2012: Folegandros, Sikinos, Amorgos, Mykonos, Ateny
wrzesień 2012: Folegandros, Sikinos, Amorgos, Mykonos, Ateny
Zmiana pracy na wiosnę spowodowała, że porzuciłam myśli o tegorocznych wakacjach w Grecji. Było mi smutno ale tylko troszkę: wszak doprawdy nowe miejsce pracy bardzo mi się spodobało i czułam się tam tak dobrze, że nie było nieszczęściem zrezygnowanie w tym roku z wakacji. Czułam co prawda lekkie ukłucie w sercu, kiedy minął długi weekend majowy, czułam takie, kiedy minął długi weekend czerwcowy a kiedy zbliżał się wrzesień i jego kroki stawały się coraz dłuższe… W sierpniu zwyczajnie zapytałam czy świat by się zawalił gdybym… Nie, nie zawaliłby się! Hurrraaaa, dwa tygodnie wakacji we wrześniu, szybkie nabycie (w tej sytuacji drogiego niestety) biletu na samolot do Aten, żeby się już nikt nie rozmyślił i … ustalanie planu. Odkąd zobaczyłam Donoussę – przestały istnieć w Grecji miejsca, w których stanąć bym bardzo chciała bo dotąd nie byłam: Donoussa była ostatnim takim miejscem a teraz chcę już tylko zaglądać w swoje miejsca, które w Grecji w ciągu tych minionych 22 lat dla siebie wynalazłam i tylko w tych miejscach chcę spędzać wakacje. Miejsc tych nie jest może szaleńczo wiele w porównaniu do tego co w Grecji widziałam, ale nie da się ich wszystkich w czasie jednych nawet trzytygodniowych wakacji obejrzeć tak, żeby poczuć ich klimat, wtopić się w lokalną społeczność. Miejsca te to głównie malutkie cudeńka na Cykladach (kolejność tu przypadkowa): Folegandros, Sikinos, Schinoussa, Donoussa, Anafi, Amorgos, coś na Dodekanezie; Astipalea, Patmos, Tilos i Nissiros oraz ląd: Zagorochoria w Epirze, Mani na Peloponezie no i Ateny, Ateny zawsze! Nie da się tego wszystkiego połączyć w czasie jednych wakacji, zatem jak zwykle trzeba wybierać kierując się biciem serca w danej chwili największym oraz… rozkładem promów. Wszystkich bliższych i dalszych znajomych odwiedzić się w Grecji też nie da, bo jak do tego grona miejsc dołożyć jeszcze Kretę, gdzie kilka Bliskich Dusz, jak Rodos, gdzie Bliska Dusza, jak Korfu, Chalki i Mykonos, gdzie również Bliskie Dusze, jak wreszcie Metsovo w Epirze gdzie Dusza Bliska też…
Z trudnościami ale jednak powstał plan na wrześniowe wakacje w Grecji AD 2012: trzy dni na Folegandros, jeden dzień na Ios (której bez powodu po prostu nie lubię, ale tyle razy w porcie byłam a w Chorze nigdy – może więc, skoro Ios na mojej trasie, Chorę tę zobaczyć?), cztery dni na Amorgos, dzień na Paros (bo planowana i zadowalająca mnie coroczna przesiadka) i dwa dni na Mykonos (wszak moja Mori będzie jak zwykle czekać), a potem już cztery dni w Atenach, z czego jeden pod Koryntem, w Agoi Theodori bo Katerina moy tam ze swoją cudowną rodziną, w tym malutką, niedawno urodzoną Nefeli, której dotąd nie widziałam….
Kiedy wszystko zostało ustalone, czas sprawiedliwie według mnie rozdzielony pomiędzy… mnie a moich bliskich, których całkiem sporo w Grecji, w tym w Atenach – zasiadłam w swoim foteliku w ogonie samolotu, który uniósł mnie szybko w górę i przeniósł w krótkim czasie nad ukochaną Grecję lecąc tak, że mogłam z góry popatrzeć na ślicznie wyglądające doliny, drogi niczym niteczki plączące się wokół gór, wioski z domkami jak pudełka zapałek, czasem basen, stadion jakiś, wreszcie przepięknego koloru Morze Egejskie rozjaśniane czasem bielą malutkiego z tej wysokości stateczku ciągnącego za sobą ogon w postaci kilwatera, jakieś zatoczki, mariny… Nie oglądałam tym razem z góry starych Aten, jak poprzednio, ale to co widziałam również cieszyło moją duszę.
Samolot miękko dotknął ziemi : proszę państwa, wylądowaliśmy na lotnisku w Atenach. Zawsze lądujemy na lotnisku w Atenach choć tak naprawdę lotnisko im. Venitzelosa znajduje się całkiem spory kawałek od Aten, w Spacie przecież, ale .. niech tam: wylądowaliśmy w Grecji i to jest w końcu ważne.
