2019: Saloniki
(luty)
WCZEŚNIEJ
… Dwa miesiące przed podróżą do miasta Saloniki…
O tej podróży marzyłam już od wielu lat i wciąż nie było mi po drodze, wciąż było „coś”, co pchało mnie w inną stronę niż północ Grecji.
W Salonikach byłam dwukrotnie: w 1999 roku oraz w 2006 i co roku powtarzałam sobie, że to już bardzo, bardzo dawno. Obraz miasta Saloniki powoli rozmazywał się w mojej pamięci, a poza tym wiedziałam, że dziś spojrzę na to miasto zupełnie inaczej niż kiedyś i tak inaczej spojrzeć pragnęłam.
Spojrzenie ze starego portu w kierunku Białej Wieży
Kiedy kilka lat temu skończyłam czytać powieść Victorii Hislop „Nić” i zamknęłam książkę, gotowa byłam biec na lotnisko, by lecieć do Salonik. Hislop w swej powieści tak niesamowicie pięknie namalowała słowem Saloniki, że widziałam je jak na dłoni, widziałam, a dotknąć nie mogłam, widziałam, ale już zupełnie inaczej niż kiedy byłam tam poprzednio. Wiedziałam oczywiście, że Saloniki z kart powieści Hislop już nie istnieją. Nie istniały już kiedy byłam tam poprzednio: wielki pożar jaki miał miejsce w 1917 roku strawił olbrzymią część miasta. Nie oczekiwałam zatem ujrzenia miasta, w którym żyli bohaterowie „Nici”. Chciałam zobaczyć Saloniki takimi, jakie są dziś, a i tak wiedziałam, że moja wyobraźnia pozwoli mi obejrzeć je w sposób również i nierzeczywisty. Tak, odkąd przeczytałam „Nić”, a działo się w bodaj 2014 roku, co kilka miesięcy wracała myśl: zobaczyć ponownie Saloniki. Wracała i…
A kiedy umówiłam się w grudniu 2018 roku ze św. Mikołajem, że dostanę pod choinkę bilet lotniczy do Salonik właśnie – pozostało już tylko odliczanie dni: od Gwiazdki do pierwszego dnia lutego już tak daleko nie było. Miałam się stawić w Salonikach by spędzić tam i tylko tam cały tydzień. Żadne nieodległe Meteory, żadne nieodległe Chalkidiki czy inne interesujące miejsca w pobliżu nie miały szans wyciągnąć mnie z miasta: to miał być tydzień spędzony wyłącznie w Salonikach – zasłużyły sobie na to, a ja byłam ich bardzo głodna.
Od św. Mikołaja dostałam także książkę Marka Mazowera „Saloniki. Miasto duchów. Chrześcijanie, muzułmanie i żydzi w latach 1430–1950”, o której dotąd wiele dobrego słyszałam i którą zaczęłam zachłannie czytać od razu po wyjęciu jej spod choinki. Ta książka ukazująca Saloniki na przestrzeni minionych pięciuset lat to kopalnia wiedzy w temacie miasta. Ale to książka również taka, która pokazuje miejsca nadal możliwe do odwiedzenia w Salonikach. Ta książka to nie tylko suche fakty, to żywa opowieść o tym przepięknym mieście, które na mnie czekało tak bardzo, jak i ja czekałam na tę chwilę kiedy samolot ze mną na pokładzie wyląduje znowu na lotnisku właśnie w Salonikach.
Ulica Nikis – salonicki deptak pełen kafeterii, tawern i spacerowiczów
PO POWROCIE…
Dziś świat jest szybki, dziś zwiedza się inaczej: weekend, jak czytam z przerażeniem w różnych grupach tematycznych, to dla wielu aż nadto dla takich miast jak Ateny czy Saloniki. Dla mnie natomiast tych siedem dni, które spędziłam w Salonikach i tylko w nich to absolutnie nie nadmiar: gdybym została tam dłużej i tak miałabym gdzie pójść, co oglądać i czemu się przyglądać.
Starałam się tym razem odwiedzić przede wszystkim te miejsca, których mi bardzo przez te lata brakowało i te, które odwiedzić chciałam, bo liznęłam je tylko w przeszłości, co nie było dla mnie wystarczające. Nie obejrzałam wszystkiego, co obejrzeć mogłam, ale nie chciałam biegać po mieście, nie chciałam się spieszyć. Chciałam patrzeć na codzienne życie miasta, na życie ludzi i ich zwykłe zakupy na pełnych uroku targach, chciałam kilkakrotnie wracać do miejsc, które sobie szczególnie upodobałam, bo taki zamysł miałam, chciałam wreszcie znaleźć czas na w zasadzie codzienną popołudniową kawę eliniko wypijaną z salonickim znajomym w kafeterii w Ladadika, jednym z moich ulubionych rejonów Salonik.
Ladadika – dawna dzielnica żydowska
Jak zwiedza się Saloniki?
Saloniki zwiedza się i łatwo, i trudno. Łatwo, bo nawet nie trzeba tu jeździć autobusami mimo, że to wielkie miasto. Więcej, po Salonikach znacznie lepiej jest spacerować niż jeździć czy to autem czy autobusem, bo to miasto, w którym co kilka metrów coś widzimy. To miasto, w którym co kilka metrów widzimy coś, przy czym trzeba się zatrzymać. Widzimy oczywiście jeśli tylko potrafimy rozglądać się wciąż na boki, ale i unosić głowę ku niebu, widzimy, jeśli uda nam się wejść w bramy czy do klatek schodowych… Dziś wiem, ileż miejsc przeoczyłam lata temu kiedy to za każdym razem poruszałam się po mieście samochodem: to wielki błąd – tak to oceniam dziś, po tygodniu przedreptanym niespiesznie po Salonikach. To, co zawsze będziemy chcieli zobaczyć znajduje się w takich odległościach, że zdołamy tam pójść spacerem: nawet jeśli myśleć o odległości od morza do Ano Poli: takiego spaceru doświadczyłam przecież kilkakrotnie. Trudność zwiedzania natomiast polega na tym, że obiekty, do których warto zajrzeć pootwierane są w przeróżnych godzinach, a niektóre zamknięte są na stałe, przy czym nie na wszystkich bramach znajdziemy stosowne informacje. Niektóre obiekty są zamknięte mimo, że według informacji na bramie/drzwiach otwarte być powinny i kiedy przybywamy widzimy wielką kłódkę… I nie ma w pobliżu nikogo, kogo można zapytać o cokolwiek – to ostatnie zjawisko jest bardzo przykre. Myślę więc, że przed przyjazdem do Salonik dobrze jest ustalić samemu ze sobą, że obejrzymy to, co się uda, a nie, że coś obejrzymy na pewno, a to po to, aby nie doznać zawodu.
