2013: Ateny, Kreta, Epir (Pascha w Metsovie)
kwiecień/maj 2013: Kreta (Heraklion), Epir (Metsovo), Ateny
Już od dłuższego czasu marzyło mi się spędzenie kilku dni w Heraklionie – nie na Krecie jako takiej a właśnie w Heraklionie. Byłam tam już dawno, dawno, bo w 2000 roku, spędziłam wówczas w mieście jedynie pół dnia i przez te wszystkie lata czułam jakiś niedosyt. Uświadomiłam sobie, że tak naprawdę wcale tego miasta nie znam a w czasie oglądania różnistych zdjęć, w czasie wysłuchiwania na różnych spotkaniach tego, co bywalcy mają do powiedzenia – miasto jawiło mi się nie tyle nawet jako ładne ale jako bardzo ciekawe. Oprócz chęci pospacerowania po mieście – spotkania z mieszkającymi tam moimi znajomymi kusiły również: pozostało tylko rozdzielić czas pomiędzy znajomych, nabyć bilet na samolot do Aten i… wyjazd do Heraklionu stawał się coraz bardziej realny. Plan był piękny: 5 dni w Heraklionie i 6 dni w Atenach – ot, wiosenne AD 2013 wakacje w Grecji! Znajome w Heraklionie cieszyły się moim przyjazdem, ja zaś gromadziłam różne wielkanocne gadżety: a to baranki, a to palemki, a to serwetki z kolorowymi pisankami. U nas tegoroczna Wielkanoc pod koniec marca, w Grecji Pascha z początkiem maja – świetnie: wszak Pascha w Grecji jest taka piękna! Koleżanka spod Koryntu umyśliła, że po raz kolejny spędzimy tę Paschę wspólnie a ja już samą myślą tak bardzo się cieszyłam… Kiedy wydawało się, że wszystko ustalone, dzień za dniem do wyjazdu coraz bliżej – otrzymałam zaproszenie na Paschę do Metsova w Epirze! Moja koleżanka zamieszkała w Metsovie od lat, pomijana w odwiedzinach bo Epir choć taki piękny zupełnie nie na moich szlakach – zapraszała kusząc okrutnie i opowiadając jaka to Pascha w takiej górskiej, przywiązanej do tradycji wiosce epirskiej jest piękna. Wyobraźnia moja pracowała, dnie mijały szybciej niż bym chciała a ja nie wiedziałam co zrobić aby nikt nie czuł się urażony. Z wyjazdu do Heraklionu zrezygnować nie mogłam: już tak wiele razy obiecywałam znajomym, że tam zajrzę, iż czułabym się zwyczajnie źle. Koleżanka spod Koryntu (dziękuję, Katerina!) zrozumiała i potwierdzała: Pascha w Metsovie? Piękna! Pozostało jedynie namówić znajomych Greków ateńskich na wyjazd samochodem do Epiru (bałam się ryzykować powrotu publicznym transportem w Paschę a dzień później miałam samolot do Polski), co mimo 400 kilometrów w jedną stronę trudne wcale nie było – i stawić się na lotnisku. Syn, przyglądając się memu pakowaniu stwierdził: „Czy wiesz, że już nie jeździsz do Grecji na wakacje?” W zasadzie chyba miał rację – ta podróż jawiła mi się jako odwiedziny znajomych: jeszcze nie wyjechałam z Polski a już wszystkie wieczory, które miałam spędzić w Grecji – były pozajmowane spotkaniami z tambylcami. Wakacje czy odwiedziny – wszystko jedno jak to nazwiemy! Ważne, że dnie spędzę wśród Bliskich mi Dusz, że będę miała wciąż wokół siebie przyjaznych ludzi, ważne, że będę miała tę swoją Grecję, którą sobie tak kiedyś upodobałam, w której już tak bardzo ciepło a ja po niesamowicie długiej zimie w Polsce tego ciepła i tej pięknej, greckiej wiosny bardzo potrzebuję.
Mój polsko-grecki świat robi się coraz ciaśniejszy: już na lotnisku w Warszawie spotkałam znajomych, którzy ze swoimi znajomymi wybierali się na żeglowanie po Morzu Egejskim. Kiedy wychodziłam na lotnisko w Atenach – wpadłam w ramiona znajomej, ożenionej z Grekiem, od wielu lat zamieszkałej w Atenach, a w sezonie prowadzącej kafeterię na mojej wysepce, Folegandros. „Co ty tu robisz?” – wykrzyknęłam zaskoczona. Oczekiwała na mamę, która tym samym samolotem przyleciała z Warszawy aby cały maj spędzić z córką i jej grecką rodziną.
Stanęłam zatem w Atenach.
Wyjście z klimatyzowanej sali lotniska na zewnątrz i owianie mnie ciepłym powietrzem to taka chwila kiedy odczuwam wciąż niezwykłą radość: jestem tutaj, jestem tutaj znowu! I mimo tego, że przyjeżdżam tu często – za każdym razem tak niesamowicie się cieszę! Mama moja pojąć nie może dlaczego znowu do Grecji, niektórzy znajomi pytają: a może mogłabyś do Francji polecieć? Ach.. oczywiście, że mogłabym, mogłabym i do Egiptu i do Hiszpanii – ale po co? To wielki komfort i wielki dar od losu móc spędzać wakacje tam gdzie się chce i nie musieć w miejscach innych niż te, do których nas ciągnie jakaś niezbadana siła.
