Z góry widoki na dachy Chory a i na wyspę – zachwycają: ślicznie tu a ile kościołków można z góry dostrzec!. Samo Kastro zachwyca znacznie mniej: ot, resztki murów kamiennych i zatknięta mocno łopocząca na wietrze grecka flaga. Chodząc po Chorze kilkakrotnie przysiądę w jakiejś kafeterii bo frappe, bo jogurt z miodem, bo chęć popatrzenia, jak w tej kafeterii przy przystanku, na ślicznie pomalowane szklane butelki albo porozmawiania z tambylcami – kolejne moje leniwe wakacje w Grecji spędzam tak jak sobie to ustaliłam: nieśpiesznie i sącząc powoli atmosferę tego, co mnie otacza.
Do Aigiali pojadę drogą, po której spacerują całkiem spore stada kóz. Kierowca autobusu często używa klaksonu aby przegonić kozy ale zaskoczy mnie kompletnie uważając, że kozy zawsze uciekną. Nie, nie zawsze uciekną i miejscowy kierowca powinien o tym u licha widzieć, a nie taką biedną małą trącać wielkim autobusem. Nie zabił jej: zebrała się w sobie i uciekła ale czy nie była ranna? Kilka osób wysiądzie z autobusu przy ładnej plaży Agios Pavlos a kilka pojedzie do Aigiali.
Aigiali.. Moje ukochane miejsce na wyspie!
Popatrzę na pensjonat, w którym poprzednio mieszkałam, przy małym wiatraczku zrobię jakieś zdjęcia, pospaceruję po porciku z wieloma łódkami, pójdę na dość długą i szeroką plażę by pochodzić brzegiem morza: witaj Egeo! Ciepła woda delikatnie uderza o moje łydki, kiedy nadpływa większa fala – nie uciekam: cóż z tego, że spódnica moja jest właśnie mokra? Przy lekkim wietrze i słońcu za chwilę wyschnie a mnie ten dotyk tak ukochanego przez mnie Morza Egejskiego sprawia wiele radości. Zajrzę do kilku sklepików, pokupuję jakieś pocztówki, zajrzę i do takiego sklepiku gdzie starszy Grek słuchający muzyki zupełnie zlekceważy moje pytania w temacie znaczków a wróci do rzeczywistości dopiero wówczas kiedy bardziej stwierdzę niż zapytam: „Vangelis”. Tak poznam Jorgosa kochającego grecką muzykę a kiedy mu powiem, że za dwa tygodnie czeka mnie koncert wielkiego Spanoudakisa w Atenach – odniosę wrażenie, że od tej chwili kocha także i mnie! Lubię spotykać na swojej drodze takich pozytywnie nawiedzonych tambylców – od Jorgosa dostanę w prezencie butelkę miejscowego trunku i dowiem się wreszcie, że znaczki mogę kupić na pobliskiej poczcie. Z Aigiali, powoli, powoli, idąc nieco w górę i w górę dojdę do Tholarii, po której troszkę się pokręcę ale tylko troszkę, bo poza tym, że widoki na Aigiali stąd prześliczne to tak naprawdę nie ma tu nic zachwycającego, ale to stąd właśnie rozpoczyna się jedna z amorgowskich pięknych ścieżek dla osłów: ścieżka do Langady, którą przeszłam poprzednio i zamierzam przejść w czasie tych wakacji. Nie umiem powiedzieć ile w kilometrach mierzy ta ścieżka, bo wciąż się zatrzymuję, robię zdjęcia, patrzę na Agiali, na pięknie stąd widoczne Morze Egejskie, na niezamieszkałą malutką wysepkę Nikouria. Co jakiś czas oczom moim ukazują się białe zabudowania Langady by za chwilę zniknąć, podobnie kiedy się odwracam z zabudowaniami zostawionej z tylu Tholarii, bo oto kolejny zakręt i kolejny.. Gdzieś tam wypatruję mały biały samotny kościółek, tarasowe schodzące w dół pola niczym w Indonezji, minę dużą krowę i dwa malutkie cielaczki ale tym razem osłów nie spotkam żadnych. Już bliżej Langady zbłądzę i trochę się zirytuję na złe oznakowanie ścieżek, bo kiedy zmęczenie da o sobie znać niepotrzebne przejście kolejnego kilometra a potem powrót do właściwego szlaku nie są już zabawne. Niestety, choć ścieżka to prosta i tak naprawdę łatwa do przejścia – nie ma tu nikogo kto może cos podpowiedzieć: można polegać jedynie na swojej mapie i kiepskiemu oznakowaniu w postaci jakichś cyferek namalowanych czasem na kamieniach. Zabłądzę ponownie już w zasadzie pod Langadą ale na moje szczęście tu, na tym pustkowiu, znajdę mały domek a w nim Greczynkę, która wskaże mi drogę do schodów, którymi wdrapię się do Langady zasapując się tak, że aż sama się tego wstydzę. Cel jednak osiągnięty: Langada przede mną, kafeteria gdzie wlewam w siebie dwie puszki niebieskiej (niegazowanej) fanty a potem delektuje się słodką frappe czy też odkrytą niedawno przeze mnie kawą freddo. W Langadzie nie zauważam jakichś zmian od czasu mojej poprzedniej bytności, choć spaceruję po małych uliczkach dość długo i staram się zajrzeć w każdy kąt, przyglądajac się wymalowanym białą farbą kwiatkom na asfalcie. Kwiatki takie widziałam też w Katapoli, kilka w Chorze i w Tholarii ale tutaj jest ich chyba najwięcej. Zajrzę na miejscowy cmentarz, poprzyglądam się starej kobiecie, która trzymając w ręce małe wiaderko bieli farbą czy wapnem murek wokół swojego domu, popatrzę na malutką kapliczkę posadowioną wysoko, wysoko na skale już po wyjściu z Langady ale w ramach leniwych wakacji stwierdzę, że nie chce mi się po tych schodkach do niej na górę wspinać. Przedziwne dla mnie, że te wcale niemałe stada kóz, o których wspominałam plączą się po tym odcinku głównej drogi wyspy, który prowadzi z Chory do Aigiali. Na drodze z Katapoli do Chory kóz nie zauważyłam, no, może pojedyncze sztuki, podobnie w dół, z Chory do Agia Anna.