Fragment posadzki w kościele Agios Minas
O mieszkańcach miasta…
To, co uderza wprost w Salonikach to niezwykłość napotykanych tam ludzi: Saloniczanie są jak dla mnie niesamowicie przyjaźni, serdeczni, otwarci i pomocni. Wskazują, sugerują, doradzają, podpowiadają… Myślę, że mieszkańcy Aten zostają pod tym względem w tyle mimo, że nie mam specjalnych powodów do narzekań na nich. Ileż razy spotykałam się w Salonikach z chęcią pomocy wyrażanej w taki sposób, że aż czułam się niezręcznie! To podprowadzanie mnie do choć skrzyżowania, z którego już na pewno trafię do danego miejsca, to mówienie: „Nie wiem gdzie to jest, ale czekaj tu, ja zajdę do tego sklepu: na pewno będą wiedzieć…” , albo w maleńkiej piekarence w Ano Poli: „Ja mam tylko nescafe, ale jeśli pójdziesz obok, na platija – tam ci zrobią kawę jaką zechcesz” – rozczulało mnie tak, że chyba dotąd nie spotkałam się aż w takim wymiarze z tym w innym mieście. Zasadniczo wszędzie Greków postrzegam jako miłych, uczynnych i pomocnych, ale Saloniczanie pod tym względem plasują się dla mnie zdecydowanie na pierwszym miejscu.
Saloniki to miasto ludzi młodych. Znajduje się tu wielki uniwersytet, gdzie studiuje młodzież nie tylko grecka. Tę młodość widać na ulicach: Saloniki pełne są młodych, sympatycznych ludzi, przez co tętnią życiem długo, długo w nocy, nawet w tygodniu. Nazwałam Saloniki miastem roześmianym, bo i takie mi się objawiły: młodzież śmiech ma donośny i słychać go było przecież wszędzie, najbardziej chyba w nocnym autobusie, którym zmierzałam na lotnisko.
Salonickie kawiarniane życie
Codzienność w Salonikach …
W mieście zaskakująco wielka jest ilość prania widocznego na balkonach i poza balkonami czyli na suszarkach wywieszonych na zewnętrzną stronę balkonów. Mnóstwo tu tego! Kiedy idzie się przez centrum miasta i patrzy w górę… Coś niesamowitego ileż tu tego wisi. Wisi wszystko: i drobne rzeczy jak skarpetki i majtki, większe: bluzki, spodnie, i całkiem duże: prześcieradła, koce i inne takie. I co mnie zastanawia? A to, że to wisi i tyle tego jest! W Warszawie nagonka na wywieszane pranie na balkonach trwa od kilku lat, wciąż się słyszy o tym, że to obraża poczucie estetyki przechodzących, że co powiedzą turyści… A czy Saloniki narzekają na brak turystów? A miejscowym to nie przeszkadza? Najbardziej rozbawiły mnie wiszące na zabalkonowej suszarce trzy pary czerwonych majtek: aż się uśmiechnęłam i zupełnie nie czułam, że uraziły mnie w jakikolwiek sposób: Saloniki to miasto, w którym mieszkają ludzie, po prostu: mieszkają, i choć zasadniczo do majtek na balkonach podchodzę mniej przychylnie – tu jakąś tolerancję wykazałam. Znajoma z okolic Salonik twierdzi, że mieszkańcy miasta borykają się z dość wysoką wilgotnością w mieszkaniach i w ten właśnie sposób z nią sobie radzą.
Codzienna salonicka ulica
Jak jeszcze objawiły mi się Saloniki?
Jako miasto rozkopane i co za tym idzie pełne korków. W Salonikach już od dawna mieszkańcy oczekują metra: w niektórych starszych moich przewodnikach wspomina się o oczekiwaniach na 2008 rok. Początkiem 2019 roku metra w mieście wciąż brak, ale ponoć już wkrótce ma się pojawić. Te opóźnienia w budowie metra, podobnie jak swego czasu w Atenach, spowodowane były i są oczywiście tym, że w czasie prac trafia się na tereny interesujące dla archeologów i historyków oraz znajduje się wartościowe eksponaty, stąd dodatkowe badania i czasem (jak w Atenach) nawet zmiany trasy. Niezależnie od robót związanych z budową metra – na wielu salonickich ulicach wymienia się nawierzchnię a tym samym ulice te są po prostu pozamykane dla ruchu kołowego. To dotyczy wielu ulic. Pozostawione zostają jedynie wąskie ścieżki dla ruchu pieszego i to się chwali, bo dzięki temu można obejrzeć (z zewnątrz: nie jest udostępniona dla zwiedzania bez odpowiedniej zgody przedstawicieli społeczności żydowskiej) jedyną zachowaną z czterdziestu czy nawet więcej istniejących przed II wojną światową synagogę Monastirioton [również: Monastirlis] oraz dom, w którym (tak się przyjmuje) urodził się Mustafa Kemal Atatűrk, a w którym dziś mieści się niewielkie muzeum.
Wypatrzone na budynku synagogi Monastirioton
Czy widziałam w Salonikach coś, co mi się nie spodobało? Tak, przystanki autobusowe: są okropne, obrzydliwe. Wyglądają tak, jakby strawił je pożar. Same w sobie są brzydkie w porównaniu do warszawskich, do tego zaniedbane koszmarnie: poobklejane reklamami, z których połowa już została pozdzierana, z kawałkami papieru próbującymi pofrunąć w każdą stronę miasta, z metalowymi słupkami pobazgranymi sprayem czy czymś tam… I to wszędzie tak jest, nie na jednym tylko przystanku!
MOJE SALONIKI
Wyjeżdżając na te zimowe wakacje marzyłam o wiosennej pogodzie w Salonikach i to marzenie się spełniło: po padającym w styczniu i to w nadmiarze śniegu (zamknięte nawet lotnisko) przyszedł pierwszy tydzień lutego, gdzie temperatura w ciągu dnia oscylowała w okolicach 14-16 stopni i często świeciło słońce, które w Grecji już grzało. Tylko połowa jednego dnia zdarzyła mi się deszczowa – nie mogę na pogodę narzekać, choć mogło być różnie: pogoda o tej porze roku nawet w Atenach jest nie do przewidzenia, a co dopiero w północnych Salonikach. Udało się!
Wyjeżdżałam przygotowana jak rzadko kiedy: zależało mi na poznaniu tego miasta, na jego zgłębieniu. Niewiele w internecie materiałów po polsku, ale znalazłam interesujące mnie strony po grecku i tłumaczyłam przez cały miesiąc tak, jak tylko umiałam. Poświęciłam temu dużo czasu, poświęciłam na to kilka tygodni, ale sprawiało mi to przyjemność. Kiedy leciałam do Salonik i przymknęłam oczy – widziałam mapę miasta: tak wiele czasu nad nią spędziłam, tak wiele razy do niej zaglądałam, by umiejscowić obiekty, że tak naprawdę już nie potrzebowałam jej mieć w wersji papierowej, ale oczywiście miałam.
Nie siedziałam przy oknie, nie widziałam miasta z góry, ale kiedy samolot lekko dotknął salonickiej ziemi – aż się uśmiechnęłam. Jaka to radość móc po trzynastu latach znowu zobaczyć napis „Thessaloniki Makedonia Airport” : objawił mi się kiedy schodziłam ze schodków… Tak długo się w niego wpatrywałam stojąc na płycie lotniska, że aż obsługa zwróciła mi uwagę, że najwyższy czas wejść do autobusu.