Decyduję do centrum miasta jechać autobusem, bo tak dawno nie byłam w Grecji (toż cały rok… okropne!), że jak najszybciej muszę nakarmić swoje głodne oczy znajomymi widokami, których patrząc z okien metra jednak jakby mniej. Korków dziś nie ma, bo sobota, mnie się nigdzie nie śpieszy: wszak mam wakacje. Jadę szybko przyzwoitą autostradą a potem już wolniej szeroką Aleją Messogieon, tak dobrze mi znaną od pierwszej mojej bytności w Atenach: toż tu właśnie, przy Messogieon w dzielnicy Cholargos, wówczas mieszkałam. Rozglądam się bacznie dokoła, nieźle kołyszę kiedy autobus nagle hamuje, słucham częstych dźwięków klaksonów i zgrzytu hamowania – tak, jestem w Grecji, jestem w Atenach. Jeszcze tylko przy hotelu Hilton minę pomnik człowieka ze szkła, który przed laty stał na Placu Omonia, spojrzę po lewej stronie na muzeum wojny i już koniec trasy: to Plac Syntagma (Plac Konstytucji). Nadal mi się nie śpieszy: odpływam na wyspę dopiero nazajutrz świtem, jest popołudnie i upał już nieco zelżał, stąd stoję z bagażami na środku placu i z zachwytem oglądam to co oglądać lubię: kolorowych evzonów pod Parlamentem, stary hotel Grand Bretagne, handlową uliczkę Ermou, biały kościółek Agios Jorgos na szczycie wzgórza Likavitos. Zrobię tu kilka zdjęć, w tym rzeźb, bo ich nigdy nie fotografowałam, popatrzę na wylegujące się na trawie bezpańskie psy, które w cieniu drzew smacznie śpią i zejdę do czerwonego metra, którym pojadę do stacji Statmos Larissis, bo u tu mieszkających starych znajomych spędzę tę moją pierwszą grecką noc. Koleżanka wyciągnie mnie po zakupy do polskiego sklepu: czasami do tych sklepików ot tak zaglądam sobie, a w okolicy polskiego kościoła jest ich kilka. Dziwnie dla mnie wyglądają tu ceny, bo w zasadzie towary takie jak w sklepie spożywczym w Polsce ale ceny jakieś zupełnie inne: w euro przecież i to zupełnie inne liczby. Pospacerujemy po okolicy, która nie jest specjalnie ciekawa i tak naprawdę zawsze staram się tu być ostrożną. Kiedy jestem w Atenach częstawo tu przyjeżdżam, bo na placu przy kościele znajduje się jedna z moich ulubionych ateńskich tawern. Bardzo dużo tu obcokrajowców: jestem prawie pewna, że znacznie ich tu więcej niż rodowitych Greków – taki to rejon ze starymi ciasnymi mieszkaniami w kamienicach typu studnie, a koszty wynajmu znacznie niższe niż w takich dzielnicach jak Cholargos czy Halandri. Dla mnie rejon ten ma jeden wielki plus: położenie. Komunikacyjnie jest genialny: dwie stacje metrem i jestem na Syntagmie – to czasem zbawienne. Czasem, na przykład dla mnie już następnego kiedy już o 7-mej rano odpływa z Pireusu mój katamaran na wyspę Folegandros i stąd dojazd nie jest tak czasochłonny jak z innych rejonów Aten. Wiem, że po 5-tej rano w mieście będzie jeszcze ciemno i dojścia mego do metra trochę się będę obawiać. Koleżanka radzi, żebym nie szła do stacji Statmos Larissis, bo w pobliżu znajduje się boisko, na którym o tej porze roku śpi chmara bezdomnych, którzy co prawda podobno niebezpieczni nie są ale: „ po co mają cię zaczepiać”. Za radą tambylczyni idę więc w dół, do stacji metra Metaxiourgieo i nie będę ukrywała, że czuję się nieswojo, zwłaszcza, że koleżanka prosi: idź środkiem ulicy a nie chodnikiem. Tak właśnie idę a kółka mojej walizki robią tak wiele hałasu, iż mam wrażenie, że wszyscy mieszkańcy ulicy Xioy słyszą, że właśnie idę do metra. Po drodze nikogo nie spotykam i z ulgą stwierdzam, że oto Plac Karaiskaki a tu stacja metra – zauważam już ludzi, nie jestem sama, uffff. Przyznaję, że od jakiegoś czasu zaczynam się czuć w Atenach nie tak bezpiecznie jak jeszcze do niedawna. W mieście już czas jakiś temu zaczęło dziać się źle i proces ten postępuje. Sama już doświadczyłam obecności kieszonkowców w metrze 3 lata temu i tylko dzięki czujności koleżanki nie stałam się ich ofiarą, kilkoro znajomych i w metrze i na ulicy straciło już tu portfele, a mieszkający w Atenach znajomi opowiadają o tym co niedobrego w mieście się dzieje. Nie są to już niestety te Ateny, w których do niedawna czułam się bezpieczniej niż w Warszawie.
Czerwonym metrem dojeżdżam do pobliskiego Placu Omonia, gdzie muszę się przesiąść w nitkę zieloną, która pojedzie do Pireusu. Tak naprawdę nitka zielona to nie metro a stara kolejka, ale potocznie większość i tak mówi na nią metro. Od razu na stacji Omonia jestem świadkiem burdy w metrze: to grupa podróżujących metrem Greków rzuca się na dwóch kieszonkowców. Marzę, żeby już być nas wyspie: boję się takich burd – toż to żadna przyjemność dostać w głowę choćby przypadkiem.
Kiedy spaceruję po Pireusie próbując dojść do mojej odległej bramki – dzień budzi się nad miastem a w blasku wstającego słońca stojące w porcie promy wyglądają ciekawie. Obok mojej „różowej puszki”, którą przemieszczę się na Folegandros – stoi spory stary prom: to Agios Georgios, którego spotykałam swego czasu na trasie Folegandros, Sikinos i Ios. Zazdroszczę podróżnym, którzy nim popłyną: wspominałam niejednokrotnie, że wielbię takie promy, a wszelkich szybkich zamkniętych puszek zwyczajnie nie lubię, bo zimno mi w nich (okropność: toż na zewnątrz tak cieplutko a ja ciepła zawsze spragniona), fale kołyszą tym nadmiernie i żadna to frajda siedzieć w takim zamknięciu zamiast stać na górnym pokładzie oglądając piękne otoczenie (już o czynniku ekonomicznym nie wspominam: drogie to w porównaniu z promami), ale czasem nie ma wyboru i jestem na taką puszkę, jak dziś, skazana (będę na nią skazana w czasie tych wakacji jeszcze dwu czy nawet trzykrotnie).
Podróż moja nie trwa długo, bo i „Flying Cat” płynie szybko a po drodze tylko jeden port: to Adamantas na wyspie Milos, którego dobrze nawet nie widzę, bo szyby przecież zachlapane. Fala dziś dość wysoka i choć kilka osób narzeka i źle się czuje – ja podróż znoszę nawet dobrze ale zauważam, że nie mogę czytać książki. Cóż, bywa i tak!
Malutki porcik w Karavostassi powitam z radością – jestem na wyspie Folegandros a to jedna z moich wysp, jedno z moich ulubionych miejsc w Grecji. W porcie sporo miejscowych z tabliczkami oferujących pokoje do wynajęcia ze zdecydowaną przewagą tych w Karavostassi właśnie. Lokalny autobus powiezie mnie do nieodległej Chory, gdzie zamierzam zamieszkać, bo tutejszą Chorę wprost uwielbiam. Wynajmuję pokój i wychodzę przywitać się ze znajomymi: to Ioannis, właściciel kafeterii na plateia pod wielkim platanem, to Polka Ania ożeniona ze Stratosem, którzy prowadzą również kafeterię w Chorze i od tego roku bar w porcie z tiropitami, szpanakopitami i innymi pitami, to również Nikos, właściciel malutkiego sklepiku, którego.. nie znajduję niestety i dowiem się, że musiał zamknąć sklepik z uwagi na koszty i wrócić do Aten… Szkoda: lubiłam sobie z Nikosem poplotkować a i nawet zrobione mu poprzednio zdjęcie dla niego przywiozłam… Ot, nasza europejska rzeczywistość.