Szczególnie przypatrywałam się drodze jadąc w zupełnie inną część wyspy, w stronę plaży Paradissia, na której byłam 6 lat wcześniej również. Ba, wtedy moje odkrywanie wyspy Amorgos było nadzwyczajnie proste, bo w ramach siedmiodniowych wakacji jeździłam samochodem i dotarłam wszędzie gdzie chciałam a chciałam .. wszędzie. Teraz miałam możliwości ograniczone w tym względzie ale Amorgos jest mi wyspą znaną przecież stąd zaglądałam gdzie mogłam nie żałując niczego ani nad niczym nie ubolewając. Trasa autobusu jadącego do plaży Paradissia jest nader malownicza: w doskonałym stanie droga wije się niczym wąż, to wznosi ku górze, to łagodnie opada, a to co widać przez okna: skały schodzące ku morzu i bezkres boskiego Egeo – zachwyca. Zauważam w autobusie grupę starszych wiekiem piechurów wyposażonych w plecaki i kijki: stąd również prowadzą różniste ścieżki, z których Amorgos słynie przecież, a których pokonywanie sprawia wiele przyjemności. Kilka osób opuszcza autobus w bajkowo położonej plaży Mouros, ja dojeżdżam do końca, skąd jeszcze może kilometrowy spacer w dół do przepięknej malutkiej plaży Paradissia otoczonej skałami, z transparentną, zieloną i tak cieplutką wodą, że mogłabym z tej wody w zasadzie nie wychodzić gdyby nie to, że nie sposób stać w słońcu przez dłuższy czas w obawie o skórę.
Cztery dni przeznaczone na Amorgos mijają niezmiernie szybko: piątego dnia świtem ciągnę się do portu, by wejść na prom „Express Skopelitis”, na który bez problemu kupuję bilet w porcie. Prom odpływa z Katapoli o 7-mej rano zatem z jego pokładu oglądam wschód słońca i macham długo … komu? Wyspie pewnie, wyspie Amorgos, która jest dla mnie wyspą szczególną i taką piękną, wyjątkowo piękną. „Express Skopelitis” nie wpływa do portu w Aigiali – mknie prosto do porciku małej Koufonissi. Malowniczy tu porcik z kilkoma małymi łódkami, a ludzi w porcie całkiem sporo, na tyle dużo, że miejsc siedzących na promie brak. Kiedy prom odpłynie z Koufonissi popatrzę jeszcze na niezamieszkałą chyba Keros oraz sąsiednią Kato Koufonissi, również niezamieszkałą. Chodzę swobodnie po promie, statku bardziej chyba: przypomina mi trochę statek z filmu „Mamma Mia” płynący na wyspę nazwaną jedynie dla potrzeb filmu „Kalokieri” (gr: lato). Sporo miejscowych nim płynie, taszczą ze sobą jakieś pudła i szmaciane toboły. Kiedy zejdę na sam dół zobaczę mnóstwo puszek z oliwą, skrzynki pełne pomidorów, worki z ziemniakami i cebulą, pudła z butelkami wina… Myślę, że Małe Cyklady jak Koufonissi, Iraklia, Donoussa czy Schinoussa muszą sobie w ten sposób radzić: nie wszystko z pewnością mają na swoich wysepkach.
Porcik wyspy Schinoussa nie jest duży: statek wpływa do ładnej, niewielkiej zatoki, na środku której kilka jachtów obraca się wokół własnej osi. Jedynie kilka osób czeka w porcie i kilka, w tym ja, w porcie Schinoussy statek opuszcza. Wiem, że po wyspie Schinoussa nie jeżdżą żadne taksówki ani autobusy, wiem też, że nie ma tu nawet stacji benzynowej, stąd myślę, że „Express Skopelitis” rozwozi mieszkańcom również benzynę czy ropę, bo miejscowi samochody przecież mają. Wiem, że chcę zamieszkać w Chorze a to troszkę ponad kilometr z portu drogą prowadzącą pod górę i rozmyślam (już od tygodni zresztą), jak się tam dostać. Widzę trzy auta z nazwami pensjonatów w Chorze – oferta właściciela pierwszego mi odpowiada i już jadę z nim na górę ciesząc się, że w cenie jest również odwiezienie mnie do portu, kiedy przyjdzie na to pora. Bardzo mi się to podoba!
Jest wcześnie rano, zostawiam w pokoju bagaż, przebieram się i postanawiam iść .. do portu: muszę go przecież dokładnie obejrzeć bo jakoś ładnie tam było. Nie, nie: port do zamieszkania według mnie się nie nadaje, choć widziałam tam chyba jeden hotelik, ze dwie tawerny, ale nic ponadto. Odwiedzenie go sprawia mi dużo radości: sporo łódek, skałki, na których mnóstwo (ale żywych jeszcze) jeżowców i dwie plaże, z czego jedna malutka i brzydka, ale ta druga, przy tamaryszkach, piaszczysta, jest całkiem ładna. Cisza tu niesamowita, ludzi brak – co za wysepka! Rozkładam ręcznik w cieniu tamaryszku, idę przywitać się z tutejszym cieplutkim morzem a potem wyciągam
książkę i zagłębiam się w świat wymyślony przez autora: ale mi tu dobrze! Co jakiś czas wchodzę do morza, żeby je poczuć – już czas jakiś temu postanowiłam sobie, że nie chcę po wakacjach w Grecji czuć niedosytu w obcowaniu z boskim Egeo i konsekwentnie to, szczególnie w ramach leniwych wakacji, realizuję. Kiedy jakaś pogłębiarka czy inne wodne urządzenie zaczyna hałasować – postanawiam iść sobie stąd bo po takiej ciszy hałas robi się nie do wytrzymania. Wynajduję na mojej mapie jakąś jaskinię w pobliżu portu i usiłuję ją zlokalizować. Trzech miejscowych w tawernie nie ma pojęcia o żadnej jaskini, czym mnie tylko rozdrażniają: jak to? Jaskinia na mapie jest a oni nic o tym nie wiedzą? Chcą zobaczyć moją mapę – rozkładam ją na stole barowym, pokazuję palcem gdzie jest jaskinia a cała trójka Greków wybucha potężną salwą śmiechu. Marszczę czoło w niezadowoleniu.