Znajomi żeglarze prosto z lotniska jadą na wybrzeże w okolicach Pireusu, do przystani Kalamaki – stamtąd będą czarterować jacht. Świetnie się składa: ja jadę tym samym autobusem bo na przystanku przy przystani Flisvos przed Pireusem będą na mnie oczekiwać znajomi z Nea Faliro, u których spędzę czas oczekując mojego nocnego promu do Heraklionu. Nasze opowieści o wyspach nie mają wprost końca – podróż autobusem na wybrzeże mija niepostrzeżenie mimo, że to blisko godzina drogi przecież.
W mieszkaniu znajomych w Nea Faliro wychodzę na taras: uwielbiam ten widok na port i okręt wojenny Averoff! Pode mną widzę rozłożyste palmy, znajoma pokazuje mi swój tarasowy ogród: mnóstwo tu ziół ale i innych roślin, w tym takich malutkich palm… Jak chciałabym taką palmę mieć u siebie na balkonie! Niestety, mój warszawski balkon nie jest duży i marzenia o palmie muszę porzucić – mój zielnik zajmuje i tak bardzo dużo miejsca (na ten moment jeszcze nie wiedziałam, że mój balkonowy ogródek tego lata powiększy się o oliwkę i bananowca, który jednak chyba się nie przyjmie ale próbuję).
Pod wieczór znajomi odwożą mnie do Pireusu: to piątkowy wieczór i tkwimy w gigantycznych korkach ale na moje szczęście Kostas korki przewidział i mamy sporo czasu. Kiedy dojeżdżamy – robi się powoli ciemno a światła zapalanych latarni dodają Pireusowi wiele uroku. Patrzę na mój prom – to olbrzymi „Blue Star 1” mojej ulubionej linii Blue Star Ferries. Mnóstwo samochodów wjeżdża do jego środka a nawet potężne ciężarówki wydają się być takie niewielkie przy tak wielkim promie. Patrzę z górnego pokładu na port, na inne promy. O, zupełnie niedaleko „Blue Star_ chyba_ Ithaki” – choć całkiem spory, przy moim dzisiejszym promie taki niepozorny a jego światła tak pięknie odbijają się w falującej wodzie. Kiedy opuszczam port w Pireusie – jest zupełnie ciemno. Przede mną 9-godzinny rejs prosto na Kretę …. Wyciągam z torby malutką poduszeczkę i duży ręcznik, układam się na sofce w hallu – nie niepokojona przez nikogo zbudzę się dopiero kiedy prom wpływał będzie do portu w Heraklionie. Zdążę jeszcze wybiec na górny pokład by popatrzeć jak słońce wstaje, jak dzień się budzi nad tą wielką wyspą – piękny to widok!
To takie dla mnie niecodzienne spacerować o poranku – zazwyczaj przecież trochę dłużej śpię w czasie wakacji! Ładnie wygląda Heraklion o wschodzie słońca, ładnie wygląda i ten wielki tutejszy port. Nigdzie mi się nie śpieszy i drogę z portu do centrum traktuję jako pierwszy spacer po mieście: często się zatrzymuję i robię zdjęcia. Takiego oświetlenia wstającego dnia już przecież nie będę miała – żadna siła nie wyrzuci mnie o tak wczesnej porze w miasto!
Mijam wielkie, stare mury Arsenali, patrzę na potężny Wenecki Fort – tu wrócę jeszcze dwukrotnie: i w dzień kiedy postanowię przejść całe długie na blisko 2 i pół kilometra (w jedną stronę) molo, i w nocy bo już sobie wyobrażam jak w nocy musi być tu pięknie. Fortu co prawda nie uda mi się zwiedzić, bo z powodu renowacji jest zamknięty, ale obejście go dokoła, popatrzenie na te mury, przy których poczuję się jak mróweczka, czy na znaną z różnych ilustracji od lat tablicę z lwem – sprawi mi wielką przyjemność. Dostrzegam ładne latarnie i ciekawą roślinność, w tym mnóstwo kwitnących kwiatów – wiosna w Grecji jest taka piękna! Zatrzymuję się przy jakichś rzeźbach, o których niewiele wiem ale cieszą oczy, przy bardzo nietypowej ławeczce – nowatorskie wzornictwo, przy fontannie z delfinami, przy budynku Muzeum Historycznego…
Przechadzam się spacerowa ulicą 25 Sierpnia (Οδός 25ης Αυγούστου) – może dlatego, że sobota, że piękna pogoda, spaceruje tu mnóstwo ludzi. Często się zatrzymuję, bo co jakiś czas dostrzegam kamienicę, której balkon albo okno mnie zachwyca. Wchodzę na dziedziniec Weneckiej Loggii – ależ tu ślicznie! Podnoszę głowę do góry: ładne, wielkie okna oddzielone od siebie kolumnami, ozdobne balustrady na górze i… niebieskie niebo! Obracam się wokół własnej osi – pięknie! Na dłużej przystanę przy murach Bazyliki św. Marka – jednego z najważniejszych zabytków z czasów weneckich. Znajdę niedaleko położony kościół Agios Titos – jakież tłumy przed głównym wejściem! Dostrzegam, że każdy trzyma w dłoni niewielkie zawiniątko a większość obecnych ubrana jest na czarno. Chyba już wiem co to jest! Udaje mi się wejść do kościoła co trudne specjalnie nie jest bo Grecy właśnie z niego wychodzą. Przyglądam się trzem niewielkim, przygotowanym na dziś ołtarzykom: czarno – białe zdjęcia toną w białych kwiatach.