Salonickie lotnisko dobrze jest skomunikowane z centrum miasta: jeździ stąd autobus X01, a bilet (2e) kupuje się w budce przy przystanku. Autobus (w lutym, może w sezonie wygląda to lepiej) nie jeździ tak często jak turyści by tego oczekiwali, stąd tłok panował w nim niesamowity. Znałam nazwę mojego przystanku, wiedziałam, że jest jednym z końcowych: wszak wynajęłam mieszkanie w samym centrum, stąd mogłam spokojnie przyglądać się temu, co za oknem. A za oknem, szczególnie kiedy jedzie się już ulicą Królewny Olgi (Vasilissis Olgas) można wypatrzeć architektoniczne klejnoty. Niektóre pięknie zachowane, a niektóre bardzo zniszczone budynki przyciągają wzrok nawet zza okna autobusu. Wróciłam tu któregoś dnia, żeby niektórym przyjrzeć się z bliska, bo warte tego: o ile dobrze pamiętam zachowało się ich tu aż siedemnaście.
Rezydencja „Salem” – jedna z niezwykłych znajdujących się przy ul. Vasilissis Olgas
Jak mi powiedział salonicki znajomy – w mieście nie ma już ulic, których patronami byliby królowie czy królowe: królewna Olga jest tu wyjątkiem. I rzeczywiście można jeszcze w niektórych miejscach dostrzec tablicę z nieobowiązującą już starą nazwą : „Leoforos Vasileos Konstantinou” z dołączoną do niej niejako tablicą z nazwą nową: w tym przypadku: „Leoforos Nikis”.
Mieszkanie miałam wynajęte w bliskim sąsiedztwie Platija Dimokratias [gr.: Πλατεία Δημοκρατίας] (tu również przystanek autobusu lotniskowego), w takim miejscu, że wszędzie było blisko: i do Ladadika, i do Ano Poli, i do pomnika bohatera polskiego, bohatera i Grecji, Jerzego Iwanow Szajnowicza – zobaczenie go także było w moich planach. To doskonałe miejsce w pobliżu Platija Demokratias, przy starych, potężnych murach, gdzie do kościółka Agioi Apostoloi z XIV wieku szłam dwie minuty i podobne dwie do Platija Antigonidon [gr.: Πλατεία Αντιγονιδών], gdzie lubiłam usiąść, by wypić poranną kawę.
Pomnik Jerzego Iwanow Szajnowicza
To, co bardzo mi się spodobało w Salonikach to tablice informacyjne umieszczone przy ważnych obiektach, ze zdjęciami i informacjami w dwóch językach (grecki i angielski). Jest ich w mieście bardzo dużo, tak dużo, jak dużo jest ważnych obiektów. Na brak ich Saloniki narzekać nie mogą: kiedy spaceruje się po centrum co chwilę napotykamy jakiś kościół, jakąś łaźnię, jakąś stoę czy podobny obiekt.
W Salonikach można znaleźć wszystko to, co obrazuje ich przeszłość. Znajdziemy tu zatem i pozostałości po czasach rzymskich, i chrześcijańskie kościoły, i tureckie łaźnie, i synagogę, i cmentarz żydowski, i dawny meczet…
Nie wiem czy Saloniki są stolicą mody w Grecji, ale ilość sklepów z ubraniami, torbami i obuwiem znajdujących się w centrum miasta przyprawić może o zawrót głowy. Ulica salonicka wygląda zupełnie inaczej niż ateńska: widać, że tutejsze kobiety chcą i potrafią ubrać się ze stonowaną, nierażącą elegancją, a i nie tak często można zobaczyć kobietę bez makijażu.
Kiedy spacerować po mieście można odebrać wrażenie bardzo ścisłej zabudowy oraz architektonicznego nieładu: wszystko tu się ze sobą miesza, ale istnieje w idealnej symbiozie i ta mieszanka wynikająca z dawnej wielokulturowości miasta nie razi. Zaskakują małe kościółki: często posadowione są poniżej poziomu chodnika. Zostały dokładnie obudowane z każdej strony współczesnymi budynkami.
Kościół Metamorfosis tou Sotiros Przy katakumbach Agios Ioannis
Pamiętając doskonale z poprzedniego pobytu w Salonikach ważne i piękne kościoły takie jak Hagia Sofia, Panagia Chalkedon, Panagia Ahiropiitos czy największy w Grecji, będący na statusie bazyliki Agios Dimitrios – nie skupiałam się tym razem na nich. Oczywiście, kiedy przechodziłam obok, a któryś był otwarty z przyjemnością zaglądałam (nie mogłam sobie odmówić wejścia do kościółka Panagia Chalkedon [gr.: Παναγία τῶν Χαλκέων] z XI wieku – ta perełka jest moim ulubionym kościołem w Salonikach), ale ważniejsze było dla mnie obejrzenie tego, co pozostało po czasach tureckich – tu czułam wielki niedosyt.
Kościół Panagia Chalkedon
Nie umiem wytłumaczyć czemu podobają mi się budynki dawnych łaźni czy meczetów. Myślę, że ma to u mnie związek z jakąś baśniowością, choć wiem, że Grekom ta zabudowa nie może kojarzyć się pozytywnie. Niestety, nie do wszystkich obiektów mogłam wejść, powiem więcej: nie weszłam do większości, bo albo zamknięte są na stałe, albo mimo, że powinny być otwarte – i tak były zamknięte.
Najbardziej ubolewam nad zamkniętym budynkiem, w którym kiedyś znajdowało się muzeum archeologiczne: to Yeni Cami [gr.: Γενί Τζαμί]. Co ciekawe: miejscowi nie mówią na ten budynek „meczet”, a nadal: „muzeum” – tak w ich pamięci i języku pozostało. Budynek ten został wzniesiony w 1902 roku, a na dziedzińcu znajdują się sarkofagi, płaskorzeźby, kolumny… Niestety, wszystko to mogłam obejrzeć tylko we fragmentach zza ogrodzenia mimo, że stawiłam się w godzinach otwarcia obiektu.
Budynek dawnego meczetu Yeni Cami
Więcej szczęścia miałam w przypadku wzniesionego w XV wieku meczetu Alatza Imaret [gr: Αλατζά Ιμαρέτ]. Ten zupełnie dobrze zachowany duży budynek czasem wykorzystywany jest jako przestrzeń wystawowa i dla organizowania lokalnych uroczystości. Na ścianach można dostrzec fragmenty Koranu, a wewnątrz kopuły pozostałości malowideł.