– Ha ha ha – dławi się jeden – oni nazywają jaskinią tę dziurę w skale co to zaraz tu za zakrętem…
Idę do tej wskazanej przez nich dziury, przedostaję się przez jakieś kable i hałasujące sprężarki, wdrapuję się po małych kamieniach i skałkach by stanąć pod wysokimi, prawie pionowymi skalami. Widzę tę dziurę, która tak rozbawiła Greków, oceniam, że można próbować do niej zajrzeć a może nawet i wejść, zaczyna mnie ciekawić co jest głębiej, ale nagle zwyczajnie tchórzę: nie ma tu nikogo a kto wie czy w środku nie ma jakiegoś dzikiego zwierzaka, który może zrobić mi krzywdę albo nagłego uskoku w głębię, z której nie mogłabym się samodzielnie wydostać. Wycofuję się z powrotem na dół i spokojnie szosą wspinam łagodnie do Chory. Ze trzy razy zatrzymuje się jakiś samochód i kierowca chce mnie zabrać na górę – pewnie tutaj to normalne skoro nie ma autobusów ani taksówek, ale ja mam ochotę na wędrówkę i już choćby z tego powodu dziękuję za propozycje (zasadniczo nie korzystam z takich propozycji z uwagi na bezpieczeństwo – wyjątkiem czasami skrzynie w pick’upach, na których przewożenie ludzi jest co prawda zabronione ale czasem zdarzało mi się tak podróżować) . Słońce grzeje całkiem nieźle a ja dostrzegam osiołka uwiązanego na polu: wokół wysuszona na wiór trawa, nie ma choćby kawałka cienia ani żadnego wiaderka z wodą – oj ci Grecy, Grecy i ich stosunek do zwierząt. Dochodzę do Chory: mała, jak cała ta wysepka. Zauważam jednak skrzynkę na listy i sklep z upominkami, wchodzę do sklepu gdzie coś w rodzaju informacji turystycznej – tu nawet są znaczki pocztowe! Zaglądam do trzech czy czterech sklepów spożywczo-warzywnych, a w jednym spędzam więcej czasu bo przed wejściem stara Greczynka obiera groch i tłumaczy mi, że to fava a ja lubię przyglądać się takim zajęciom. Odkrywam tawernę „Margerita” z tarasem i przepięknym widokiem na wyspę z wiatraczkiem, kościółek i morze – już wiem, gdzie będę na tej wysepce jadała kolacje a wybór dań w tej tawernie doskonały. Całą Chorę można przejść wszerz i wzdłuż w dziesięć minut – w zasadzie doprawdy nie ma tu gdzie spacerować. Kiedy przyjdę do „centrum” na wieczorny spacer połączony z kolacją okaże się, że już wszyscy po spacerze dziennym mnie tu znają – nic się nie da ukryć, żaden obcy nieznajomym długo nie pozostanie. Rejestruję tu wieczorem piękny widok: niewielka chatka idealnie pobielona, przed nią murek, na którym siedząca para starych Greków. Śliczny to obrazek! Wpadam w zachwyt i pytam czy mogę zrobić zdjęcie. Zezwalają, chcą mieć również zdjęcie ze mną, po czym zapraszają do wspólnego siądnięcia. Margarita i Nikos wypytują skąd jestem, czy mam męża i dzieci, ile mam lat, czym się w Polsce zajmuję, czy podoba mi się Schinoussa… W rozmowie po grecku radzę sobie całkiem nieźle a kiedy nie umiem czegoś powiedzieć – zatrzymuję przechodzącą osobę i proszę o przetłumaczenie: tu wszyscy się znają i są dla siebie całkiem mili. Nagle kobieta swoją szorstką, spracowaną dłonią bierze mnie za rękę i prowadzi do chatki: cóż to za maleństwo! Przedsionek z kilkoma butelkami miejscowego jak się domyślam alkoholu i jedna raptem izba. Czystość niesamowita! W izbie mieszkalnej mnóstwo zdjęć, własnoręcznie wydzierganych i wyhaftowanych serwetek oraz …zapachu naftaliny.
Kobieta wyprowadza mnie na drugą stronę izby: tam coś w rodzaju ganku gdzie w wielkich puszkach i oregano i bazylia i jeszcze inne zioła. Urywa kilka gałązek i wręcza mi z zadowoleniem, po czym wracamy do przedsionka gdzie te butelki z rakomelo – jak się okazuje. Kobieta nalewa płyn do trzech kieliszków: jeden dla mnie, jeden dla siebie, jeden dla Nikosa. Sączymy alkohol siedząc na przydomowym murku a mnie wcale nie tak łatwo stamtąd odejść, bo Grecy nie pozwalają mimo, że obiecuję zajrzeć do nich następnego dnia. Ot, taka lokalna gościnność.