To mnimosino (z gr: wspomnienie) – uroczystość, która ma miejsce w czterdziestym dniu licząc od dnia śmierci bliskiego. Grecy skupiają się w niewielkich grupkach, witają, dyskutują, zobaczę, że później będą szukać kafeterii i tawern by tam z okazji rodzinnego spotkania – porozmawiać, powspominać. Przyjrzę się i samemu kościołowi z ciekawymi oknami – tu, w miejscu zniszczonej w XIX wieku trzęsieniem ziemi budowli bizantyjskiej odbudowano kościół jako meczet. Kiedy, nie śpiesząc się, dojdę do jednego z najbardziej znanych herakliońskich zabytków, fontanny Morosiniego – koleżanka smsem zasugeruje pójście do Bramy Agios Georgios przy Plateia Eleftherija, bo tam za chwilę jakieś spotkanie, które może mnie zainteresować. Oczywiście, że idę do wskazanej bramy: jak wszystkie tutejsze mury i bramy – i ta jest potężna! Jeszcze nie wiem co tu się będzie działo ale widzę, że przybywa coraz więcej osób. W oczekiwaniu na rozpoczęcie przyglądam się ładnym fotografiom porozwieszanym tutaj w ramach jakiejś wystawy, spaceruję po dużym i gwarnym Plateia Eleftherija oraz dochodzę do ruin jakiejś.. nie wiem, starej, opuszczonej fabryki. Zaglądam do środka choć to pewnie niebezpieczne: jakieś pordzewiałe maszyny, resztki łańcuchów, wysięgniki, liny… Wracam do bramy Agios Georgios, bo najwyższy czas na to. Ktoś łamaną angielszczyzną usiłuje mi wytłumaczyć, że będzie to spotkanie z ostatnim dyrektorem fabryki… O, tej, której ruiny właśnie przed chwilą oglądałam! Z opowieści starszego, sympatycznego pana niewiele oczywiście rozumiem, ale z zainteresowaniem przyglądam się wyświetlanym zdjęciom a potem razem ze wszystkimi idę do ruin, wśród których już wcześniej krążyłam, ale teraz do środka wchodzić już nie można! Po spotkaniu podejdę pod znajdujący się tu pomnik Venitzelosa – stąd można popatrzeć na port i stojące w nim promy a gdzieś tu niedaleko, w tej części Heraklionu lub okolicy, musi być lotnisko – samoloty nad głową przelatują całkiem nisko. Krążąc tak właściwie celowo bez żadnego planu znajdę się w starej części miasta, gdzie niewielkie domki, wąskie uliczki – kiedy tam dotrę będzie czas sjesty i ta cisza doda temu miejscu niesamowitego uroku. Cisza ta mnie zaskakuje: przecież wciąż jestem w Heraklionie a to dość głośne miasto, w którym życie tętni jak w każdym dużym mieście, w którym, co zobaczę w inne dnie (nie w weekend) ludzie biegną do pracy a samochody stoją w korkach. Normalne życie dużego miasta, może nieco spowolnione bo właśnie nadchodzi grecki Wielki Tydzień a to czas przecież szczególny w Grecji. To, że nadchodzi Pascha widać na ulicach: plakaty reklamowe ozdobione żółtymi kurczaczkami, w sklepach najróżniejsze tematyczne dekoracje a w specjalnych – lambady (świece), czasem tak strojne, tak udekorowane, że sama nie wiem jak można taką później, w czasie Anastasi, zapalić. Krążąc tak po Heraklionie dojdę i do fortu Martinego – po wielu, wielu latach stanę znowu przy grobie Nikosa Kazantzakisa, autora „Greka Zorby” i ”Ostatniego kuszenia Chrystusa”. W zasadzie nic się tu nie zmieniło poza tym, że przybył dodatkowy grób – początkowo myślę, że to grób może żony pisarza ale później dowiem się, że siostry, Eleni Kazantzaki. Gdzieś na dole w mieście obejrzę bardzo ładną fontannę Bembo, znajdę się nie wiem jak na Placu Kornarou, gdzie popatrzę na wielki pomnik Erotokritosa na koniu, żegnającego ukochaną Aretousę, pospaceruję taką wąską uliczką, która bardzo przypominać mi będzie uliczki ateńskiej Plaki, pełne pamiątek dla turystów, magnesików, pocztówek, koszulek, mydeł i wszystkiego tego czego w takich turystycznych zagłębiach można się spodziewać, a kiedy przypadkowo przechodziła będę koło budynku tutejszego sądu, z zawodowej ciekawości wejdę do środka (to wielkie, stare gmaszysko) i niezatrzymywana przez nikogo dotrę do pustej sali rozpraw a i do (pilnowanego) archiwum, w którym pękate, obwiązane sznurkiem, tomy starych akt…. Lubię takie miejsca!
Na Placu Venizelosa (Plateia Venizelu) pojawię się kilkakrotnie: tutaj będę umawiała się ze znajomymi. To chyba w ogóle popularne miejsce spotkań mieszkańców Heraklionu: piękną fontannę Morosiniego zna chyba każdy a i znaleźć ją stosunkowo prosto. Wyczytam potem, że fontannie brak ściągniętej przez Turków figury Posejdona (wieńczyła fontannę), ale i tak jest urocza i w dzień i w nocy, w świetle latarń. Deptakowatą ulicą 25 Sierpnia (Οδός 25ης Αυγούστου) ludzie spacerują do późnych godzin nocnych: sporo tu barków i kafeterii stąd miejscowi, głównie młodzież, przesiadują w nich rozprawiając ile się da.