Nie mam żadnych planów na moją Folegandros: jestem tu po raz czwarty, wyspa nie ma przede mną tajemnic, zajrzałam już w wiele jej kątów i cieszy, że nic nie muszę, że nie jest tak, iż coś zrobić powinnam… Jest tylko jedna rzecz, którą zrobić powinnam – i zrobię: pojechać do wioski Ano Meria by odwiedzić Kiki i Nikosa, u których mieszkałam 14 lat wcześniej. Niezapowiedziana – zrobię im, wedle ich słów, wielką niespodziankę! Zostanę poczęstowana pysznymi migdałowymi ciastkami i popijając frappe będę się przez trzy godziny gimnastykować językowo, bo mój grecki nadal ubogi a oni nie znają angielskiego, choć Kiki obiecuje sobie, że po zakończeniu sezonu, kiedy już wróci do Aten – zapisze się na kurs. Bardzo jej kibicuję i życzę wytrwałości! Tak naprawdę to mi ich szkoda: mają piękny dom, rozbudowany na przestrzeni ostatnich lat na potrzeby turystów, z bardzo ładnym widokiem na skały i morze. Pokoje wyposażone we wszystko co na wakacjach potrzebne i … wszystkie puste, choć ceny blisko o połowę niższe niż w Chorze. W lipcu i sierpniu mieli trochę gości, a teraz już zupełnie nikogo. Ano Meria to malutka wioska, skąd daleko do morza a w samej wiosce zupełnie nie ma co czynić. Ja wybieram mieszkanie w Chorze, którą uwielbiam i mogę po jej zakątkach kręcić się godzinami – nawet autobus jeżdżący wieczorem do Ano Meria nie jest w stanie mnie zmusić do zamieszkania u Kiki i Nikosa, bo byłabym od tego autobusu uzależniona a tego na wakacjach nie lubię.
Poza powinnością odwiedzin znajomych w Ano Merii – jestem wolna jak ptak: mogę robić co tylko mi się spodoba. A spodoba mi się z pewnością wielokrotne, o różnych porach dnia i nocy, krążenie bez celu po Chorze: to wyjątkowe miejsce ze szczególnym uwzględnieniem przepięknego Kastro. Na tak zwanym moim murku, który odkryłam w Kastro przed czternastoma laty, będę siadywała dość często aby w ciszy i spokoju poczytać książkę a jedynym dźwiękiem dochodzącym do mych uszu będzie szum fal rozbijających się w dole o skały. W ten kącik Kastro prawie nikt nie zagląda a tak tu pięknie i zachód słońca nad Milos doskonale stąd widoczny. Dostrzegę w tym roku, że jeden z barków w Pouncie (część Chory) ma wystawiony mały stolik od strony Kastro właśnie: będę tu przychodzić na śniadania w postaci kawy i tiropity – z takiego pięknego widoku nie mogę przecież zrezygnować! Polubię właściciela za to, że dba o mój komfort: kiedy któregoś poranka przyjdę na swoje śniadanie – zauważę, że przy stoliku siedzi jakiś tubylec. Właściciel poprosi go o zwolnienie stolika mówiąc: ty jesteś tu cały rok a ona tylko czasami – miłe! Zauważę, że całkiem sporo ludzi kręci się po Chorze ale nadal tu klimatycznie, cichutko i tak inaczej niż w miejscach, którymi zawładnęła masowa turystyka. Zmartwi mnie tegoroczne odkrycie: na przedmieściach Chory dostrzegam hotel z tablicą: Resort SPA… Nie jest to jakiś wielki teren ale to jednak coś, czego w takich miejscach jak wyspa Folegandros i jej podobne wolałabym nie oglądać. Na Folegandros spodoba mi się kilkakrotny pobyt na mojej ulubionej niewielkiej plaży Angali: to miejsce o niespotykanym uroku, do którego mam wielki sentyment. Otoczona skałami, z małą zatoką o pięknym kolorze wody i paroma żaglówkami, z kilkoma tawernami w pobliżu – jest miejscem gdzie lubię spędzać czas. Dotarcie z Chory do plaży Angali nie jest kłopotliwe: kilka razy w ciągu dnia jeździ tu przecież autobus.
Któregoś dnia pójdę sobie z plaży Angali na długi spacer ścieżką dla kóz, z której roztaczają się przepiękne widoki. Chwilę spędzę na plaży Galifos, by pójść dalej, aż do plaży Agios Nikolaos. Będę się taplać w zatoce, gdzie woda taka ciepła, że aż trudno uwierzyć, że to morze, będę szukała ciekawych kamyczków, będę wreszcie popijała kawę freddo albo frappe w barku, który znajduje się na plaży… Cienia tu niewiele a ten dawany przez plażowe tamaryszki wątpliwy, ale miłe to miejsce a tawerna tuż przy malutkim kościółku Agios Nikolaos serwuje doskonałe dania. Tym razem przyszłam tutaj ścieżką dla kóz, bo tak mi się zamarzyło, ale dwa lata temu przypłynęłam małą łódką, która przez cały dzień pływa z Angali. Łódką tą któregoś dnia popłynę sobie z Angali na plażę, na której nigdy nie byłam: to Livadaki. Rejs to znacznie dłuższy niż do Agios Nikolaos, z nieźle kołyszącej się miejscami łódki popatrzeć można na potężne, wyglądające na groźne i nieprzyjazne skały wyspy, na dwie bliźniacze i posadowione obok siebie kapliczki, na jakieś niedostępne niewielkie jaskinie, na latarnię morską całkiem dobrze stąd widoczną. Wejście do plaży Livadaki położonej przy niewielkiej zatoczce okaże się być tak śliczne, że aż warto się uśmiechnąć samemu do siebie. Łódka z przyczyn technicznych nie dopływa do samej plaży: zatrzymuje się w pewnej odległości od brzegu a po schodkach schodzi się prosto do wody sięgającej w tym miejscu powyżej kolan. Kiedy łódka odpływa i warkot silnika staje się niesłyszalny – na plaży Livadaki zapada cisza idealna. Ludzi przypływa tu niewiele, rozkładają karimaty i ręczniki na drobnych kamyczkach, siadają w cieniu skał, pływają…. Niektórzy wyruszają stąd ścieżką dla kóz w góry, niektórzy ścieżką idą na koniec zatoki by stąd skoczyć do wody, co chyba nie jest zbyt rozsądne z uwagi na całą masę rozsianych tu małych skałek (myślę, że pod wodą również). Oglądałam ten teren na mojej mapie: można tu przyjść ścieżką z Angali i nie mogę wykluczyć, że kiedy po raz kolejny znajdę się na Folegandros taki właśnie spacer sobie urządzę. Nie ma w tym miejscu żadnych minusów poza jednym: od jakiegoś czasu na wyspie Folegandros sprzedawane są bilety na wycieczkę sporym statkiem przez pięć plaż. Plaża Livadaki znajduje się niestety na trasie tego właśnie statku a wycieczka cieszy się sporym powodzeniem (samo organizowanie takich wycieczek uważam za minus dla wysepki Folegandros). Kiedy statek zatrzymuje się na środku zatoki i ludzie z okrzykami radości zaczynają skakać do wody – cudowna atmosfera niestety pęka jak mydlana bańka. Na szczęście statek ten stoi tutaj tylko pół godziny choć rzec by można: o pół godziny za długo, bo ilość ludzi wysypująca się z niego stwarza prawie tłum w tym malutkim miejscu. Kiedy statek odpływa można nadal delektować się urokiem malutkiej plaży Livadaki, gdzie zejście do morza łagodne, otoczenie skał – malownicze, a kamyki u brzegu czasem takie śliczne, że wyszukiwanie ich przy muskaniu łydek przez wodę sprawia wiele radości.