Dnie przeznaczone na wysepkę Schinoussa będę spędzała zwiedzając okoliczne plaże, bo cieplutkie wody boskiego Morza Egejskiego są tak kuszące, że żal nie skorzystać nawet wtedy jeśli nie umie się – jak ja – pływać. Chodzenie brzegiem morza to jednak wielka przyjemność a ograniczeniem może być jedynie palące słońce. Nie jest to jednak wielkim problemem: na dość szerokiej plaży Livadi pod jednym z wielu tamaryszków, można, słuchając szumu morza czytać książkę albo dumać o niebieskich migdałach, można drzemać w błogim lenistwie jak większość tu przychodzących a naliczyłam ich chyba ze trzydzieści sztuk: czyżby pół Schinoussy się zeszło???? Mimo, że większość plażujących to Włosi, na ogół krzykliwi przecież – cisza tutaj niesamowita i taki piękny spokój… Spróbuję na tej wysepce stanąć na plaży Portokali tylko dlatego, że nazwa mi się podoba (od pomarańczy po grecku), ale miejscowi znowu orzekną, że na mojej mapie mam jakieś nieprawdziwe nazwy: plaży Portokali podobno nie ma choć na mojej mapie jest… Nie jest to problemem żadnym przecież – idąc któregoś dnia od plaży Livadi wzdłuż brzegu zatoki, mijam jakieś malutkie żwirkowe w większości płachetki otoczone skałkami: to mogą być przecież plaże, niech więc jedna z nich zostanie tą nieistniejącą Portokali – czy na użytek wakacji nie można się tak umówić? Miejscowi polecą mi zajrzenie na plażę Tsigouri, a ja oczywiście tam pójdę: pięknie wygląda z góry, przepięknie! I nawet sporo osób tu widzę a hałas jaki! Nie lubię tak hałaśliwych miejsc ale zejdę na dół i co stwierdzę? Że ten hałas, te głośnie krzyki, niewybredne dowcipy to najczystsza polszczyzna! Szybciutko przeliczę : grupa około
16-18 Polaków obu płci, w średnim wieku, nieco starsi ode mnie.. .. Skąd tu się wzięli????? Zasiądę w kafeterii i popijając kawę freddo stwierdzę, że jednak nie umiem tu być: nie pragnę takiego hałasu, nie lubię takiego hałasu! Nie ujawniam, że jestem Polką ale mi tak smutno jakoś, bo atmosfera na tej plaży niesympatyczna, a na Livadi, mimo, że sporo Włochów? Szkoda – wzdycham, i odnajduję na mojej mapie ścieżkę, którą z tej ładnej przecież plaży Tsigouri powoli przejdę do plaży Livadi, zatrzymując się po drodze przy jakichś domkach dla kóz i terenie, który według mojej mapy winien być terenem gdzie kiedyś stała bazylika wczesnochrześcijańska, ale żadnej tu tablicy a jak miejscowi orzekli: nie szukaj, tam nic nie ma. Dochodzę do plaży Livadi i cieszę się zastaną tu ciszą, bo podobnie jak w dnie poprzednie sporo tu osób ale nikt nie krzyczy z wody pełnym głosem po polsku: „Oj rekin, rekin mnie szarpie za nogę!” a i nikt pełnym głosem niejako publicznie nie opowiada jakichś marnych dowcipów.… echhh…
Właściciel domu, w którym wynajmuję pokój w dniu mego wyjazdu stawia przede mną całe pudełko pełne świeżych fig: z tymi figami wrześniowe Cyklady zawsze będą mi się kojarzyć, bo uwielbiam świeże figi a w pierwszych dniach wrześnie na Cykladach nie ma z nimi problemu.
Promem „Express Skopelitis”, kiedy przyjdzie na to pora, odpłynę z gościnnej wysepki Schinoussa, przed wyruszeniem do portu serdecznie żegnana i zasypywana pytaniami: podoba Ci się nasza Schinoussa? Przyjedziesz do nas jeszcze? Myślę, że przyjadę, bo po szybko biegnących dniach w Warszawie, po całym tym otaczającym mnie na co dzień hałasie i pośpiechu – od jakiegoś już czasu zaczynam dostrzegać urok takich właśnie cichych wysepek i cudownie na nich odpoczywam. Tego dnia, kiedy zaplanowałam przeniesienie się z wyspy Schinoussa na Donoussę – wieje nieprzyzwoicie. Do Koufonissi jeszcze jakoś rejs znoszę, ale kiedy miniemy Kouffonissi zaczynam mieć pewne obawy: niewielkim statkiem rzuca tak, że mimo, iż staram się zachwycać pięknymi falami i nawet dostrzeganą tęczą – zwyczajnie się boję i odczuwam wielką radość kiedy wreszcie statek wpływa do portu wysepki Donoussa. W porcie Stavros dostrzegam kilka osób z ofertami noclegowymi i decyduję wynająć pokój od starszego Ioannisa, bo dom stoi tuż nad zatoką, w zasięgu ręki…. Rozglądam się za jakimś autem ale Ioanni już chwyta na ramiona moją walizkę:
– Pójdziemy przez plażę – mówi – drogą byłoby bardzo daleko.
Idziemy zatem przez piaszczystą śliczną plażę – walizką na kółkach nie da się po niej jednak jechać. Teraz walizkę niesie mi Ioanni a potem? Będę o tym myślała przez cały czas pobytu na tej wysepce postanawiając w końcu, że to tylko ze 200 metrów stąd kilka razy przejdę i bagaż w częściach przeniosę sobie jakoś. Po wysepce Donoussa, podobnie jak i po Schinoussie, nie jeżdżą żadne autobusy ani taksówki, ale tu miła niespodzianka! Ioanni wręcza mi karteczkę z jakimś numerem telefonu mówiąc, że niejaki Dimitris, jeśli będę chciała, zawiezie mnie dokąd tylko zechcę.
Staję na werandzie mojego pokoju: ależ tu pięknie! Ten pokój to jedno z piękniejszych miejsc, w jakich udało mi się mieszkać w Grecji za całkiem niewygórowane pieniądze: pode mną piaszczysta plaża i rozkołysane morze, po drugiej stronie zatoki rząd białych domków a ja oczyma wyobraźni już widzę jak musi to ślicznie wyglądać kiedy będzie zachodziło słońce albo kiedy przyjdzie noc. Widzę stąd małe łódeczki po drugiej stronie zatoki i wielki prom, który właśnie wpływa do portu. Jestem tym miejscem tak zachwycona, że korzystając z tego, iż mam studio z wyposażonym aneksem kuchennym – dwie pierwsze kolacje sama sobie przygotowuję, co w Grecji raczej mi się nie zdarza. Kupuję w sklepie mięso mielone, cebulę, czosnek, oliwę, kupuję również spaghetti oraz fetę, pomidory, ogórki i oliwki na choriatiki salatę – sama przyrządzam makaroni me kima (makaron z mięsem) i sącząc zwykłe tanie miejscowe wino – zajadam to ze smakiem siedząc na moje werandzie i zachwycając się wszystkim tym, co mnie otacza.