Wyjeżdżając do Heraklionu miałam takie dwa małe marzenia: popłynąć na Spinalongę, nieodległą wysepkę, dziś niezamieszkałą, na której kiedyś osadzano chorych na trąd oraz pojechać do Rethymnonu, w którym kiedyś, kiedyś mieszkałam i do którego mam wielki sentyment. Nie były to jednak takie marzenia, że bez ich spełnienia wróciłabym z Krety niezadowolona ale w miarę możliwości chciałam tam dotrzeć.
Korzystając z auta mojej znajomej oraz jej czasu, którym dysponowała kiedy kończyła pracę – zrobiłyśmy sobie kilka wycieczek poza Heraklion. Wybrałyśmy się na wschód do małej Plaki, jadąc przez Agios Nikolaos i Eloundę. Do Plaki – wiadomo: aby stamtąd wsiąść do małej łódki i popłynąć na Spinalongę. Nie wiedziałyśmy, że wyspa ma status muzeum i w kwietniu brama otwarta jest tylko do 16-tej. Właściciele małych łódek byli chętni nas tam zabrać, twierdzili nawet, że są gotowi na Spinalongę pływać całe noce – przecież z tych rejsów żyją, ale są bezradni wobec zamykania bramy. Patrzyłam na tę Spinalongę stojąc w Place i myślałam, że jest tak blisko mnie i tak zarazem daleko. Rzeczywiście odległość z Plaki do wyspy nie jest wielka: wiem, że kilka chorych osób swego czasu próbowało przepłynąć wpław ten dystans. Wynajęłyśmy w końcu łódkę i opłynęłyśmy Spinalongę dokoła. Wielkie to wrażenie, naprawdę wielkie! Nie rozmawiałyśmy ze sobą kompletnie, zadumane jakieś, jakby myślami tam, na wyspie, na Spinalondze właśnie. Myślałam o tych, którzy kiedyś wsiadali do takich małych łódek i oddalając się od Plaki wiedzieli, że już nigdy do niej nie wrócą: to były przecież rejsy w jedną tylko stronę.
Tych kilkanaście domów w Place to chyba nawet zbyt mało aby Plakę nazwać miejscowością – to taka niewielka osada, w której, szczególnie przy przystani znajduje się kilka tawern i całkiem sporo sklepów. Większa jest oczywiście nieodległa Elounda, po której pospaceruję wieczorem bo nawet ładnie tutaj przy nabrzeżu a i kilka tawern kusi swoim położeniem na pomostach oblewanych wodą. Jeść dają tu doskonale choć przyznam, że tak zachwalana i tak polecana przez moją znajomą tambylczynię mątwa w atramencie (którą jadłam po raz pierwszy w moim życiu) nie powiększyła koszyka moich ulubionych greckich potraw.
Tą całkiem dobrą drogą szybkiego ruchu prowadzącą z Heraklionu do Agios Nikolaos będę jechała raz jeszcze: moja znajoma tak ciekawie opowiada o znajdującym się w odległości mniej więcej 15 km od Heraklionu miejscowym Akwarium, że muszę się tam znaleźć. W pobliżu Akwarium poznaję przyjaciółkę mojej znajomej, która jako pierwsza Greczynka (dla nas Polka) zeszła z batyskafem na bodaj 400 metrów w głąb morza, a potem już zanurzam się w szklany, podwodny i bardzo bogaty świat przeróżnych stworów morskich i roślinności. Muszę przyznać, że to Akwarium urządzone jest bardzo przyzwoicie a wszystko co oglądam i czego przez słuchawki słucham – jest bardzo ciekawe. Oczywiście największą radość przeżywają wśród szklanych ścian dzieci: rekiny, inne wielkie ryby, homary, płaszczki czy meduzy robią na nich kolosalne wrażenie! No, przyznam, że na mnie również robi to wielkie wrażenie tyle, ze ja nieco bardziej stonowanie radość swą wyrażam.
Z wyjazdu do Rethymnonu rezygnuję – znajoma proponuje wyjazd do Archanes, gdzie nigdy dotąd nie byłam stąd chętnie i bez żalu się godzę. Zupełnie nie znam tego rejonu Krety, który jawi mi się zielonym, pagórkowatym, rolniczym (całe połacie porośnięte winoroślą) i bardzo malowniczym. Zatrzymujemy się przy małym kościółku Agia Irini i w pobliżu oglądamy potężny i całkiem nieźle zachowany wenecki akwedukt. Podjeżdżamy pod górę Juchtas i zostawiamy w dogodnym miejscu auto: postanawiamy pospacerować nieco w górę. Znajoma opowiada o swoich wielokrotnych wędrówkach w te zakątki a ja słucham z zainteresowaniem i przyglądam się niesamowicie pięknym widokom: dokąd wzrok mój sięga tam zielona Kreta, która z góry wygląda zachwycająco! Dochodzimy do miejsca, w którym możemy podziwiać fruwające tuż nad naszymi głowami olbrzymie ptaszyska: to orłosępy, które żywią się padliną stąd można tu zobaczyć (ja odwracałam wzrok) przywiezione przez miejscowych całe owce, kozy czy nawet konia. Znajoma wspomina o kościółku, który znajduje się na szczycie góry Juchtas – wracamy po auto i wjeżdżamy nim na sam szczyt. Kościółek jest przepiękny i wielkim mym szczęściem to, że jest otwarty: w mojej ocenie to jakby cztery kościółki a nie jeden – tak mi się wydaje. Wokół nas sporo małych kwitnących kwiatków, kozy skubiące świeże zielone listki z niskich krzaczków – nie pierwszy raz stwierdzam, że wiosna w Grecji jest cudowna! Siadamy na kamieniach i patrząc gdzieś w dal poddajemy się nastrojowi chwili: nawet nie rozmawiamy. Kiedy już zdecydujemy odjechać z tego niesamowite miejsca – popatrzę jeszcze na znajdująca się tutaj dwujęzyczną (grecki i angielski) tablicę drogową z napisem : „Giouhtas”: całkiem sporo w niej małych dziurek. Słyszałam o tym ale dotąd nie widziałam: jednym z ulubionych zajęć Kreteńczyków jest strzelanie do takich tablic drogowych, drogowskazów i innych znaków.