W budynku dawnego meczetu Alatza Imaret
Zupełnie inny charakter, daleki od religijnego, miał od dnia powstania budynek Bezesteni [gr.: Μπεζεστενι]. Został wzniesiony na przełomie XV i XVI wieku jako budynek o charakterze gospodarczym i komercyjnym. To co go wyróżnia to aż sześć kopuł, którymi może się poszczycić. Przed wielkim pożarem mieściło się tu ponad 100 sklepów, a dziś? Dziś budynek sprawia nieco przygnębiające wrażenie. Można wejść do środka: czynnych jest tu kilka punktów poligraficznych oraz sklepików z wielkimi belami materiałów, sztucznymi kwiatami i pasmanterią. Niestety, kupujących jak na lekarstwo: znudzeni sprzedawcy czekają na każdego klienta, a ten nadchodzi niezmiernie rzadko. „Jeśli chcesz, możesz wejść na górę. Tam są schody” – słyszę nagle głos miłego pana z warsztaciku poligraficznego. Oczywiście, że chcę! Po metalowych, krętych schodkach wchodzę na pierwszy poziom i… Wyobraźnia moja sprawia, że spaceruję po jakichś dyktach, spod których unoszą się kłęby kurzu, a ja przeganiam je machając rękoma, żeby cokolwiek zobaczyć… W rzeczywistości idę po metalowych płytach, a kurzu nie ma tu wcale tak dużo. Skąd w mojej wyobraźni tyle tego kurzu? Nie wiem! Znajduję się w miejscu, gdzie trudno mi wierzyć, że jestem w samym centrum miasta! Pusto tu zupełnie: jestem tylko ja. Wnętrza sześciu kopuł tuż nade mną, a wokół wzmocnione metalowymi obręczami łuki i potężne filary. Można tu do woli spacerować, można popatrzeć przez zakurzone okienka na zewnątrz, czasem warto spojrzeć w dół, żeby zobaczyć, czy coś w sklepikach się dzieje.
Budynek Bezesteni
Wielokrotnie zmieniał przeznaczenie prawie przyklejony do Bazyliki Agios Dimitrios budynek Yeni Hamam [gr.: Γενί Χαμάμ] wzniesiony pod koniec XVI wieku. Pierwotnie działała tu łaźnia, a sam budynek był tak wielokrotnie przebudowywany, że dziś nie przypomina tego z XVI wieku. Od długiego czasu stanowi własność osób prywatnych: mieściły się tu magazyny, a nawet kino i teatr muzyczny. Dziś mieści się tu działający w godzinach nocnych bar. Niestety, nie udało mi się wejść do tego budynku, a z zewnątrz dość trudno go sfotografować.
Budynek Yeni Hamam
Cały w rusztowaniach i zamknięty na głucho objawił mi się natomiast dawny meczet Hamza Bey [gr.: Χαμζά μπέη τζαμί ], nazywany również Alkazar [gr.: Αλκαζάρ]. Wielokrotnie remontowany i przebudowywany przestał pełnić funkcję meczetu w początkach XX wieku, by następnie przejść w prywatne ręce, dalej w zasoby Czerwonego Krzyża, wreszcie greckiego Ministerstwa Kultury.
Budynek dawnego meczetu Hamza Bey
Interesująco i przyzwoicie z zewnątrz wygląda, również zamknięty, choć zasadniczo udostępniony Bei Hamam [gr.: Μπέη Χαμάμ]. Ten zbudowany w połowie XV wieku budynek jest najstarszym z salonickich hamamów. Mieściły się tu pomieszczenia dla kobiet, mężczyzn, a nadto osobne dla sułtana z wyszukaną dekoracją. Ciekawym jest, że obiekt ten pełnił funkcję łaźni aż do lat 60-tych XX wieku pod nazwą: „Loutra Paradise” [gr.: Λουτρά παράδεισος]. Budynek ten wewnątrz nie znajduje się w dobrym stanie technicznym: wilgoć pozostawiła na ścianach liczne ślady. Dziś mają tu czasami miejsce wydarzenia kulturalne.
Budynek Bei Hamam
Imponujące wprost wrażenie można odebrać patrząc na Yahudi Hamam [gr.: Γιαχουντί Χαμάμ], nazywany również Pazar Hamami [gr.: Παζάρ Χαμαμί]. Mieszkańcy okolicznych domów twierdzą, że obiekt zamknięty jest na stałe, zatem tylko wyobraźnia nasza może nam podpowiedzieć jak wygląda w środku, a wygląda z pewnością wspaniale: to co widzimy na zewnątrz pobudza silnie wyobraźnię. Zbudowany został z kamienia i cegieł pod koniec XV wieku w dzielnicy żydowskiej, stąd w czasie wielkiego pożaru doznał znacznych szkód. Miejsce to nie cieszyło się dobrą reputacją z uwagi na brak oddzielenia mężczyzn od kobiet, co kłóciło się z moralnością dawnych czasów.
Budynek Yahudi Hamam
Do Yahudi Hamam [Pazar Hamami] przylega kwiatowy targ istniejący tu od końca XIX wieku: to Louloudadika [gr.: Λουλουδάδικα]. Nie ma w Salonikach drugiego tak kwitnącego miejsca jak właśnie to. Codziennie znajdziemy tu najprzeróżniejsze rośliny: i kwiaty cięte, i doniczkowe, i te kwitnące, ale i małe drzewka. Kiedyś kwiatowych straganów było tu blisko pięćdziesiąt, dziś zobaczymy tylko kilka, ale i tak warto tu przystanąć: to miejsce, które pachnie jak żadne inne w Salonikach.
Kwiatowy targ: Louloudadika
Spacerując po Salonikach dużo czasu spędzam na bazarach i targach. Lubię takie miejsca, bo to tutaj najlepiej widać codzienne życie miasta.
Niestety, nie dane mi jest już obejrzenie najsłynniejszego targu salonickiego, jakim przez dziesiątki lat była Agora Modiano [gr.: Αγορά Μοδιάνο]. Budynek ten, przypominający budynki paryskich hal targowych, wzniesiony został w latach 1922-1930 i od wzniesienia był częścią życia Saloniczan. Można tu było kupić wszystko: owoce, warzywa, drób, nabiał, słodkości, przyprawy… Niedawno został zamknięty dla przebudowy i odrestaurowania. Jest tak szczelnie otulony blaszanym ogrodzeniem, że nie sposób zajrzeć do środka. Mam nadzieję, że ta przebudowa nie spowoduje utraty niezwykłej atmosfery targu, który w Agorze Modiano się odbywał. Póki co pozostawiono tę część budynku, gdzie znajduje się coś w rodzaju pasażu, w którym mieszczą się stare tawerny i kafenija: jakiż piękny tu klimat! Proste stoły i niewyszukane dania to jest to, dla czego warto tutaj zaglądać, póki jeszcze mamy taką możliwość.