Kiedy czas przeznaczony na Folegandros dobiega końca i chcę kupić bilet na prom na kolejną wyspę – okazuje się, że mój plan wakacyjny na skutek nagłej zmiany rejsów musi nieznacznie ulec zmianie: ot, zemsta wyspy Ios za jej bezpodstawne nielubienie!!!! Nie mogę płynąć na Ios, bo, żeby wydostać się z niej później na kolejną wyspę, Amorgos, musiałabym na Ios spędzić aż trzy dni a tego absolutnie nie biorę pod uwagę! Wolę dłużej pobyć na Folegandros zwłaszcza, że następnego dnia mam rano prom na pobliską Sikinos, która jest moją wyspą, a prom ten wraca na Folegandros pod wieczór: bardzo się cieszę na jednodniowe odwiedziny wysepki Sikinos, na której nie byłam dwa lata!
Wchodzę na pokład promu „Artemis” – takie właśnie promy lubię! Wdrapuję się na górę, najwyżej jak mogę, patrzę jak trap powoli unosi się do góry a portowa tabliczka z napisem „Folegandros welcome” powoli przestaje być dla mnie czytelna, co tym razem wcale mnie nie smuci: toż ja tu jeszcze wrócę. Czas jakiś jeszcze widzę biel zabudowań porciku Karavostassi, przyglądam się samotnemu kościółkowi posadowionemu na bezludnej nieodległej wysepce Agios Ioannis i siadam na krzesełku, by delektować się urokiem tego krótkiego rejsu. Morze dziś bardzo niespokojne a wiatr tak silny, że większość pasażerów postanawia zejść na dół, schodzę w końcu i ja zwłaszcza, bo oto Alopronia, porcik wyspy Sikinos.
Nie zostaję tutaj teraz: od razu autobusem pnę się do Chory, która tak bardzo mi się podoba. Spaceruję nieśpiesznie po całej Chorze, która taka malutka wcale nie jest: mam bardzo dużo czasu. Zaglądam w znane mi kąty, robię zdjęcia na środku Kastro, przyglądam się niewielkiemu budynkowi, który kilka lat temu pod siłą wiatru zawalił się i nadal niczego z nim nie zrobiono a to tuż przy Kastro, samo „centrum” Chory – czy tak już zostanie?, przechadzam się po niewielkim cmentarzyku, który wygląda tu jak z szablonu jakiegoś, bawię się z napotkanymi dwoma osiołkami, takimi czystymi i ładnie przystrojonymi (ale jakimiś nieskorymi do zabawy ze mną), w malutkim sklepiku kupuję wreszcie kilka pocztówek i udaję się do jednej z kafeterii, gdzie z radością wita mnie poznana dwa lata wcześniej Kasia, Polka, która co roku przyjeżdża tu na cały sezon i co roku mówi sobie, że już chyba ostatni raz…. Miłe są takie spotkania, takie sympatyczne rozmowy o tym co się zdarzyło przez czas kiedyśmy się nie widziały. Siadam przy jednym ze stolików na tarasie kafeterii i popijając frappe – wypisuję pocztówki do znajomych a jest to zajęcie, które bardzo lubię. Kolorowo tutaj, tak jakoś radośnie, wesoło, a bordowe kwiaty bugenvilli dodają wiele uroku temu miejscu. Żadnego tu hałasu: słyszę tylko cichutko sączącą się muzykę oraz rozmowy kilku Greków siedzących na krzesełkach przed wejściem do kafeterii… Lubię w taki sposób odpoczywać!
Nasycona urokami Chory – zjeżdżam autobusem do portu Alopronia. Poznaję kierowcę: ten sam, który jeździł tu dwa lata temu. Na takich wysepkach w zasadzie nic się nie zmienia: wszędzie ci sami, wyglądający na zadowolonych, ludzie, mało nowych inwestycji, na poczcie, za kierownicą autobusów czy w sklepach wciąż te same twarze, nadal niewielka ilość turystów..… Lubię to, bo ani ja nie czuję się tu obco ani mnie nikt obco nie traktuje: jestem w swoich miejscach. W porcie zaglądam do świetnie jak na tutejsze warunki zaopatrzonego marketu „Flora” po magnesik dla koleżanki – oczywiście ta sama kirija przy kasie. „Jasas kirija, ti kanete?” – pytam.
Słońce tak pięknie świeci, cieplutko, obok piękna, piaszczysta jak na greckie warunki plaża z kilkoma wypoczywającymi osobami. Spaceruję po malowniczym porciku, oglądam łódki, przyglądam się naprawiającym sieci oraz psu, który leniwie rozłożony pod drzewem szczeka na mnie niesamowicie ale szczeka tak leniwie, że aż się chce śmiać…. Zasiadam w tawernie „Meltemi”, bo podają tu gavros – małe (smażone) rybki, których na Folegandros znaleźć nie mogłam, a potem rozkładam ręcznik pod parasolem na plaży i bawię się cieplutką, przyjazną wodą a na piasku wypisuję patykiem: jestem tutaj… Betaki ine edo…. Betaki ine sto Sikino….