Na Donoussie nigdzie mi się nie śpieszy bo i życie tutaj, podobnie jak na Schinoussie toczy się znacznie wolniej niż w Warszawie a ja wtapiam się w klimaty miejsc, w których przyszło mi się znaleźć. Lokalizuję tu poza portem Stavros dwie wioski: Mesarija, gdzie mieszka jedna osoba, 90-letnia kobieta, i Mersini, opuszczona, ale kilka osób tu mieszka. Kiedy znajdę się w Mersini, dowieziona tam przez Dimitrisa, dostrzegę jeszcze dwie bodaj tawerny, maluteńki zaniedbany cmentarzyk i położony poza murem jeden stary ale dla mnie piękny grób: jeszcze długo będę myślała dlaczego grób ten znajduje się poza terenem cmentarzyka a domysły moje będą różne: samobójca może albo ktoś inny wykluczony ze środowiska.. Przez bezmyślność nie zapytam będąc tam i tkwiła będę w niewiedzy tak długo aż moje stopy ponownie nie staną na Donoussie a że kiedyś staną – to już pewne: Donoussa zawładnęła mną całkowicie i tak głęboko, jak tego oczekiwałam.
Z wioski Mersini wyruszę ścieżką dla kóz nad morze, które tam gdzieś tam hen w dole ale w zasięgu moich oczu, sięgające gdzie wzrok mój sięga… Boskie Egeo, które tak bardzo pokochałam lata temu i tej mojej miłości nic nigdy już nie zmieni. Stanę na rozwidleniu ścieżki: ależ piękny z góry widok! Po prawej sporawa plaża z trzema namiocikami – to Livadi, po lewej malutki pusty płachetek – to Fikia, otoczona skałkami i turkusową wodą. Skręcę w lewo, zauroczona Fikią: na tym cudownie piaszczystym płachetku, w cieniu ciekawych skał spędzę samotnie kilka godzin czytając książkę ale i co jakiś czas brodząc po cieplutkiej wodzie. Wiele miejsc zachwyciło mnie przez te wszystkie lata w Grecji: tutejsza plaża Fikia dołączyła do ścisłej czołówki. O umówionej godzinie wdrapię się na górę, z powrotem do wioski Mersini i ze zdziwieniem stwierdzę, że Dimitris ze swoim autem już na mnie czeka! Przypomnę sobie moje wiosenne sprzed kilku lat wakacje na wyspie Chios, gdzie umówiony kierowca po prostu o mnie zapomniał [ale na szczęście miałam do niego telefon i kiedy zadzwoniłam – nawet zechciał przyjechać]. W drodze powrotnej, choć droga do Stavros niezbyt odległa, Dimitris poopowiada mi swoich latach spędzonych w Niemczech, o zmęczeniu tamtejszym życiem, o powrocie do Grecji i o osiedleniu się tutaj, właśnie na Donoussie, gdzie cisza i taki spokój. Zatrzyma mi się nad piękną plażą Kedros i pokaże miejsce zatopienia w czasie wojny jakiegoś niemieckiego statku (o ile dobrze zrozumiałam), a miejsce to wyraźnie widoczne w wodach zatoki. Na plażę Kedros pójdę sobie któregoś dnia spacerem: odległości na Donoussie nie są niemożliwe do przejścia przecież. Spotkam tu sporo osób, ale nikt nie hałasuje: wszyscy upajają się urokiem tej niezwykłej wysepki. Obok dobrze zaopatrzonego barku dostrzegę pole arbuzowe i z radością poprzechadzam się wśród wielkich zielonych kul: takich arbuzowych pól w Polsce nie widuję.
Kiedy spędzam swoje wakacje na Donoussie wieje tak silnie, że nie każdego dnia lokalny prom „Express Skopelitis” przypływa, ale mój, znacznie większy prom linii Blue Star Ferries „Paros” radzi sobie z wiatrem zupełnie dobrze i to na jego pokładzie po czterech dniach opuszczam tę rajską wysepkę. Chyba mi się to dotąd nie zdarzyło, ale kiedy prom odpływa unosząc trap przed moimi oczami – płaczę jak głupek: ja tu jeszcze wrócę, muszę wrócić!
Wchodzę na górny pokład a prom oddala się coraz bardziej i bardziej od mojej Donoussy mknąc w kierunku wyspy Naxos. Spoglądam tu na Chorę pamiętając jaka jest śliczna, patrzę na Portarę, którą swego czasu widziałam z okna mojego pokoju gdzieś tam hen na szczytach Chory, wreszcie zastanawiam się czy aby na pewno wszyscy ci oczekujący w porcie zmieszczą się na mój prom: takiego tłumu dawno już nie widziałam! Czytałam, że z uwagi na kryzys zlikwidowano sporo promów ale żeby we wrześniu taki tłum zobaczyć?
Z Naxos na Paros już całkiem niedaleko: tu, w stolicy wyspy, opuszczam prom „Paros”. W biurze z biletami zostawię swój bagaż i z radością zatopię się w wąziutkich uliczkach uwielbianej przeze mnie Starówki Paroikii. Jestem tu już po raz trzeci a Starówka, w tym Kastro, zachwyca mnie wciąż tak jakbym widziała ja po raz pierwszy. Pełna szczęścia przechodzę przez niezliczone bramy, w tym tak niziutkie, że trzeba się pochylić, robię mnóstwo zdjęć obsypanym kwieciem bouganvillom, a ich amarantowy kolor pięknie wygląda na tle idealnie niebieskiego nieba i oślepiającej w słońcu bieli sąsiadujących budyneczków, krążąc tak zajrzę do remontowanego właśnie warsztatu szewskiego i powitam starego szewca, który zdaje się mnie nie pamiętać ale opowiadam mu jak jego maleńki lokalik zachwycił mnie kilka lat wcześniej: na ścianach widziałam tu wówczas wiele starych, pięknych, pożółkłych już fotografii. Szewc się uśmiecha a siedząca obok kobieta wydaje się być tak samo wzruszona moją opowieścią jak i on: cudowne są takie spotkania po latach! Te cztery godziny dane mi od losu na stolicę wyspy Paros wykorzystam jeszcze na spacer po marinie, gdzie poprzyglądam się kołyszącym się jachtom oraz na zajrzenie do kościoła Ekatontapiliani, gdzie po raz trzeci wsadzę swą stopę w odcisk stopy Agii Teoktisti, czym od czasu do czasu przywołuję, jeśli wierzyć legendzie, szczęście do siebie, po czym zniknę we wnętrzu pływającej puszki, Flying Catem 4 zwanej, by stosunkowo szybko znaleźć się w porcie wyspy Mykonos, gdzie ktoś mnie oczekuje i świadomość tego jest taka sercu memu miła.