Agora Modiano (w tym pasaż tawerniany)
Znajomy Saloniczanin twierdzi, że przez całe lata mieszkańcy miasta uważali, iż zakupy w Agorze Modiano czynią ci bardziej zasobniejsi, a mniej zasobni udają się do nieodległej hali Kapani. Dziś, po zamknięciu Agory Modiano, Agora Kapani [gr.: Αγορά Καπάνι (‘Η Βλάλη)] tętni życiem. Jest uważana za najstarszy publiczny targ w Salonikach i mówi się, że budynek jest dziełem uchodźców z Azji Mniejszej, którzy przybyli do Salonik. Skojarzenia z ateńską Agorą uniknąć nie można: tak co do oferowanych produktów, jak i atmosfery, choć w Atenach jest chyba głośniej. W mediach wiele dziś głosów w temacie konieczności bądź nie jedzenia mięsa, ale ten sektor w takich halach targowych ma się zupełnie dobrze: wiszące wielkie półtusze świńskie, kozy czy płaty wołowe albo całe wielkie świńskie głowy czy kopyta krowie/wołu – to robi potężne wrażenie. Można tu kupić wszystko, jak to na targu: i warzywa, i owoce, i przyprawy, i nabiał (sporo serów), i drób, i wszelakie ryby, i mięsa różnorakie, można całą kozę, ale i jednego sznycla – wszystko dla klienta. Ludzi w ciągu dnia całkiem sporo. Na terenie tego targu znajdują się niewielkie kafenija, w których można siąść, by odpocząć i wypić kawę.
Agora Kapani
Innym malowniczym jak dla mnie targowym miejscem w centrum Salonik jest Plac Athonos [gr.: Πλατεία Άθωνος ] i przylegający do niego targ. To miejsce ma dwa, zupełnie odmienne oblicza: dzienne i wieczorne. W dzień miejsce to objawi nam się jako nieco senny bazar, gdzie powoli, kiedy minie południe, zaczną otwierać się tawerny i ouzeri, w których wieczorem zasiądą ludzie, by nierzadko przy muzyce na żywo spędzać czas z przyjaciółmi. Warto do tych lokali pozaglądać, nawet w ciągu dnia: niejednokrotnie znajdziemy w nich przepiękne, ręcznie wykonane dekoracje. Od rana czynne będą tylko niewielkie kafenija. Warto wypatrywać tu małych warsztacików czy to szewskich, krawieckich czy też wikliniarskich: zanikają, znikają już prawie wszędzie, a tyle w nich uroku. Przed niektórymi zauważymy dwa – trzy krzesełka. To na nich wiosną i latem zasiądzie właściciel i jego najbliżsi sąsiedzi, by wypić przeniesioną z pobliskiego kafenijo kawę eliniko. Teraz, zimową porą, panowie stłoczą się w warsztacikach i tam rozpoczną przy kawie nowy dzień.
Targ Athonos
Kiedy większość turystów będzie kierowała się na teren Rzymskiej Agory, którą pamiętam z poprzedniego pobytu w Salonikach całą jeszcze objętą pracami, i jej teren uzna za cel swojej wędrówki – pójdę nieco dalej i znajdę się w miejscu niezwykłym, w miejscu pełnym tajemniczości, szemranych interesów, miejscu pełnym przepięknych staroci, ludzi jak ze starych, pożółkłych już zdjęć i niezwykłego klimatu odchodzących Salonik. To Bit Pazar [gr.: Μπιτ Παζάρ], do którego wejść można z różnych stron, ale tym które zwiększając tajemniczość metr po metrze przeniesie nas w czasy dawne , powoli zwiększając nasze zaciekawienie i poziom emocji jest to od strony ulicy Filippou. To niezwykłe miejsce zawdzięczamy ponoć uchodźcom z Azji Mniejszej, których wiele osiedliło się w mieście i dla których w 1928 roku wybudowano niewielkie budyneczki z częścią sklepową w poziomie parteru. Dziś sklepiki te, tak na terenie Bit Pazar, jak i przy otaczających go uliczkach pełne są przepięknych, niezwykłych, niepowtarzalnych antyków. Możemy się tu przyglądać i pracom rzemieślników: tu ratuje się od kompletnego zniszczenia meble przywracając im dawny urok. Kiedy przyjdziemy na teren Bit Pazar w ciągu dnia, spotkamy tu i kolekcjonerów poszukujących skarbów do swoich kolekcji. Bary i kafenija będą już pootwierane: możemy w którymś z nich przysiąść niknąc w świecie zupełnie odmiennym od tego, który otacza nas na co dzień. W ciągu dnia zobaczymy jednak i pozamykane lokaliki, przed którymi rozkładają swoje kramy handlarze starzyzną. Te lokaliki otworzą się, kiedy zapadnie zmrok i handlarze znikną. Bit Pazar zapełni się młodzieżą, bo to głównie ona: brać studencka, wieczorami upodobała sobie to miejsce, które będzie tętnić życiem do późnych godzin.
Magiczne miejsce w Salonikach: Bit Pazar
Główny salonicki plac: Plac Arystotelesa [gr.: Πλατεία Αριστοτέλους] jest olbrzymi. Uchodzi za symbol miasta i myślę, że warto poszperać w internecie, bo z pewnością znajdzie się zdjęcie zrobione z góry – inaczej całego placu nie zobaczymy: ze względu na swą wielkość jest nie do objęcia wzrokiem. Jest bardzo długi i stosunkowo (jak na tę długość) wąski, ale ma status placu. Po obu stronach wzniesiono (w większości w latach 50-tych) dostojne, jak mówię , budynki. Na dole znaleźć w nich można między innymi liczne sklepy, bary i kafeterie, a nawet kino. Niektóre z tych budynków to hotele. Codzienne życie Saloniczan toczy się tu przez cały dzień i długo, długo wieczorem, a budynkom warto się poprzyglądać, bo interesujące, w tym również w zdobieniach. Budynki są również ciekawe w środku, jeśli więc jest możliwość – warto zajrzeć: klatki schodowe są iście książęce! Jest rzeczą naszych upodobań i naszych gustów czy ten plac jest ładny. Długo się nad tym zastanawiałam i przyznam, że nie umiem ocenić: może i jest ładny, ale nie jest moim ulubionym miejscem w mieście. Chyba wolę miejsca bardziej kameralne, a takich w Salonikach nie brakuje, stąd znaczenie i urodę Placu Arystotelesa jako takiego doceniam, ale nie mieści się na liście moich miejsc w Salonikach i miejsc takich, którymi się zachwyciłam.
Główny salonicki plac: Plac Arystotelesa
Ladadika [gr.: Λαδάδικα], dawna dzielnica żydowska, to miejsce, do którego mam wielki sentyment i za którym wprost tęskniłam. Przyszłam tu od razu po przyjeździe: tak bardzo pragnęłam wypić tu kawę. Zaglądałam tu potem wielokrotnie: i w ciągu dnia, i wieczorem. Teren został strawiony przez wielki pożar w 1917 roku: zachowały się pojedyncze budynki, które popadały przez lata w ruinę. To co dziś oglądamy powstało w końcu lat 80-tych: przedtem mieściły się tu magazyny, hurtownie i domy publiczne. Sama nazwa „Ladadika” pochodzi od słowa „ladi” czyli oliwa: tu nią handlowano. Cały teren uznany został za zabytek. Bardzo tu przyjemnie, a przypatrywanie się tym niewielkim budyneczkom, z których wiele odrestaurowano, zaglądanie do licznych tawern i kafeterii może sprawić wiele radości. Niestety, Ladadika dziś to miejsce bardzo popularne. Jak dla mnie: za bardzo i ta, zauważalna szczególnie pod wieczór, popularność, trochę zakłóciła obraz, który chciałam tu zastać, a który przywiozłam w swojej duszy pamiętając Ladadika sprzed dwudziestu lat.