Na takich wysepkach jak Sikinos staram się być czujna jeżeli chodzi o czas. Na moim bilecie kupionym na Folegandros godzina odpłynięcia mego promu z Sikinos to 16-ta, z wywieszonego tu w porcie rozkładu wynika, że prom odpłynie o 16.15, ale miejscowi twierdzą, że o 17-tej… Kasa nieczynna: w takich miejscach pracownik przychodzi tylko przed odpłynięciem promu. Dobrze, że z plaży widać miejsce, do którego zawija prom i nie muszę się śpieszyć ani stać tam gdzieś w (czasem) odludnym miejscu. Przed 16-tą w porcie nadal cicho i nic kompletnie się nie dzieje… Niebieski prom linii Nel Lines „Aqua Spirit” pojawia się na horyzoncie przed 17-tą… Miejscowi wiedzą jednak najlepiej! Jeszcze kilka zdjęć zrobionych starszemu człowiekowi chwytającemu liny zrzucane z promu, którego pamiętam sprzed 2 lat, „Jasas” i „Kalo chimona” (dobrej zimy) mówione do obsługi tawerny „Meltemi” i wchodzę na prom, który po chwili odpływa a ja macham długo mojej wysepce Sikinos, na która jeszcze kiedyś wrócę – to przecież wiem. Rejs mija mi niesamowicie szybko, bo rozmawiam z sympatycznym Tasosem, pracownikiem linii Nel Lines, którego znam od 5 czy więcej lat a na którego, pływając promami tej linii, często wpadam.
Pożegnana przez wszystkich i wszystko – moją ukochaną Folegandros opuszczam „różową puszką”, która powiezie mnie na wyspę Amorgos. Stanę na niej dzień później niż planowałam czyniąc swój plan w Warszawie, ale przecież nic się nie stało: napisałam z kafejki internetowej na Folegandros do kirii Aggeliki, u której wynajmuję ten sam jak rok wcześniej pokój, że przybędę dzień później, napisałam również i na Ios, żeby zwolnić poczynioną rezerwację, skoro plan mój uległ zmianie.
Pierwsze kroki w Katapoli, po krótkiej powitalnej rozmowie z kirią Aggeliki, kieruję do pobliskiego sklepu, żeby zapełnić lodówkę: nie ma wszak nic przyjemniejszego jak na werandzie mego pokoju, patrząc na zachód słońca nad zatoką, zajadać świeże owoce albo jakąś małą sałatkę przed późniejszym wyjściem na kolację. Upycham do lodówki zatem niesamowicie słodkie bezpestkowe winogrona, melona, pomidory, ogórki, czerwoną cebulę, oliwę, bazylię, oregano i fetę – jestem zaspokojona!
Spacer po Katapoli sprawia mi radość, choć jak chyba wspominałam już kiedyś – Katapola nie jest moim ulubionym miejscem na Amorgos ale mieszkam tu, bo to stąd mam największy wybór autobusów oraz promów. Stwierdzam, że w zasadzie nic tu się nie zmieniło od ubiegłego roku tylko ludzi jakby mniej: wolne miejsca w tawernach i kafeteriach to wcale nie rzadkość. Spaceruję po miasteczku zaglądając w znane sobie kąty ale i w miejsca nieznane dotąd: po raz pierwszy wybiorę się na tutejszy cmentarz i w ogóle w tę stronę, gdzie cmentarz się znajduje: nigdy dotąd tu nie byłam i muszę stwierdzić, że w tej okolicy całkiem sporo nowych domów się buduje. W wodach zatoki od tej strony dostrzegę .. nie wiem: rzeźbę? Pomnik to jakiś? Nie udaje mi się wyczytać kto, kiedy i po co dzieło to w wodzie ustawił ale obiecuję sobie zgłębić ten temat, bo mnie zwyczajnie zainteresował. Do pomnika – rzeźby podejść się nie da: zewsząd otoczony woda niedostępny jest dla takich osób jak ja. Czemu służy? To jest pytanie! Czy można tam podpłynąć wpław?
Patrząc na rozkład jazdy lokalnych autobusów stwierdzam, że zlikwidowano ten, który rok temu zawiózł mnie na zachodnie wybrzeże, do plaży Paradisa. Jeździł wówczas 2 czy 3 razy w tygodniu a w tym roku już go zwyczajnie nie ma. Nie jest mi teraz potrzebny ale cieszę się, że plażę Paradisa odwiedziłam rok temu. Nadal dużo autobusów jeździ na trasie Katapola-Chora-monastyr Chozoviotissa – Agia Anna, nadal łatwo można się przemieścić do Aigiali i ochoczo z tej możliwości korzystam, bo Aigiali tak przecież lubię, znacznie bardziej niż Katapolę.
Do Aigiali niejako zmuszona jestem zresztą pojechać, bo odkąd stanęłam w Grecji codziennie dzwoni telefon: to Jorgos, którego poznałam rok temu w jednym z małych sklepików w Aigiali i obiecałam mu się zapowiedzieć jeśli będę na Amorgos a przecież jestem. Ma dla mnie, jak twierdzi, jakąś niespodziankę a ja jestem jej bardzo ciekawa. Spotykam się z nim w Aigiali właśnie, po czym udajemy się do nieco podniszczonej malej chatki na przedmieściach Aigiali, przy polach z winoroślą. U bramy wita nas dostojny osioł: to Afroditi – dokonuje prezentacji Jorgos. Nie mieszka tutaj, to taki letni domek, w którym znajduję mnóstwo słoików, jakieś dziwaczne urządzenia i wszystko to co wiąże się z … miodem! Jorgos ma niedaleko pasiekę, czuje się, jak twierdzi, świetnie w roli pszczelarza i z radością pokazuje mi cały proces zmierzający w końcowym efekcie do zakręcenia stosów słoików z miodem właśnie, po które przyjedzie dostawca i rozwiezie w różne miejsca, nie tylko na wyspie Amorgos. Bardzo mnie to zaskakuje ale cieszy niezmiernie: tak lubię przyglądać się życiu codziennemu tambylców a takie miejsce to rzecz dla mnie zupełnie niecodzienna! Fotografuję wszystko to co w chatce znajduję, a Jorgos stawia mi na stole grzanki, masło i wielki słój miodu. Pojawia się również cały jakby plaster miodu – wolę sobie miód kroić, bo płynny jest przecież ogólnodostępny wszędzie w Warszawie a taki plaster… Znowu rzecz niecodzienna dla mnie! Miód jest pyszny: ależ to frajda dla mnie tu być!!! Innego dnia pójdę z Jorgosem w nieodległe pola aby pomóc mu zrywać winogrona: będzie robił z nich wino. Korzyść jest obopólna: ja mam fantastyczne wakacje a Jorgos małą pomoc z mojej strony: niech żyje taka współpraca!