W porcie wyspy Mykonos doznaję szoku: toż ja na wszystkich trzech poprzednich swoich wyspach nie widziałam łącznie tyle ludzi ile tu, w tym porcie! Czy ja w tym tłumie zauważę Stavrosa, męża mojej kochanej Mori? Zauważam! „Giasou Stavro, ti kanis?” – witamy się z radością po roku mego niebytu na Mykonos, która nie jest moja wyspą, ale na tyle często na ile to możliwe staram się tu przypłynąć, bo mieszka tu Mori moja, taka odizolowana od reszty moich ukochanych Polek w Grecji. Tak się zdarza, że dzień kiedy przypływam na Mykonos jest dniem moich imienin. Stavros odwozi mnie do domu i wraca do pracy a my z Mori idziemy do pobliskiego sklepu: zrobimy sobie wieczorem ucztę imieninową. Kupujemy mięso mielone, pomidory, fetę, kilka butelek lekkiego lokalnego wina „Paraportiano”, które z lubością popijałyśmy na werandzie rok wcześniej. Zrobię keftedes, Mori jakąś sałatkę, florinis piperies, dzadzyki, coś tam jeszcze z makaronem i przez wiele wieczorno-nocnych będziemy świętowały na werandzie razem ze Stavrosem, który po powrocie z pracy przyłączy się do nas: to takie piękne świętować imieninowo na werandzie u mojej Mori na wyspie Mykonos pod ciemnym niebem, na którym tyle gwiazd, że od razu wiadomo: jestem na Cykladach, bo tylko tu można zobaczyć tak rozgwieżdżone niebo. W dzień, kiedy Mori będzie pracować, pospaceruję po mieście, które nawet mi się podoba i znowu zagubię się w gąszczu wąziutkich chodniczków, bo miasto Mykonos jest bardzo pokręcone: zostało przecież zbudowane niczym labirynt aby odstraszać wrogów. Siądę na balkonie kafeterii w Małej Wenecji, gdzie popijając kawę freddo pomyślę: jak tu pięknie. Taki leniwy to dzień z tym nieśpiesznym spacerem po mieście, które – nie ukrywam – bardzo lubię, ale tłumy turystów mnie porażają: toż taka Donoussa przez cały swój żywot tylu ludzi nie widziała, ile tu się dziennie przewala. Tam miałam wyciszony telefon, żeby nie burzyć ciszy, a tu nie słyszę sygnału sms-a. Wieczorne spacery po mieście powodują stanie w nożnych (tak nazywam) korkach: niesamowita jest ilość turystów w stolicy wyspy Mykonos! Wieje dość mocno, tu, w Małej Wenecji, fale silnie uderzają o budynki i są tak wysokie, że na balkonie czuję krople wody na nogach. Wiatraki stoją, jak stały rok temu, urokliwy i taki odmienny od innych kościółek Paraportiani nadal w dobrej kondycji, pelikany sennie przechadzają się po płachetku miejskiej plaży – nic się tu nie zmieniło tylko ja o rok starsza ale to nie żadna tragedia.
Jednego popołudnia pojedziemy wszyscy na niezbyt odległą plażę Plati Gialos. Plaża ładna (w takim polskim ujęciu ładna, bo dość duża i piaszczysta, z łagodnym zejściem do morza), ale dla mnie to szok: parasol przy parasolu, leżak w czterech rzędach przy leżaku, człowiek przy człowieku… Coś nieprawdopodobnego po tak zwanych moich klimatach!!! Kompletnie odwykłam od takich plaż: na moich wysepkach to się nie zdarza przecież! Egeo oczywiście boskie – sporo czasu i na Mykonos z nim spędzam. W zasadzie w czasie całych tych moich tegorocznych i znowu leniwych wakacji wciąż mam z nim bliski kontakt, co bardzo mnie cieszy.
Czas przeznaczony na pobyt na Mykonos mija niepostrzeżenie: dopiero przypłynęłam a już Stavros odwozi mnie do portu: tak kończa się moje tegoroczne wakacje na Mykonos, na którą wracam tylko – co podkreślam – z uwagi na moją ukochaną Mori, która wie, że Jej wyspa nie jest moją wyspą, ale inne doznania też są istotne, czasem nawet bardzie, prawda Mori moy? Dziękuję Ci za niezwykłą w ciągu tych trzech dni gościnę: było mi w Waszych progach fantastycznie!
Powoli wchodzę na pokład dużego promu „Superferry II” – popłynę nim do portu w Rafinie skąd autobusem pojadę do Aten i w czasie tego rejsu będę myślała jakie duże koło zatoczyłam pływając po greckich wodach: od Pireusu poprzez Amorgos, Schinoussę, Donoussę, Mykonos do Rafiny – to naprawdę duży obszar. Podobnie było zresztą rok wcześniej tyle, że wówczas moją cykladzką odyseę rozpoczęłam w Rafinie a zakończyłam w Pireusie.