Ladadika
Krążąc po Ladadika warto zajrzeć do stosunkowo niewielkiego Muzeum Żydowskiego [gr.: Εβραϊκό Μουσείο] (wstęp płatny, nie wolno robić zdjęć). Obejrzeć tu można mnóstwo starych fotografii przedstawiających społeczność żydowską mieszkającą tu przed II wojną światową, fabrykantów, fabryki, budynki, których dawno już nie ma, czy serię portretów osób zasłużonych dla społeczności żydowskiej. Obejrzymy tu również przedmioty wyposażenia domowego, te związane z kultem religijnym oraz holocaustem. Starannie to wszystko wyeksponowane i dokładnie podpisane, również w języku angielskim. Znajomy Saloniczanin mówi, że w mieście być może już zupełnie niedługo powstanie nowe, znacznie większe i bogatsze w zbiory Muzeum Żydowskie. Będąc w tym miejscu warto udać się nad morze: to bardzo blisko. Tu obejrzymy Pomnik Ofiar Holocaustu [gr: Μνημείο Ολοκαυτώματος]. Dobrze wiedzieć, że od kilku już lat Saloniki organizują corocznie marsz pamięci: odbywa się on w okolicach 15. dnia marca dla upamiętnienia dnia, w którym z Salonik wyruszył pierwszy transport Żydów salonickich do Auschwitz i dla uczczenia pamięci o 50 tysiącach Żydów salonickich wymordowanych przez hitlerowców.
Wejście do Muzeum Żydowskiego Pomnik Ofiar Holocaustu
Będąc już nad morzem możemy wejść na teren starego portu. Przygotujmy się na spotkanie tu tłumów: miejsce to uwielbiają mieszkańcy miasta i w słoneczny dzień zasiadają bądź w znajdującej się tu tawernie bądź na drewnianym podeście wpatrując się w morze oraz widoczną po drugiej stronie Białą Wieżę. Na terenie tego portu znajduje się interesujące Muzeum Kinematografii [gr.: Μουσείο Κινηματογράφου] (wstęp płatny, wolno robić zdjęcia). Muzeum Kinematografii to coś, co w Salonikach bardzo chciałam obejrzeć. Żal, że jest takie niewielkie: kiedy wychodziłam czułam wielki niedosyt mimo, że spędziłam tam mnóstwo czasu. To muzeum to osiem salek, w których możemy zobaczyć zdjęcia greckich artystów, nagrody, rekwizyty, nawet kostiumy sceniczne, a każda salka to kolejny etap greckiego kina. To co mnie tam zatrzymało na długo to ekrany, na których można oglądać fragmenty filmów greckich, a jest tego nie tak mało (choć dla mnie i tak za mało), a ja musiałam po 2-3 razy wszystko przecież pooglądać. Wszystko to w greckim, ale i w angielskim, a dodatkowo każda salka (a tym samym etap greckiego kina) opisana w broszurce dostępnej w obu językach. To muzeum to jedno z najbardziej magicznych salonickich miejsc: kiedy po kupieniu biletu znalazłam się na czerwonym pasie, który wskazała obsługa – weszłam w magiczny świat kina.
W Muzeum Kinematografii
Odmiennie od Ladadika swoją niezwykłą atmosferę zachowało Ano Poli [gr.: Άνω Πόλη]. Usytuowane na wzgórzu uniknęło strat związanych z wielkim pożarem w 1917 roku: jego ogień nie sięgnął tego terenu, stąd zachowały się tu czasem bardzo piękne, stare budynki. Możemy tam dojechać autobusem, ale również pójść pieszo wchodząc do Ano Poli z różnych stron, a spacer to bardzo przyjemny.
Spędziłam w Ano Poli trzy dni będąc bardzo spragnioną tego miejsca. Poprzednio zwiedziłam tu tak naprawdę tylko piękny monastyr Wlatadon i najbliższą mu okolicę. Na ten pobyt w Salonikach plany na Ano Poli miałam bardzo bogate.
Saloniki widziane z Ano Poli
Jedną z dróg, które obrałam wchodząc na górę jest ta prowadząca pomiędzy cmentarzami Evaggelistrias (po prawej stronie) a protestanckim oraz ormiańskim (po lewej): to ulica Zografou. Kiedy minęłam szpital Agios Dimitrios pnąc się dalej i dalej wzdłuż potężnych murów, doszłam do najdziwniejszego miejsca jakie tym razem w Salonikach widziałam: to, jak się zakłada, powstałe w 1904 roku Ogrody Pasza (Pasha) [gr.: Κήποι του Πασά]. Przedziwny to teren: wciąż stawały mi tu przed oczami obrazy z Parku Güell w Barcelonie, bo od artystycznych wizji Gaudi’ego doprawdy trudno się tu oderwać. Nie wiadomo, kto zaprojektował to miejsce: niektórzy próbują dowodzić, że być może Żydzi sefardyjscy. Nie do końca wiadomo, co tu się kiedyś znajdowało: niektórzy mówią, że mogły to być części katakumb miasta, inni zaś, że były to tereny rekreacyjne z fontannami, altankami i innymi budowlami, które zostały zniszczone przez uchodźców, którzy przybyli do Salonik w początkach XX wieku, a którzy w ten sposób pozyskiwali materiały do budowy domów – nie są to jednak jedyne krążące teorie.
W Ogrodach Pasza (Pasha)
Idąc jeszcze wyżej, w stronę potężnych fortyfikacji, znalazłam się przy Wieży zwanej Łańcuchową [gr.: Πύργος Τριγωνίου], a idąc jeszcze dalej doszłam do Eptapirgio [„Siedem Wież”/gr.: Επταπύργιο]. Tu można obejrzeć budynek dawnej twierdzy, w którym pod koniec XIX wieku Turcy urządzili więzienie (uwaga na godziny otwarcia).
Skoro już tu byłam zajrzałam oczywiście i na teren monastyru Wlatadon [gr.: Μονή Βλατάδων]: pamiętałam go doskonale, ale chciałam tu być, bo wiem, że ze swoją dzisiejszą dojrzałością nieco inaczej widzę obiekty, które oglądałam przed laty. Niezależnie od monastyru warto tu przyjść dla widoków, podobnie zresztą jak i dojść do fortecy: z obu tych miejsc rozpościera się piękny, panoramiczny widok na miasto, który warto podziwiać również z tarasu którejś z tawern czy kafeterii znajdujących się w pobliżu Ogrodów Pasza. Zupełnie niedaleko stąd znajduje się monastyr, w którym nigdy nie byłam: to monastyr Latomou [gr.: Μονή Λατόμου] z kościołem Agios Dawid [gr.: Ιερός Ναός Οσίου Δαβίδ]. Niestety, i tym razem nie było mi dane wejść na teren, nad czym ubolewałam, wiedząc, że jest to piękne miejsce: brama była zamknięta, informacji o godzinach otwarcia żadnej, a nieliczne osoby, które w okolicy spotkałam nie umiały mi niczego powiedzieć.