Amorgos, co już podkreślałam, jest wyspą cudowną do spacerowania, bo wiele na niej ścieżek dla kóz, dla osłów. Przejście ich nie jest trudne, widoki cudowne a miejsca, do których ścieżki prowadzą – interesujące. Kiedy tylko jestem na wyspie staram się takimi ścieżkami pospacerować, bo sprawia mi to wiele radości nawet wówczas jeśli daną ścieżką już wędrowałam. Do monastyru Agios Theologos po raz pierwszy (i ostatni) wybrałam się w 2005 roku stąd postanowiłam pójść tam w czasie tych wakacji.
Wychodząc z Langady schodkową ścieżką dla osłów wiedziałam, że czeka mnie 3-kilometrowy spacer a jeśli chciałabym dojść do jeszcze wyżej położonej kapliczki Stavros – to w sumie 7 kilometrów w jedną stronę do przejścia. We wrześniu na ścieżkach nie spotyka się tłumów i to jest cudowne: cisza, spokój, tylko kozy, owce, piękne widoki, drzewa oliwkowe, czasem figowe i ja… … Przejście ścieżek trudne nie jest ale winno się wędrować w nakryciu głowy (ścieżki z reguły prowadza przez tereny pełne słońca) i w butach na sztywnej podeszwie: czasem idzie się po kamieniach a ich ostre krawędzie mogą być przykre dla stóp. W drodze do monastyru Agios Theologos nie ma nic, żadnych zabudowań poza jednym niewielkim samotnym kościółkiem: to Agia Varvara. Kościółek jest otwarty i można w nim zapalić świeczkę ale ponieważ ludzi tu niewiele lepiej przed wyjściem świeczkę zgasić aby przypadkiem nie doszło do pożaru. Podobnie zresztą w monastyrze, który jest niezamieszkały. Udaje mi się pod sporym kamieniem znaleźć wielki klucz otwierający drzwi do starego kościółka, którego fragmenty (fundamenty, niższe mury) pochodzą z V wieku. Poszukiwanie kluczy do kościółków i bram w najróżniejszych miejscach bawi mnie w Grecji niesamowicie a jaka to radość kiedy odniesie się sukces. Na dziedzińcu monastyru spotkam parę starszych Anglików rozczarowanych niemożnością zajrzenia do kościółka. Ja nie daję tak łatwo za wygraną: klucza poszukuję nawet w dzwonnicy, co rozbawia Anglików. Kiedy wreszcie trzymam go w garści – śmiejemy się wszyscy głęboko: ot, uroki Grecji! Dużo czasu spędzam na terenie monastyru: kiedy Anglicy odejdą do kapliczki Stavros, będę tu zupełnie sama. Zajrzę przez okno (drzwi zamknięte) do jednej z cel, podumam na jakiejś betonowej ławeczce, popatrzę na palenisko i pospaceruję po tej, północno-wschodniej części wyspy skąd piękny widok na Morze Egejskie oraz zarysy nieodległych wysp, z których jedną na pewno jest moja Donoussa. Tego dnia wieje tak nieprzyzwoity wiatr, że lokalny prom Express Skopelitis opływający codziennie wysepki w archipelagu Małe Cyklady pozostał w porcie w Katapoli.
W ramach leniwych wakacji na Amorgos kilkakrotnie pospaceruję po dość długiej plaży w Aigiali, ponapawam wzrok wzburzonymi wodami, nasycę się bliskością ukochanego Morza Egejskiego. Popatrzę na psa, który zasiadł na ułożonym z sieci kopcu (może czeka na pana, który popłynął w morze?), popatrzę na wielki w małym tutejszym porcie prom „Artemis” (nie wszystkie ale niektóre duże promy zawijają do portu w Aigiali, choć większość do portu w Katapoli), popatrzę i na rybaków rozplątujących swoje sieci, popatrzę wreszcie na wyłożone całkiem duże muszle zamieszkałe przez żywe stwory duszące się w tym palącym słońcu. Nie jestem z siebie dumna: żywe masy wiją się w bólu i choć wyraźnie ten ból widzę – brak mi odwagi aby muszle te wrzucić z powrotem do morza. Wiem, że rybacy nie zrozumieliby dlaczego to co wyłowili i pozostawili do wysuszenia na betonowym brzegu wrzuciłam do wody, stąd wolę odejść nie patrząc więcej na męczarnię morskich stworów.
Do monastyru Hozoviotissa, w którym nie byłam 7 lat, wybiorę się autobusem… Wielkie to dla mnie przeżycie powrót do tego miejsca: nigdy nie zapomnę jak wielkie wrażenie wywarła na mnie bryła budynku kiedy po raz pierwszy ją zobaczyłam wychodząc zza zakrętu: coś niewiarygodnego jak piękny monastyr mi się jawił, taki płaski, zupełnie jak przyklejony do skały! Długo patrzę z dołu na ten lśniący bielą budynek: wieje tak, że wejście po schodkach na górę wymaga wielkiej uwagi a zrobienie zdjęcia – jeszcze większej. Spoglądam w dół, gdzie przecudne kolory Morza Egejskiego. Kiedy byłam tu poprzednio usłyszałam, że w tym właśnie miejscu Luc Besson nakręcił film „Wielki błękit” ale później dotarły do mnie i inne wersje stąd tak naprawdę nie wiem gdzie na wyspie robiono zdjęcia do filmu ale wiem, o których miejscach się mówi: to jedno z nich. Długo patrzę na poszarpane wybrzeże wyspy: wzrok mój sięga aż do plaży Agia Anna z malutkim kościółkiem, dokąd pojadę malowniczą drogą prowadzącą ostro w dół jak już nasycę się atmosfera monastyru. Na jego terenie wchodzę do malutkiego kościółka (nie wolno robić zdjęć), w którym spoglądam na cudowną ikonę, a potem zasiadam w gościnnej salce, gdzie częstowana jakimś likierem na bazie raki, z cynamonem i miodem delektuję się atmosferą tego tajemniczego miejsca, w którym udostępniono zwiedzającym jedynie malutką część i spoglądam na wielki fotel z kości słoniowej, który jak mnie informuje sąsiad, jest prezentem dla monastyru od byłego prezydenta Egiptu, Hosni Mubaraka.