Spacer po nieodległym Archanes sprawi mi wiele radości: ładne tu budynki, domostwa zadbane, kościółek Panaija, przy którym warto się zatrzymać (niestety, był zamknięty), sporo tawern i kafeterii, plateia z jakimś pomnikiem, nie pamiętam już kogo. Jest czas sjesty i widać wyraźne spowolnienie – a może w Archanes zawsze tak powoli życie się toczy?
Przyglądam się mężczyznom okupujących stoliki w kafenionach – spokojnie rozmawiają a niektórzy podsypiają. Miły to spacer z przystankiem przy jakimś samochodzie, na którego skrzyni dostrzegam mnóstwo wielkich toreb z pomarańczami w środku oraz duże plastikowe butelki pełne zielonych oliwek.
Zajrzymy jeszcze do Vathi Petra ale niestety: brama do terenu wykopalisk jest już zamknięta, a wczesny wieczór spędzimy na plaży w Fodele. Woda w morzu o tej porze roku (koniec kwietnia) nie jest jeszcze ciepła choć dostrzegam kilka pływających osób: mnie jednak marzną stopy kiedy przechadzam się brzegiem. Tawerna ze stolikami ustawionymi w zasadzie na plaży serwuje doskonałe dania – tak, tutaj zostaniemy aż do zachodu słońca a potem pojedziemy do wioski Fodele, gdzie mieszka znajoma znajomej i tam pozaglądam do małych sklepików z miodami oraz oliwą ale i ręcznie haftowanymi serwetami, obrusami i poduszkami – bardzo to piękne ale i z pewnością pracochłonne. W wiosce Fodele wstąpię do kościoła, w którym kończy się wieczorne nabożeństwo: to Niedziela Palmowa w Grecji i wielką przyjemnością jest dla mnie przyglądanie się palmom, które Greczynki ze sobą przyniosły. Szczególnie urokliwa wydaje mi się ta upleciona z liści prawdziwej palmy a kiedy otwarcie o pięknie tej palmy mówię – sprawiam radość Greczynce, która zostawia swą wielką palmę przy ławce i gdzieś odchodzi by po chwili wrócić z przeznaczonym dla mnie krzyżem zrobionym z liścia palmy: dziękuję serdecznie! Kalo Pascha!
Moje dnie przeznaczone na Heraklion mijają oczywiście bardzo szybko i już przychodzi pora pożegnania. Znajoma, z którą jeździłam poza miasto nie chce się ze mną żegnać – nie lubi pożegnań.
Mój prom do Pireusu odpływa wieczorem i kiedy dotrę do portu z walizką – spotka mnie tu wielka niespodzianka: moja druga znajoma z malutkimi dziećmi stoi w porcie gdzie przyszła z butelką oliwy aby mnie pożegnać. Widoku Jej stojącej przy promie z tymi dziećmi nie zapomnę do końca życia – wzruszyłam się bardzo! Dziękuję!
Powrót do Pireusu mija mi oczywiście bardzo szybko, bo na promach śpię doskonale, nie przeszkadza mi szum ani hałas rozmów i wcale nie muszę wynajmować kosztownej kabiny. Zresztą nocą hałas milknie – większość podróżujących zapada w sen…
Budzę się razem ze słońcem i wybiegam na górny pokład: mija mnie prom „Lato”, który też chyba z Krety płynie. Nad portem w Pireusie wstaje dzień a ja odkrywam, że na dziś zaplanowany został strajk komunikacji publicznej stąd mimo, iż w Atenach taksówek jest mnóstwo – o tej porze czekam na wolną taksówkę dość długo.
Nie czuję się zmęczona i chętnie przyjmuję propozycję znajomych aby od razu wyjechać z miasta: jest pierwszy dzień maja – święto kwiatów, święto wiosny a to taki ładny dzień poza miastem właśnie. Jedziemy w okolice Marathonu i kompletnie nam się nie śpieszy. Jedziemy wybrzeżem zatrzymując się w małych portowych miasteczkach jak Rafina, Agios Antonios, Nea Makri, spacerujemy wokół portów, przyglądamy się jachtom i jachcikom, popijamy kawę z kafeteriach… Patrzymy na samochody Greków: tak ładnie poprzystrajane różnistymi kwiatami. Zatrzymujemy się na jakiejś łące: z wielką przyjemnością wchodzę w kwiaty i składam swój bukiet – przymocuję go do drzwi letniego domu znajomych niedaleko Marathonu a oprócz tego zbieram jeszcze kwiatki dla dekoracji naszego auta. Nie wiem dlaczego ale bardzo lubię ten dzień w Grecji, szczególnie wówczas kiedy mogę go spędzać poza miastami.