Jednak ani wieże ani żaden z monastyrów znajdujących się w Ano Poli nie były tak podstawowym celem moich wędrówek po tych wąskich uliczkach pełnych schodków i pięknych, niejednokrotnie niewielkim domków, jak znajdujące się tam place. Można znaleźć ich tam kilka: wszystkie wynotowałam, a ich szukanie sprawiało mi wiele radości. Nie znalazłam dwóch placów, ale z pewnością jeszcze kiedyś tego dokonam. Przy tylko jednym z tych odnalezionych doznałam uczucia rozczarowania: to Plac Mouschounti [gr.: Πλατεία Μουσχουντή]. Nie wiem czemu, ale oczekiwałam czegoś znacznie bardziej atrakcyjnego, choć oczywiście potężnymi murami znajdującymi się w sąsiedztwie oraz niewielkim bizantyjskim kościołem Św. Katarzyny [gr.: Ιερός Ναός Αγίας Αικατερίνης] byłam zachwycona.
Całą swoją duszą chłonęłam natomiast i to kilkakrotnie atmosferę jaką zastałam na Placu Tsinari [gr.: Πλατεια Τσιναρι]. Znalazłam tu starą tawernę, przytulne kafeterie i starą fontannę. Nazwa tego placu pochodzi od tureckiego słowa çınar, co oznacza: platan, bo i na tym placu rósł kiedyś właśnie platan. Plac ten, mimo, iż przychodzi tu sporo osób ma w sobie coś niezwykle pięknego – i to piękno tu zobaczyłam.
Na Placu Tsinari
Innym placem, który chciałam zobaczyć jest Plac Terpsitheas [gr.: Πλατεία Τερψιθέας]. Tu znajduje się ośmiokątna, doskonale zachowana budowla: to mauzoleum Musa Baba z XVI wieku, które dominuje na placu. Obiekt oczywiście zamknięty jest na głucho, ale można go obejść dokoła. Obok znajduje się coś w rodzaju małego amfiteatru: pewnie odbywają się tu lokalne uroczystości, oraz plac zabaw dla dzieci. Jest tu też kilka ławeczek i można zwyczajnie odpocząć.
Mauzoleum Musa Baba na Placu Terpsitheas
Kiedy udało mi się znaleźć Plac Kallitheas [gr.: Πλατεία Καλλιθέας], którego szukać należy przy wschodnich murach Ano Poli, wielkim moim szczęściem było, że znajdujący się tam przepiękny kościół Agios Nikolaos Orfanos [gr.: Ναός του Αγίου Νικολάου του Ορφανού ] był otwarty. Jego powstanie określa się na XIV wiek. W środku można obejrzeć wspaniałe freski, a otaczający go ogród z drzewami oliwnymi ucieszył moje oczy.
Kościół Agios Nikolaos Orfanos na Placu Kallitheas
Z wielką ciekawością szukałam w Ano Poli Placu Tsitsani [gr.: Πλατεία Τσιτσάνη]. Jest najmłodszym z tutejszych placów: został urządzony stosunkowo niedawno. Na tym niewielkim placu stanęłam przy popiersiu greckiego muzyka, kompozytora muzyki laiko, Vasilisa Tsitsanisa. Nie ma tutaj żadnej kafeterii, a szkoda, bo byłoby przyjemnie wypić kawę w takim miejscu, ale od blisko już 20 lat w pierwszą sobotę września cały plac zastawiony zostaje krzesełkami, a przy popiersiu gromadzą się artyści i prawie artyści, by dać wielki koncert, w czasie którego można posłuchać tego, co skomponował Tsitsanis. Wydarzenie cieszy się w Salonikach wielką popularnością: przybyli zajmują każdy skrawek ziemi. Vasilis Tsitsanis, nieżyjący już artysta, był w tej mojej podróży do Salonik duchem, który wciąż mi towarzyszył. Marzyłam o odwiedzeniu Placu Tsitsani, ale także miejsca, w którym znajdowała się ouzeri, w której pogrywał, jak też domu, w którym mieszkał zanim wyprowadził się do Aten. Myślę, że spowodowane było to obejrzeniem krótko przed podróżą filmu „Ouzeri Tsitsani” [gr.: „Ουζερί Τσιτσάνης”], który mimo pewnych niedociągnięć wywarł na mnie duże wrażenie. Z przykrością przychodzi mi odnotować, że na ścianie budynku przy ulicy Pavlou Mela (w centrum miasta, w pobliżu Placu Navarinou, gdzie oglądałam doskonale zachowane ruiny Pałacu Galeriusza) nie ma nawet małego szyldu o tym, że to tu znajdowała się ouzeri. Żadnego szyldu ani najmniejszej tabliczki nie ma również na ścianach nieodległego budynku, w którym artysta mieszkał. Spacerując ulicą Pavlou Mela czułam wielki smutek i nie mniejszy zawód.
Popiersie Vasilisa Tsitsanisa na Placu Tsitsani
Siedem dni przeznaczonych na Saloniki to dni, które minęły mi bardzo szybko. Oczywiście, że znalazłam czas, by zjeść bougatsę: wszak bougatsa z Salonik nie ma sobie równych. Zjadłam również tsoureki me kastana oraz trigona – to kolejne przecież specjalności salonickie. Oczywiście, że znalazłam czas, by stanąć w najpopularniejszych salonickich miejscach, zwłaszcza, że często obok przechodziłam: przy Łuku Galeriusza i przy Rotundzie, przy kościele Hagia Sofia i rzeźbie w postaci parasolek, które znajdują się na nabrzeżu i przyciągają tłumy tak turystów jak i mieszkańców miasta, a wyglądają ciekawie i w ciągu dnia i wieczorem. Kilkakrotnie spoglądałam na Białą Wieżę, w tym z kafeterii znajdującej się na najwyższym poziomie obrotowej wieży OTE: to miejsce, które koniecznie w Salonikach trzeba odwiedzić.