Na wyspie Amorgos pospaceruję jeszcze po wyludnionej Chorze i kiedy przyjdzie na to pora, serdecznie żegnana przez kiriję Aggeliki, wejdę na pokład promu Blue Star Paros, którym podobnie jak rok wcześniej, popłynę na wyspę Paros.
Tego dnia nadal wieje silny wiatr i mam obawy czy mój katamaran odpłynie pod wieczór z Paros na wyspę Mykonos. W punkcie informacji turystycznej uspokajają mnie, twierdząc, że najprawdopodobniej wszystko odbędzie się zgodnie z planem. Póki co mam przed sobą kilka godzin, które mogę poświęcić na spacer po lubianej przeze mnie stolicy wyspy Paros i po raz kolejny cieszę się, że w ten sposób mogę sobie układać program na wakacje.
Stolica wyspy Paros, Paroikia, ma coraz mniej przede mną tajemnic: jestem tu już po raz bodaj piąty ale wciąż jednakowo zachwycam się kątami tutejszej Starówki. W labiryncie wąziutkich uliczek znajdę małą chatkę, w której warsztat szewski a do szewca Nikosa zaglądam ot tak, bez powodu, ilekroć jestem na Paros. Tym razem mam dla niego zdjęcia, które Mu zrobiłam w czasie wcześniejszych odwiedzin i wielką radość połączoną ze wzruszeniem widzę w oczach tego przesympatycznego, zmęczonego życiem, starego człowieka. Przyglądam się szewcowi: za każdym razem mam wrażenie, że jest Go coraz mniej… Może chory? Życząc Mu zdrowia, życząc zwyczajem Greków o tej porze roku: „kalo chimona” (dobrej zimy) wierzę, że kiedy następnym razem stanę na Paros – znajdę Nikosa w dobrej formie. Wdepnę na chwilkę do wielkiego kościoła Ekatontapiliani, zajrzę pod wiatrak w porcie, pospaceruję pomostami przy marinie, posiedzę w sympatycznej kafeterii na Starówce popijając kawę freddo: taki to mój dzień w stolicy cykladzkiej wyspy Paros.
Kiedy wracam z bagażem do portu okazuje się, że mój katamaran popłynie na Mykonos ale ja jeszcze nie wiem, że będzie to rejs najgorszy w moim życiu (dotąd palmę pierwszeństwa dzierży rejs z wyspy Ikaria do Pireusu w 2008) i nie zapomnę go do końca moich dni. Nie wiem o tym jeszcze kiedy wchodzę do wnętrza a podtrzymuje mnie, jak każdego z pasażerów, obsługa, bo inaczej nie sposób zachować pionową pozycję: niewielką puszką przyczepioną póki co do betonowego kołka na nabrzeżu silne fale rzucają niesamowicie!!! Ja jeszcze nie wiem co mnie w czasie tego rejsu czeka i myślę sobie, że skoro rejs nie jest odwołany to chyba nie będzie tak źle. Jakże się mylę!
Rejs trwa dłużej niż powinien a przynajmniej tak czas się odbiera. Wyspa Mykonos wydaje się być odległa o parę lat świetlnych choć znajduje się całkiem niedaleko. Wszyscy wokół (ale i ja też) wymiotują, jęczą a ja nie wiem co mam ze sobą zrobić: w końcu nie wiem czemu zaczynam płakać w jakiejś kompletnej bezsilności. Po raz pierwszy w klimatyzowanym wnętrzu jest mi gorąco (zawsze marznę) a włosy mam kompletnie mokre… Klnę na samą siebie, że zdecydowałam się płynąć, puszka częściej płynie na boki aniżeli do przodu, więc to wydłużenie czasu rejsu to chyba nie tylko moja wyobraźnia. Kiedy myślę, że już widzę Mykonos – za moment znowu jej nie widzę, a olbrzymie fale z taką siłą uderzają w przednią szybę puszki, że zaczynam się zastanawiać nad jej wytrzymałością. Klnę na siebie pytając dlaczego znowu chciałam się znaleźć na Mykonos, ba, pytam niedorzecznie samą siebie, czy powinnam się tak poświęcać dla Bliskiej mi Duszy czyli Mori mojej, która czeka na mnie w porcie ze swoimi dziećmi i z piękną, własnoręcznie zrobioną tablicą powitalną… To powitanie jednak wcale mnie nie cieszy: w starym porcie wyspy Mykonos wychodzę z puszki kompletnie wyczerpana, ziemia mi jakoś dziwacznie faluje, wiem, że wyglądam beznadziejnie i choćbym chciała nie umiem okazać swojej radości z powitania ani entuzjazmu, że znowu widzę moją Mori i jej cudowne dzieci, które uwielbiam przecież, szczególnie córeczkę. Przepraszam Mori moy!
Następnego dnia rano wyjeżdżamy do szkoły: tego dnia w Grecji rozpoczęcie nowego roku szkolnego a córeczka mojej Mori już w odpowiedniku naszej zerówki. Zwiedzam szkołę, która w tej części przypomina bardziej jeszcze przedszkole ale i książki tutaj znajduję. Zasiadam z córeczka Mori w szkolnej ławie, Mori nas fotografuje – powrót do lat dzieciństwa! Za chwile uroczystość roku szkolnego – przerywamy więc zabawę i wychodzimy przed budynek szkoły, gdzie stół, pęczek [chyba] bazylii, naczynie z wodą, kadzidło, wazon z kwiatami, coś tam jeszcze… Wkrótce pojawią się przedstawiciele lokalnych władz no i ksiądz oczywiście. Niewiele zrozumiem z przemowy jednej czy drugiej, ale kiedy ksiądz zanurzy pęczek zielonej bazylii w naczyniu z wodą – wiem, że to poświęcenie na dobry nowy rok szkolny.