Do Aten wracamy następnego dnia, który ja przeznaczam na spotkania z wieloma znajomymi: każdemu wręczam jakieś cukrowe baranki, palemki, małe mazurki i inne świąteczne przedmioty, które przywiozłam z Polski. U nas tegoroczna Wielkanoc wypadła pod koniec marca (bardzo wcześnie) – tutaj właśnie mamy Wielki Tydzień i tak naprawdę na każdym kroku czuję zbliżający się najważniejszy dla Greków dzień w roku: to Pascha. Znajomi, szczególnie moje ukochane Polki mieszkające w Grecji, wydają się cieszyć tymi okolicznościowymi prezentami – taki polski akcent na greckich stołach wielkanocnych.
Tegoroczną Paschę zamierzam spędzić dość daleko od Aten stąd wczesnym rankiem w grecki Wielki Piątek wyjeżdżamy z miasta mając nadzieję, że unikniemy korków ale niestety: mniej więcej na wysokości Koryntu aut jest już tak dużo, że co jakiś czas stajemy w korku. Jedziemy do mojej bliskiej koleżanki, ożenionej z Grekiem i od wielu lat osiadłej z epirskim Metsovie. Po równo 10-ciu latach znowu jadę do Metsova, co oczywiście bardzo mnie cieszy! Na moje specjalne życzenie jedziemy przez Korynt i dalej przez most Rion – Antirion, który ilekroć przez niego przejeżdżam robi na mnie naprawdę wielkie wrażenie! Jednak głównym celem, dla którego wybieram tę właśnie trasę a znajomi się na nią godzą, jest Arta w południowym Epirze, w której dotąd nigdy nie byłam a zawsze bardzo być chciałam. „Jedźcie tak aby przed wieczorem być w Metsowie, bo wówczas rozpoczynają się wielkopiątkowe uroczystości kościelne ” – prosi koleżanka i mamy to na uwadze: wszak uroczystości to bardzo piękne a ja uwielbiam tutejszą Paschę i wszystko co się z nią wiąże.
Po Arcie, szczególnie jej starszej części, chwilę spacerujemy a świąteczną atmosferę czuć tu w powietrzu nader wyraźnie. Udaje mi się zajrzeć do kilku tutejszych kościółków i obejrzeć grób chrystusowy. Zdecydowanie większą jednak ilość czasu przeznaczamy na kilkakrotne przechodzenie przez stary most nad rzeką Arachthos ale ani razu nie udaje nam się usłyszeć krzyków żony budowniczego mostu – jak głosi legenda zamurowanej żywcem w jednym z filarów. Most jest bardzo piękny, a że w jego sąsiedztwie znajduje się mnóstwo kafeterii – postanawiamy podelektować się w tym wyjątkowym miejscu doskonałą grecką kawą a następnie zmierzając powoli do samochodu pospacerujemy lokalnym deptakiem pełnym sklepów po jego obu stronach. Do Metsova będziemy stąd jechać przepiękną trasą prowadzącą nas do Ioaniny – ależ to malownicza droga! Zaczynam żałować, że czas tak szybko biegnie a tą drogą nie da się szybko jechać, bo ruch całkiem spory a nadto tak tu, wśród tych gór i lasów, pięknie, że wprost trzeba cieszyć oczy takimi niespotykanymi widokami. Tej wijącej się niczym wąż drogi nie znam również: 10 lat wcześniej jechałam do Metsova inną trasą, od strony Kalambaki. – tutaj jestem po raz pierwszy i już wiem, że chciałabym jeszcze kiedyś móc tą trasą przejechać. Jeszcze przed Artą mijamy jakąś chyba bardzo popularną i dość dużą miejscowość: mnóstwo ludzi tu spaceruje i okupuje kawiarniane stoliki, zaraz potem całkiem spore jezioro po naszej lewej stronie – tak, górski Epir to coś zachwycającego!
Dojeżdżamy do Ioaniny ale nie mamy czasu aby po niej pospacerować – cóż, mieszkałam tutaj przez trzy dni dziesięć lat temu i nie poprawię niczego w moim widzeniu tego miasta choć na tutejszy deptak nad jeziorem albo do Kastro poszłabym z wielką przyjemnością ale niestety: nie mamy na takie spacery już czasu jeśli chcemy (a chcemy wziąć udział w wielkopiątkowych uroczystościach w Metsovie. Zatrzymujemy się jednak z mieście przy cukierni: przecież musimy kupić tsoureki – typowe ciasto z zapieczonym pomalowanym na czerwono jajkiem, którego mnóstwo z okazji Paschy w każdej cukierni, piekarni, sklepie i w każdym domu. Jestem co prawda pewna, że w domu mojej koleżanki tsoureki już spoczywa na honorowym miejscu ale nie wyobrażam sobie abym nie przywiozła jej tego typowego ciasta w darze.
Od Ioaniny do Metsova droga już prosta: mkniemy nowoczesną autostradą i już widzimy napis: „Metsovo” – jak dobrze tu znowu być po tylu latach! Po 10-ciu latach znowu stanęłam w górskim Metsovie!!!