Jedno ze spojrzeń z okna kafeterii znajdującej się na najwyższym poziomie obrotowej wieży OTE (obrót o 360 stopni trwa godzinę i warto sobie taki czas zarezerwować)
Spacerowałam ulicą Nikis wzdłuż wód Zatoki Termajskiej i myślałam o tym, że to właśnie tu najbardziej przypominają mi się losy bohaterów powieści Victorii Hislop „Nić”. Zatrzymywałam się przy niezwykłych kamienicach wczytując się w ich historię. Oto Stoa Malakopi [gr.: Στοά Μαλακοπή], budynek z 1906 roku, w którym miał się mieścić bank. Interesujący jest zegar, który zobaczyłam kiedy uniosłam głowę ku niebu: zatrzymał się o godzinie 11.06 i powszechnie się mówi, że stało się to w chwili kiedy potężnie zatrzęsła się w Salonikach w 1978 roku ziemia. A to Stoa Saul [gr.: Στοά Σαούλ] z XIX wieku, w dużej części zniszczona przez wielki pożar, ale odbudowana w 1929 roku… Kolejna: to Stoa Karipi [gr.: Στοά Καρύπη] z 1925 roku: jeśli tylko uda nam się wejść do środka zobaczymy tu piękne sufity… Na ulicy Edessis z pewnością zatrzymamy się przy jednym z budynków: najwyższy spośród tutejszych, zbudowany pod koniec XIX wieku Megaro Natsina [gr.: Μέγαρο Νάτσινα] popada w ruinę, ale nadal jest przecież piękny! A kolejny… Takich niezwykłych budynków znajdziemy w Salonikach doprawdy wiele!
Stoa Malakopi z zegarem, który zatrzymał się o godzinie 11.06
I jeszcze o wielkim muzycznym wydarzeniu, w którym wzięłam udział w Salonikach. Gdyby grecka kompozytorka Evanthia Reboutsika dawała swój koncert w salonickim Megaro Mousikis pod koniec mojej podróży – powiedziałabym, że wysłuchanie tego koncertu było niezwykłym uwieńczeniem mojego pobytu w Salonikach. Koncert ten jednak odbył się drugiego dnia po moim przyjeździe: był zatem niezwykłym prawie rozpoczęciem tej mojej, pod każdym względem wspaniałej, podróży. Widownia nowoczesnego budynku wypełniona była do ostatniego miejsca, a sam koncert podzielony został na dwie części oddzielone kilkunastominutową przerwą. Część pierwsza to utwory instrumentalne skomponowane przez Evanthię Reboutsika oraz te śpiewane przez Elli Paspala. Część drugą zdominowała muzyka z filmu „Politiki kouzina” [gr.: „Πολίτικη Κουζίνα”] . Nie ja jedna ze wzruszenia ocierałam łzy, a powody wzruszenia były z pewnością różne. U mnie do tej pięknej muzyki dochodziły jeszcze te osobiste: nie przypuszczałam, że dożyję dnia, kiedy ta genialna kompozytorka, Evanthia Reboutsika właśnie, zagra tuż obok mnie. To co kompozytorka robi na scenie ze swoimi skrzypcami to majstersztyk, to, co unosi się wokół niej i nad naszymi głowami kiedy smyczkiem dotyka strun to czysta magia. Kiedy w pierwszej części Elli Paspala rewelacyjnie zaśpiewała utwór „Aleksandria” nie mogłam opanować wzruszenia. W drugiej części przepłakałam cały „Baharat” – utwór z filmu „Politiki kouzina”. Kiedy Dilek Koç zaczęła śpiewać i usłyszałam ten tęskny turecki już wiedziałam, że przepadłam. A to co było dla mnie niezwykłe to wspólne przez wszystkich (i mnie!) odśpiewanie z Dilek Koç utworu „Sta limania” z filmu „Politiki kouzina” (w filmie śpiewa go Natassa Theodoridou) – utwór śpiewany po turecku. Nikt nie odważył się śpiewać go pełnym głosem, ale przyjemny szmer towarzyszył niezwykłemu głosowi Dilek Koç . Pod koniec Elli Pospala, wspierana przez Dilek Koç zaśpiewała utwór „Poli”: tego domagała się publiczność. Utwór ten jest na płycie, którą kupiłam w Megaro Mousikis: bilet na taki koncert zasługuje na właściwe miejsce, a tym jest właśnie opakowanie płyty. „Poli” nawiązuje do Konstantynopola i publiczność w jego trakcie wylała dużo łez: jestem pewna, że Konstantynopol ma swoje stałe miejsce w sercach wielu Greków. Film „Politiki kouzina” oglądałam kilka razy: to jeden z najpiękniejszych filmów, jakie w mojej ocenie kiedykolwiek powstały a ścieżki dźwiękowej słucham bardzo często. Film obejrzę z pewnością jeszcze kilkakrotnie i już wiem, że ilekroć będę to czynić poczuję jak zwykle zapach przypraw wydobywający się z ekranu, ale od tego koncertu będę się jeszcze przenosić w trakcie filmu do Megaro Mousikis w Salonikach, by we fragmentach muzycznych zobaczyć w mej wyobraźni Evanthię Reboutsika, Elli Paspala i Dilek Koç stojące tak blisko mnie.
Na scenie w Megaro Mousikis
I przyszedł dzień mojego wyjazdu z Salonik. Czy było mi przykro? Nie: spędziłam tu wiele czasu i tym się cieszyłam. Opuszczałam miasto zaspokojona, bardzo zadowolona i nie wiedzieć czemu przekonana, że tu powrócę: dla miejsc, które widziałam, ale dla jeszcze kilku innych, które już mam umyślone. Nie wiedziałam jeszcze kiedy tu powrócę, ale jednego byłam pewna: na pewno nie pozwolę temu miastu czekać na mnie a mnie na nie aż kilkanaście kolejnych lat, czego dopuściłam się teraz. Saloniki zasługują na znacznie częstsze odwiedziny i bardzo, ale to bardzo zbliżyły się w moim sercu do Aten. Kiedy samolot ze mną na pokładzie unosił się piątkowym świtem ku niebu obierając kurs na Polskę zastanawiałam się czy przypadkiem Saloniki nie wyprzedziły już Aten, mimo, że niechętnie bym się do tego teraz jeszcze przyznała.
Graffiti: i salonickim ścianom warto się przyglądać
Serdecznie dziękuję Saloniczaninowi Michalisowi za wszystkie Jego niezwykłe opowieści, dykteryjki i historyjki w temacie Salonik. Dziękuję Mu również i za to (o czym zupełnie nie wiedział i dowiaduje się o tym dopiero teraz), że od pierwszej chwili, kiedy tylko stanęłam w Salonikach, czułam się taka zaopiekowana duchowo przez Niego, co dodawało mi pewności siebie i nie czułam się w mieście samotnie: dziękuję bardzo, Michalis!
Przed wyjazdem do Salonik dokształcałam się w temacie miasta z następujących stron internetowych:
- www.inthessaloniki.com
- www.thessalonikiguide.gr
- www.parallaximag.gr
- www.thessarchitecture.wordpress.com
- www.thassalonikiartsandculture.gr
- www.thessaloniki.gr
- www.atlasobscura.com
Dziękuję autorom: doprawdy wiele wiedzy o Salonikach czerpałam z Waszych stron! Big THANK YOU to authors of those websites for informations about Thessaloniki!
Salonickie ulice w lutym 2019
Tekst i wszystkie zdjęcia: Beata Kuczborska / betaki.pl
Jeśli podobał Ci się ten wpis i chcesz wspomóc i wesprzeć moją działalność (będzie mi niezmiernie miło!), to możesz to zrobić tu, w postaci symbolicznej „kawy” dla Betaki. Z góry dziękuję!