Po uroczystości jedziemy na wycieczkę: Mori postanawia pokazać mi tutejszą latarnię morską – rzeczywiście, dotąd jej nie widziałam. Jedziemy ciekawą drogą a kiedy skończą się zabudowania – zatrzymujemy auto: stąd (już blisko latarni) rozpościera się cudowny widok na miasto w dole, w tym na nowy port! Z zachwytem robię zdjęcia po czym zabieram córeczkę Mori pod samą latarnię, na której napis: 1890… stara! Ta część Mykonos, na które stoimy oblana jest z trzech stron wodą, niedaleko stąd do sąsiedniej wyspy, a wokół tylko hula wiatr. Mam ochotę wejść po schodkach na szczyt latarni ale tak tu pusto, nieprzyjemnie i co dużo mówić: brudno zwyczajnie, że rezygnuję, choć może jeszcze kiedyś się odważę.
Zjeżdżamy do miasta i spacerujemy po jego zakamarkach: pisałam już wielokrotnie, że miasto na wyspie Mykonos bardzo mi się podoba. Godzinami mogę krążyć po jego wąskich uliczkach i nigdy nie wiem gdzie wyjdę z tego cudownego labiryntu. Spoglądam na Małą Wenecję, na zabytkowe wiatraki, witam się ze znajomymi miejscami, w tym balkonikiem jednej z kafeterii w Małej Wenecji, na którym lubię popijać frappe. Wciąż wieje silny wiatr a w okolicach kościoła Paraportiani wieje tak, że potężne fale przelewają się przez wał. Zakładam na głowę chustkę: wiem, że bez niej będę miała potem problem z rozczesaniem włosów. Mori robi mi zdjęcie: chustka czarna, czarna bluzka, długa spódnica – potem któraś z Bliskich mi Dusz zamieszkałych w Grecji oglądając to zdjęcie powie żartem, że wyglądam zupełnie jak Greczynka, co rozbawi wielu. Kiedy już nasycimy oczy urokami miasta, jego niezliczonymi urokliwymi kościółkami, ładnym starym portem, domkami z kolorowymi schodkami i balkonami – zrobi się wieczór i pojedziemy do wioski Ano Mera ale nie zwiedzać (nic nie przybyło w ostatnim czasie) ot tak po prostu na lody a spokojnie tutaj, znacznie spokojniej niż w mieście.
Dni te wykorzystam na powolne spacery po ukochanym moim mieście: dla jednych brzydkim, dla innych a znam takich: dziwnie pięknym. Przedziwne te Ateny: tak często tu przyjeżdżam i wciąż mi ich brak, wciąż ich pragnę. Mam tu swoje ulubione miejsca, jak Anafiotika, jak kafeteria „Melina” na Place, do których zawsze muszę zajrzeć, mam tu Pierwszy Cmentarz, który uwielbiam a tym razem pójdę na niego przejęta, by po raz pierwszy stanąć przy grobie ukochanego mego greckiego artysty, Dimitrisa Mitropanosa, który odszedł niespodziewanie w kwietniu i bardzo mnie to dotknęło… Odnajdę Jego grób, położę białą różę, wspomnę mój poprzedni, rok wcześniej, spacer po tym cmentarzu – czy przyszło mi wówczas do głowy, że kiedy przyjdę tu następnym razem, mojego Dimitrisa Mitropanosa nie będzie już wśród nas? Zostanie mi w dłoni jeszcze jedna biała róża – to dla Theo Aggelopoulosa, wielkiego greckiego reżysera, który odszedł również w 2012 roku: zginął na planie swojego ostatniego filmu potrącony przez motocyklistę… Kiedy stanę przy Jego grobie – przypomną mi się wszystkie te chwile, które w ciągu czterech lipcowych dni w 2007 roku spędziłam z Nim i Jego filmami we Wrocławiu, na festiwalu filmowym Era Nowe Horyzonty, którego był wówczas gościem. Niepozorny, skromny człowiek, który pozwalał mi się do woli fotografować i przed projekcjami filmów, i na spacerze, i w czasie bankietów, na których zdarzyło nam się razem być, i we wrocławskiej Operze przed pięknym koncertem Eleni Karaindrou, autorki muzyki do wielu Jego filmów. Z wielką przyjemnością pospaceruję po Place podjadając niesamowicie słodkie winogrona kupione przy katedrze Megalo Metropolis, ze smutkiem stwierdzę, że nie ma już mojego ulubionego sklepu muzycznego „Metropolis” niedaleko Omonii (słyszałam, że zlikwidowano punkt na lotnisku ale, że i ten? Jakoś mi umknęło.. Szkoda! ) a nowy, jakiś innym jest znacznie mniejszy a i jego oferta skromna w porównaniu do „Metropolis” , choć i tak kilka płyt dla siebie wynajdę, nabędę magazyn „Eliniko Panorama” kiedy jedna z Bliskim mi Dusz doniesie, że w tym numerze piękny fotoreportaż o mojej wyspie Folegandros, usiądę na jakimś murku i tak po prostu będę się patrzeć na życie miasta, na śpieszących ludzi, na wylegujące się psy, pospotykam się ze znajomymi, których w Atenach całkiem sporo, pojadę wreszcie pod Korynt, do Agoi Theodoroi, by odwiedzić Katerinę i Jej rodzinę: zapracowanego w kafenionie Akiego, coraz bardziej dorastających dwóch synów (to już nie są dzieci!) oraz malutką Nefeli, której przyjście na świat w listopadzie razem z blisko dwudziestką znajomych zamieszkałych w Grecji przeżywałam bardzo… Nefeli – śliczniutka dziewuszka z jakimś smutkiem na buźce, ładnie pozująca do zdjęć ale nie dająca się wziąć na ręce, szczęście Kateriny i całej w zasadzie rodziny.
I w taki właśnie sposób dobiegną końca moje wrześniowe wakacje w Grecji. Kiedy zajmę miejsce w samolocie a ten zacznie unosić się odrywając mnie od greckiej ziemi – zamyślę się nad tym kiedy przyjadę tu znowu. Sytuacja w Polsce, w Grecji, w zasadzie w całej Europie taka niestabilna, że niczego nie mogę być pewna ale wiem, że Grecja mimo niekorzystnych zmian nadal jest moim rajem, że nadal chcę tu przyjeżdżać, że nadal cudownie tu odpoczywam, że nadal jest mi tu tak dobrze, jak nigdzie (poza Polską) być nie może i wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób się do tego przyczyniają – bardzo dziękuję!
Ponieważ galerii ze zdjęciami jak zwykle pewnie szybko nie zrobię – zamieszczam linki do naszego greckiego fotoforum gdzie moje zdjęcia:
Niech póki co służą za ilustrację opowieści 🙂