Witam się serdecznie z koleżanką (szczęśliwie widuję Ją i w Atenach czasem ale i w Warszawie też), poznaję jej męża, teściową i dalszą rodzinę męża: serdeczność tych ludzi wyczuwam od pierwszej chwili. Nie mamy specjalnie dużo czasu – za chwilę rozpoczną się uroczystości wielkopiątkowe stąd po podróży odpoczniemy nieco później. Zmieniamy szybciutko ubrania, zabieramy cienkie, długie świeczki i wychodzimy całą rodziną na główny plac Metsova: teraz już nam się zupełnie nie śpieszy. Na głównym placu zebrało się już mnóstwo ludzi ale moja koleżanka dobrze wie gdzie stanąć aby wszystko doskonale zobaczyć: prowadzi nas przeciskając się przez ten tłum aż do schodków. Tutaj zostaniemy co jest doskonałym pomysłem: z góry wszystko tak świetnie widać. Ja już wiem z różnych rozmów rodzinnych, że zobaczę coś czego dotąd w Grecji, mimo kilkakrotnej obecności w czasie Paschy, nie widziałam: tu, w Metsovie, w Wielki Piątek wieczorem, spotykają się aż dwa epitafia! Rzeczywiście jest to dla ,mnie kompletna nowość: aż dwa? Tak, dwa: jedno wychodzi z procesją z kościoła Św. Demetriosa (Agios Demetrios) na dole a drugie z głównego kościoła, Agia Paraskevi, i jak tłumaczy mi jedna z córek koleżanki – zawsze toczy się taka walka o to, które epitafio będzie piękniejsze. Czekam zatem niecierpliwie i już wkrótce oczom moim ukazuje się pierwsze . Przepiękne!!!!! Za chwilę na plac wkracza procesja z drugim epitafio: również piękne ale znacznie mniej okazałe stąd rozstrzygnięcie tegorocznego sporu wydaje się być banalne. Z zachwytem w oczach patrzę z góry na plac wypełniony mieszkańcami Metsova! Wokół ciemno – wszak późny wieczór, wszyscy ci ludzie trzymają w dłoniach zapalone świeczki, których płomienie cudownie rozjaśniają otaczającą nas ciemność…. Niezwykły to wieczór, nie do zapomnienia!
Grecka Wielka Sobota wita nas słońcem: pierwsze metry spaceru i już widać, i już czuć, że w Grecji Pascha nadchodzi. Wszystko spowolnione, jakieś i mimo, że nic specjalnego się nie dzieje – w powietrzu czuć coś odświętnego. Spotykamy znajomych mojej koleżanki, którzy na Paschę przybyli tu z nieodległej Ioanniny i dużą grupą idziemy na spacer po Metsovie. Dochodzę do wniosku, że po 10-ciu latach słabo Metsovo pamiętam…. Oczywiście pamiętam je jako Metsovo, jako całą wioskę ale poszczególne budynki, poszczególne zakątki? Nie jestem z siebie zadowolona, stad koleżanka coraz chętniej opowiada o tym domu czy innym, który wart jest dokładniejszego obejrzenia i zapamiętania. Wchodzimy na teren, gdzie, jak oznajmia koleżanka, znajduje się Kastro…. Kiwam głową ze zrozumieniem ale dodaję, że widziałam w swoim w życiu w Grecji całkiem dużo miejsc z Kastro ale żeby to była … łąka???? Co prawda na lekkim wzniesieniu ale…łąka? Burzy to nieco mój wizerunek Kastra ale przyjmuję do wiadomości i obiecuję pamiętać, że w Metsovie jest Kastro, po którym chodziłam.
Jest przepiękna pogoda – tu, w górach spodziewałam się chłodów jeszcze a tymczasem słońce świeci jak oszalałe a wszędzie widać i czuć wiosnę. Oczywiście dostrzegam gdzieś tam daleko i wysoko na szczytach gór białe fragmenty – śnieg się jeszcze nie zdołał rozpuścił ale tutaj, w wiosce, trwa cudowna wiosna. Z miejsc gdzie to możliwe spoglądam w dół, na pomarańczowe dachy wioski Anilio (co znaczy: „Bez słońca”, bo słońce tam mają jedynie popołudniem) – ależ pięknie położona! Spacerem dochodzimy do winiarni Katogi – tu wytwarza się tradycyjne wino Katogi Averoff oraz mnóstwo innych. Zaglądamy do udostępnionych sal i z zainteresowaniem przyglądam się urządzeniom niezbędnym dla całego procesu. Sporo ludzi spaceruje dziś po Metsovie a w kafeteriach i tawernach niełatwo znaleźć wolny stolik – pamiętam, że tak tłoczno było tu i 10 lat temu a to tez był czas Paschy! Gdzie nie spojrzę tam dostrzegam piekące się na rusztach barany – taka to w Grecji tradycja. Potem się dowiem, że Grecy wolą kiedy w czasie Paschy jest jednak trochę chłodniej, kiedy Pascha jednak wypada wcześniej niż w maju – rzeczywiście przy takiej temperaturze powietrza pieczenie tych baranów może być nieco uciążliwe. W tawernie zjadam na obiad kokoreci – to tradycyjne danie w tym okresie i nie mogę sobie odmówić, choć z niecierpliwością czekam nocy kiedy zjem ulubioną moją grecką zupę: to magierica, którą można zjeść tylko w okresie Paschy właśnie, a mnie to nie zdarza się często. Kiedy wszyscy pójdą nieco odpocząć ja zejdę jeszcze na dół, bo tam dojrzę cmentarz, którego nie mogę nie obejrzeć. Zajrzę również do kapliczki ze skrzyneczkami: niektóre takie piękne, drewniane, z różnymi wyciosanymi z drewna zdobieniami… Tak, to Metsovo jakoś dziwnie od zawsze kojarzy mi się z naszym Zakopanem! I te sklepiki z serami, miodami, skórami, drewnianymi laskami, kijkami, łopatkami, miseczkami – też takie zakopiańskie jakieś.