Ateny, mimo wieczoru, powitały mnie wysoką temperaturą. W dzień było już upiornie gorąco, ale ponieważ poza spacerem po ciekawej dla mnie dzielnicy Exarchia zaplanowałam sobie spacer po Pierwszym Cmentarzu – dało się jakoś upał znieść. Na wyspach takiego upału nie odczuwałam, bo przecież powiewał zbawienny w takim klimacie meltemi – w murach miasta taki upał potrafi być uciążliwy. Pierwszy Cmentarz w Atenach to jedno z moich ulubionych tutejszych miejsc – wybrałam się tu tym razem z kolegą z Warszawy, który zakończył swoje wakacje na wyspie i w Atenach znaleźliśmy się w tym samym czasie a wspólny spacer po tym szczególnym dla nas miejscu marzył nam się od dawna. T. interesuje się wszystkim co z szeroko ujętą kulturą grecką ma związek a Jego wiedza w temacie jest olbrzymia. Spacerowaliśmy po miejscu gdzie czas się zatrzymał, gdzie siłą rzeczy mimo szybkiego tempa życia w Atenach już się nie śpieszę jakoś, gdzie wyhamowuję, gdzie cudownie odpoczywam, gdzie zwyczajnie lubię spacerować. Zatrzymywaliśmy się przy grobach wielu aktorów, kompozytorów, muzyków, ogólnie ludzi kultury i innych dziedzin, osób zasłużonych dla Grecji a T. cudownie opowiadał mi o Ich dokonaniach albo zwyczajnie mówił kto jest kto – piękny, przepiękny to spacer. W czasie spaceru wielokrotnie nawiązywaliśmy do czekającej nas tego wieczoru wielkiej uczty duchowej: to w Odeonie Attycusa pod Akropolem koncert Stamatisa Spanoudakisa, na który od kilku miesięcy bardzo, bardzo czekaliśmy. Rozprawialiśmy o tym, jak zupełnie niedługo zasiądziemy w marmurowych ławach antycznego teatru i och.. damy się kompletnie porwać fantastycznej muzyce jednego z naszych ulubionych greckich kompozytorów.
Wieczór, w czasie którego zasiadłam w Odeonie Attycusa w Atenach był jednym z najpiękniejszych w moim życiu. Od wielu, myślę, że nawet od kilkunastu już lat – marzyłam, aby móc kiedyś zasiąść w Odeonie Attycusa, gdzie dotąd nie byłam (jeśli myśleć o koncercie), a kiedy doszedł do tego marzenia Stamatis Spanoudakis… czekałam… czekałam… Tak długo czekałam!
Kiedyś, w 2006 roku, też we wrześniu, kiedy spłynęłam do Aten z Cyklad – koncertował tu Spanoudakis ale żadnego biletu nie było stąd ja na tamtym koncercie niejako byłam ale siedziałam pod Odeonem Attycusa: słyszałam muzykę, oklaski, widziałam zmiany koloru świateł, ale nie widziałam Mistrza, muzyków, może i chóru jeśli wówczas był – nie pamiętam.
Teraz widziałam wszystko, słyszałam wszystko: wsłuchiwałam się w każdy dźwięk, wpatrywałam w każdy ruch Mistrza, który – trzeba przyznać – ma fantastyczny kontakt z publicznością, a publiczność ateńska oczywiście perfekcyjna w każdym calu. Dławiłam się momentami, szczególnie wówczas kiedy słuchałam tych moich najbardziej ulubionych utworów. Księżyc nam przyświecał, jak nas uczuliła sąsiadka T.: w okienkach Odeonu można było dostrzec światełka Aten, a tam po prawej stronie strzeliste cyprysy i zarys pomnika Filoppapossa. Dodać do tego oświetlony Partenon nad naszymi głowami i świecący księżyc jakże wielki… ach, cóż to za piękny wieczór! Zmiana barw powodowała, że koncert był różnorodny a program ułożony tak, że i nowa płyta i te bardzo znane, przepiękne utwory… Niespodzianka: do każdego biletu dodawano najnowszą płytę Mistrza – to zaskoczenie kompletne! Teatr wypełniony po brzegi, sprzedano wszystkie bilety (pytaliśmy) a antyczny Odeon Attycusa mieści ponad sześć tysięcy osób, takie odmienne od codziennych toalety kobiet, sporo naprawdę pięknych, stosowna biżuteria, niezłe makijaże… Cóż to za wieczór był!
Emocje pokoncertowe długo nie pozwalają mi w tę ateńską, wyjątkową przecież noc zasnąć. Drzemię w zasadzie jakieś 3 godziny a potem, prawie świtem, już szybko jadę do Pireusu, bo przecież muszę dotrzeć na wyspę Hydra, gdzie czeka mnie wielkie greckie wesele córki przyjaciół moich ateńskich znajomych.
Rejs na wyspę nie trwa długo, zwłaszcza, że płynę jakimś szybkim „kotem” oraz, że zwyczajnie śpię: po prawie nieprzespanej nocy wody Zatoki Sarońskiej szybciutko mnie usypiają. Budzę się na kilka minut kiedy słyszę zapowiedź, że oto jesteśmy w porcie wyspy Poros, robię przez szybę kilka zdjęć i znowu zapadam w sen… – budzę się w porcie wyspy Hydra.
Zaskakujące: kiedy byłam tu po raz pierwszy (bodaj 2001 rok) odebrałam przy wyjściu ze statku wrażenie kompletnej ciszy: po wyspie nie jeżdżą wszak żadne pojazdy spalinowe z wyłączeniem chyba śmieciarki, samochodu straży pożarnej i karetki pogotowia. Dziś pierwsze odebrane wrażenie to szum, taki szum jak przy ulach gdzie kręcą się pszczoły. Skąd taki szum? I nagłe odkrycie: szum powodują głosy niesamowitej ilości ludzi okupujących stoliki kafeterii okalających portowe nabrzeże!
Ze swoimi znajomymi przechodzę obok postoju taksówek: to specyficzny postój, bo na chętnych czekają tu przecież tylko muły: wożą na grzbietach ludzi i wszelakie towary, a w czasie sjesty pana śpią biedne na stojąco i dobrze, jeśli mają trochę cienia. Skręcamy do naszego hoteliku, który znajduje się w zacisznej uliczce tuż przy porcie i wkrótce wychodzimy na spacer: upał tu nieziemski! Szybko okazuje się, że całkiem spora ilość okupujących kawiarniane stoliki to przybyli na wesele z różnych zakątków Grecji ale i Europy liczni kuzyni moich znajomych (niektórych nawet znam z wcześniejszych wakacji w Atenach) i kuzyni ich kuzynów – przywitanie się z nimi wszystkimi zajmuje mi trochę czasu ale jest to dla mnie miłe, bo widzę, ze zostaję przyjęta z sympatią. Według moich znajomych nie ma nic złego w tym, że pójdę sobie w swoją stronę: znajomych pochłaniają rozmowy z dawno niewidzianymi kuzynami i ich kuzynami, mój grecki jest dość ubogi stąd idę sobie w miasto, co oznacza: nad miasto i przez kilka godzin obchodzę to wszystko dokoła, aż hen po port rybacki. Wszędzie tu cicho, bo jak wspomniałam nie ma żadnych pojazdów, tak jak i na pobliskiej wyspie Spetses, a z góry roztaczają się cudowne widoki na pokryte w większości pomarańczową dachówką dachy domów w niższej części miasta oraz zatokę zapełnioną wieloma mniejszymi i większymi statkami, łódeczkami, jachtami i nawet aktualnie latającym delfinkiem.