Przed północą, odświętnie ubrani i ze świeczkami w dłoniach, wychodzimy na główny plac: tu niebawem rozpocznie się najważniejsza w Grecji msza w roku, Anastasi. Zaskoczeniem dla mnie jest, że Anastasi odprawiana jest w Metsovie na placu a nie w kościele – coś nowego dla mnie. Przyglądam się bacznie wszystkiemu, oczywiście nic nie rozumiem, ale uroczystość jest tak ładna, że zachwycam się każdym szczegółem. Rozumiem za to co oznacza: „Christos Anesti”, które właśnie wypowiada, wykrzykuje właściwie, duchowny! Chrystus Zmartwychwstał! – tak, na ten moment czekali wszyscy. „Alites Anesti!” (Zaiste powstał!) – odpowie większość z radością w głosie i tę radość ja tutaj w Grecji zawsze kiedy tylko uczestniczę w Anastasi – wyczuwam wyraźnie. Nasze świeczki już zostały zapalone od ognia głównej świecy i to ważne, żeby nie zgasły zanim nie dojdziemy do domu. Jedna z córek koleżanki zrobi dymem ze swojej świecy znak krzyża na framudze drzwi wejściowych – temu domowi ma się szczęścić!
W domu zasiadamy do stołu – teściowa mojej koleżanki każdemu na talerz nalewa zupę świąteczną, magiericę… Ależ smaczna! Na stole tsureki – ciasto wielkanocne oraz koszyk z kolorowymi pisankami. Bacznie się im przyglądam – przeważają czerwone oczywiście, bo i taka tradycja w Grecji. Po zjedzeniu magiericy wybieramy pisanki i swoja uderzamy w pisankę sąsiada: która najdłużej zostanie cała temu się będzie szczęścić wyjątkowo!
W niedzielę wstaję wcześnie rano – tak jestem umówiona z koleżanką. Wsiadamy do auta i jedziemy nieco za Metsovo, nad Metsovo, na łąki: ależ tutaj pięknie!!!! Rosą co prawda wszystko jeszcze pokryte ale gdzie okiem sięgnąć tam kwitnące dzikie narcyze wysokogórskie (gougoutzia) i jaskry, całe kwiatowe dywany!
Kiedy uzbieramy już całe piękne bukiety – wrócimy do domu by wstawić je do wazonów i zaraz pojedziemy do monastyru Iera Moni Panagia. Po drodze przyglądam się obejściom: w większości baran na ruszcie i biesiadowanie w ogrodach – czas Paschy przecież nastał! Grecy pozdrawiają się serdecznie życząc sobie wszystkiego co najlepsze – jaki to miły dzień!
Wokół monastyru wiosennie, kwieciście – nie ma w Grecji piękniejszej pory roku jak wiosna właśnie. Powietrze takie świeże, wszędzie zielono a kwiaty najróżniejsze cieszą oczy swoimi kolorami, swoim pięknem i swoim zapachem. Z radością zasiadam na łące – nie zdarza mi się to często stąd cieszę się tym bliskim kontaktem z naturą.
W monastyrze szczęście nam nie sprzyja: mniszka, która tu mieszka otwiera drzwi tylko w określonych godzinach, a te dziś nam nie pasują…. Cicho tu i spokojnie stąd spędzamy w okolicy trochę czasu a potem wracamy już do Metsova, bo przede mną długa na blisko 400 kilometrów droga do Aten i muszę w miarę wcześnie Metsovo opuścić aby uniknąć tłoku na drodze. Pożegnanie koleżanki, Jej rodziny i gościnnego domu jak też gościnnego
Metsova nie jest dla mnie miłe – nie bywam tutaj tak często jak w Atenach czy na Cykladach i nie wiem kiedy zobaczymy się ponownie …. Nadzieja jedynie w tym, że koleżanka zaglądać będzie do Warszawy bądź do Aten w czasie kiedy ja tam będę, co już się zdarzało.
Do Aten wracamy inną trasą niż tu przyjechaliśmy – tak decydujemy uznając, że może mniejszy ruch tutaj będzie i może uda nam się spokojnie przejechać: jest bardzo wczesne popołudnie, czasu mam wystarczająco dużo, wiem, że z pewnością nie spóźnię się na poranny samolot do Warszawy i nie muszę się tym denerwować. Kilka razy zatrzymujemy się po drodze, bo widoki piękne, dostrzegam nawet w zupełnej bliskości majestatyczne Meteory – chcę porobić zdjęcia. „Muszę tu kiedyś wrócić” – mówię sama do siebie wiedząc, że minęło już 10 lat od czasu kiedy tu ostatnio byłam… Nieubłagany czas biegnie w zastraszającym tempie!
W Atenach nie mam już w zasadzie czasu na nic poza przejażdżką przez centrum: niech jeszcze zobaczę oświetlony Partenon, niech spojrzę na szczyt wzgórza Likavitos… Zatrzymam się jeszcze przy tawernie w pobliżu Plaki – mają tu magiericę! Zjem, zjem kolejną porcję – w końcu Pascha w Grecji…
A później, w środku nocy już tylko droga na lotnisko gdzie jakoś mniej odświętnie niż w mieście, gdzie już nie ma tej atmosfery Paschy, która i w Metsovie na każdym kroku ale i w tych wielkich Atenach dała się wyczuć…
Do zobaczenia! – pomacham przez szybkę Atenom jeszcze z góry kiedy mój samolot będzie kierował się w stronę Warszawy.
Kreta: Heraklion i okolice Epir: Metsovo i szeroko ujęte okolice