Do końca nie wiem dlaczego ale nie lubię wyspy Hydra, choć przyznaję: może się podobać. Sprawia dla mnie wrażenie takiej sztywnej jakiś, nienaturalnej, takiej obcej, odległej – jeśli można tak o wyspie powiedzieć nie myśląc wcale o milach morskich dzielących ją od Aten na przykład.
O właściwej porze idziemy do niewielkiego kościoła, gdzie już oczekują nas nowożeńcy z Aten: Eleni i Kostas. Wiem, że rodzina spodziewa się około 200 osób i pewnie tyle gromadzi się wokół tego kościółka. Nie po raz pierwszy jestem na ślubie w Grecji i znowu muszę stwierdzić: poza najbliższymi i mną niewiele osób zainteresowanych jest ślubem, choć ślub jest przepiękny a Para Młoda urodziwa. Mnie oczywiście cieszy cała ceremonia stąd może trochę niegrzecznie ale wpycham się gdzieś tam w okolice Młodej Pary bo przecież muszę dojrzeć wszystko: i kółeczka na głowach nowożeńców, i picie wina, i chodzenie wokół stołu, wreszcie rzucany garściami ryż. Ze zdziwieniem stwierdzam, że po ślubie nie ustawia się kolejka do złożenia życzeń nowożeńcom, za to robi się niezliczoną ilość fotografii. Do tawerny, w której odbędzie się wesele wspinamy się nieco pod górę. W pięknym miejscu ta tawerna: nad morzem, gdzie po prawej stronie widoczne światełka Peloponezu a na wprost fajerwerki nad wyspą Spetses. Giamas! – słychać zewsząd! Dwanaście czy ciut więcej okrągłych, bardzo elegancko przystrojonych stołów – na 10 osób każdy (a na każdym talerzu delikatna biała boboniera), i kelnerzy podający każdemu potrawy. Tu znajduję odpowiedź na pytanie o życzenia: nowożeńcy z kieliszkami wypełnionymi winem podchodzą do każdego gościa i to jest czas złożenia życzeń i wymiany kilku zdań. Wesele niewiele przypomina to, na którym kilka lat wcześniej byłam na wysepce Fourni: to jest jakieś inne, bardziej miejskie, kojarzy mi się z takim przyjęciem restauracyjnym, ale bawię się tu doskonale. Zaskoczeniem dla większości jest to, że potrafię tańczyć korowodowe tańce greckie, mnie zaskakuje bardziej to, że daję radę tańczyć je w szpilkach, co czynię po raz pierwszy w swym życiu. Prowadzący zabawę DJ układa muzykę w pewne bloki: kilka utworów jak wyjętych z dyskoteki, kolejnych kilka to właśnie korowodowe tańce albo zeibekiko, któremu się przyglądam, bo wciąż mi brak odwagi, żeby zatańczyć, albo blok tańców kreteńskich, z których się zupełnie wyłączam, bo dla mnie zbyt skomplikowane choć takie przecież piękne.
W poweselną niedzielę kiedy weselnicy znowu okupują kawiarniane stoliki – idę na samotny spacer. Staram się zajrzeć w każdy zakątek miasta, fotografuję niewielkie plaże i stwierdzam, że sporo przypływa tu stateczków i łódek: pewnie jedno z ulubionych albo najczęściej odwiedzanych miejsc dla mieszkańców Aten. Pół niedzielno-poniedziałkowej nocy spędzam na luźnych ploteczkach w znajdującym się na skale przy wejściu do portu letnim domu rodziców Panny Młodej na Hydrze z jakąś dwudziestką kuzynów . Dom wprowadza mnie w stan zachwytu, bo kiedy stanie się na balkonie: widok na morze i Peloponez, kiedy na tarasach (dwa poziomy) z drugiej strony widok na zatokę i całe miasto! Księżyc świecił jak oszalały, małe świeczki paliły się wszędzie, grecka muzyka sączyła się z płyt… Choć Hydry nie lubię – dla wieczornego wypicia szklanki wina na jednym z tych tarasów mogłabym tu przypływać częściej.
Kiedy wrócę z Hydry do Aten już będę wiedziała, że moje wrześniowe wakacje dobiegły końca. Mam jeszcze swoje zwyczajowe cztery dni na to, aby odwiedzić w Atenach znajome kąty, w tym podumać na Anafiotice, pospacerować po Place, Psiri i Monastiraki, pospotykać się z przyjaciółmi i znajomymi, posiedzieć na szczycie wzgórza Likavitos, mam czas aby na dwa dni pojechać ze znajomymi do ich domu pod Marathonem skąd blisko do plaży Schinias, gdzie znowu czuć bliskość Morza Egejskiego, ale już wiem, że w zasadzie za chwilę pożegnam Grecję i tak też się staje: nadchodzi ten dzień kiedy prosto spod Marathonu odwieziona zostaję na lotnisko a tam już tak zupełnie niewakacyjnie, już trzeba podać paszport, już przejść odprawę, zająć miejsce w samolocie… I jeszcze tylko spojrzenie przez okienko kiedy samolot wzbija się szybko w górę a Grecja zostaje gdzieś daleko w tyle, coraz dalej i dalej, aż w końcu zupełnie znika z moich oczu, co wcale nie znaczy, że znika z mojego serca.
Ponieważ jak zawsze ostatnio brak mi czasu na zrobienie galerii – póki co zapraszam do obejrzenia moich zdjęć na nasze fotoforum ze zdjęciami z Grecji, gdzie coś od czasu do czasu jako bebiak albo bbebiak staram się podrzucić: