2019: Saloniki, Metsovo
(kwiecień)
Jeszcze nie ochłonęłam po mojej lutowej podróży do Salonik, w czasie której zachłysnęłam się tak bardzo tym miastem, a już kupowałam bilet na kolejny lot do mojej Grecji. Ta moja podróż z założenia miała być inna: to z serii takich zupełnie nagłych, co do których planów się nie czyni. Miał być to ponadto wyjazd bardziej towarzysko-świąteczny, a nie podróżniczy. W terminie, który sobie umyśliłam przypadał w tym roku w Grecji Wielki Tydzień i ja ten właśnie tydzień, zakończony Paschą, postanowiłam spędzić w Grecji.
Pascha [odpowiednik katolickiej Wielkanocy] to coś, co co roku wyzwala we mnie wielkie emocje. W Grecji Pascha obchodzona jest niezwykle pięknie, a cały Wielki Tydzień z przygotowaniami do Paschy, z uwzględnieniem atmosfery Wielkiego Piątku, to czas dla mnie w Grecji najpiękniejszy i nawet jeśli nie ma mnie w tym czasie w Grecji to silnie czas ten duchowo przeżywam. Bardzo dobrze wiem, czym jest Pascha i przygotowania do niej: wszak zdarzyło mi się w tym czasie być już kilkakrotnie w Grecji, co nie oznacza, że jestem zaspokojona: nie, co do celebrowania Wielkiego Tygodnia nie można się moim zdaniem zaspokoić. Mogłabym co roku w tym czasie jeździć do Grecji, ale najchętniej tam, gdzie mam znajomych, bo w moim odczuciu tylko w środowisku miejscowych można doświadczyć pełnego uczestniczenia w obchodach i świętowaniu.
Dla spędzenia tegorocznej Paschy i kilku poprzedzających ją dni Wielkiego Tygodnia w Grecji zaplanowałam sobie Metsovo w górskim Epirze. Bliska mi tamtejsza Dusza nawet się ucieszyła propozycją wspólnego spędzenia tego czasu: od ostatniej naszej wspólnej Paschy w Metsovie minęło już sześć lat.
Miałam kupiony bilet do Salonik i początkowo prosto z salonickiego lotniska chciałam udać się na dworzec, by pojechać autobusem do Metsova. Szybko jednak umyśliłam, że zostanę w Salonikach przez pierwsze dwa dni po przylocie, co było niemałym zaskoczeniem nawet dla mnie samej.
Znowu w Salonikach: taka niespodzianka od losu. A jeśli Saloniki – to i bougatsa
Już w samolocie zbliżającym się do Grecji myślałam o tym, jak życie potrafi być pełne niespodzianek: nie byłam w Salonikach przez długich 13 lat, a tu w zasadzie w odstępie dwóch miesięcy od ostatniej podróży już do nich wracałam. Cieszyłam się tym powrotem, cieszyłam się na spotkania ze znajomymi, na niespieszne odwiedzenie tych miejsc, które mną zawładnęły w czasie poprzedniej, lutowej podróży: tym razem nie miałam ze sobą żadnych notatek, żadnych map ani przewodników – i to też było na swój sposób niezwykłe.
Saloniki po kilkunastu deszczowych dniach powitały mnie słońcem i to mnie cieszyło. Martwiły co prawda prognozy pogody dla Metsova, bo nie ma nic gorszego dla mnie jak deszcz padający w górach, ale póki co byłam w słonecznych Salonikach i nimi się cieszyłam. To co o tej porze roku odmiennego zarejestrowałam przy drodze z lotniska to całe kobierce kwitnących maków: wiosna w Grecji zachwyca mnie zawsze, ale przy tej trasie takiego wysypu kwitnących maków zupełnie się nie spodziewałam.
Mieszkanie moje było tym razem mieszkaniem z tak zwanym widokiem: usytuowane na ostatniej kondygnacji dość wysokiego budynku u zbiegu ulicy Aristoteleus (kontynuacja Placu Arystotelesa) z ulicą Agiou Dimitriou i wyposażone w dużą werandę umożliwiało spoglądanie z góry w każdą stronę miasta. To było coś niesamowitego: dach Bazyliki Agios Dimitrios usadowił się tuż pode mną, tak na wyciągnięcie ręki, wznoszące się ku niebu zabudowania dzielnicy Ano Poli z widocznymi nawet gdzieś tam hen murami obronnymi oraz wieżą – zachwycały, a kiedy spojrzeć w drugą stronę: już tylko Agora Rzymska i ciągnący się ku Zatoce Termajskiej Plac Arystotelesa z ludźmi tak malutkimi jak mróweczki. Widok to niezwykły, widok, który cieszył mnie o każdej porze, kiedy tylko byłam w domu. Czy mogło być dla mnie coś wspanialszego od poranków, kiedy stawałam na werandzie, aby spoglądać w stronę portu, w którym widoczne były promy? Albo w drugą stronę gdzie skąpane w słońcu moje ulubione Ano Poli zapraszało mnie w swoje wąziutkie uliczki? Czy mogłam nie wychodzić na swoją werandę wieczorem, kiedy miasto rozbłysnęło tysiącem małych światełek, a ja patrząc na to dziękowałam losowi, że znowu pozwolił mi tu być?
Spoglądając na Saloniki z werandy mego mieszkania
Saloniki…
Miasto, które nie tak dawno zawładnęło mną zupełnie.
Zawładnęło mną w lutym, a teraz, w kwietniu, tylko się w tym utwierdziłam: zakochałam się w tym mieście i się do tego przyznaję.
Spacerowałam po Salonikach zupełnie niespiesznie, chłonąc przedświąteczną atmosferę miasta. Przyglądałam się witrynom sklepowym w samym centrum miasta, ciesząc oczy dekoracjami świątecznymi i przede wszystkim lambadami. Strojne i mniej strojne świece przygotowywane na Paschę zachwycają, a zadowolą z pewnością każdego. Są różnorodne tak, że każdy wybierze jakąś dla siebie. W Grecji lambady kupują również rodzice chrzestni dla dzieci, które nie ukończyły osiemnastego roku życia. Są lambady dla chłopców, ale i dla dziewczynek: te występują w zdecydowanej przewadze. Oglądanie lambad sprawiło mi wiele radości, bo wprowadzało wiele przedświątecznego nastroju, a ja ten właśnie nastrój chciałam chłonąć.
Podobnie jak obok jakiegokolwiek sklepu z lambadami – nie mogłam nie przystanąć przy sklepie z ciastem: czy to cukiernia czy piekarnia półki uginały się już od tsoureki. Te pieczone na Paschę ciasta zbliżone do naszej chałki przybierają różne kształty: najczęściej są jednak podłużne albo okrągłe, z zaplecionym warkoczem i zapieczonym czerwonym jajkiem. Czerwonych jajek również w sklepach nie brakowało, szczególnie przy straganach na urokliwych salonickich targach, które musiałam przecież odwiedzić. Mimo zdarzających się odstępstw – do tradycji w Grecji należy malowanie przed Paschą jajek na kolor czerwony i ten kolor zdecydowanie przeważa.
W przedświątecznych Salonikach: lambady, jajka w różnych kolorach i ciasto tsoureki
Niespiesznie spacerowałam swoimi już ścieżkami wydeptanymi w lutym i zaglądałam w zakątki, które skradły w lutym moje serce. Te ścieżki to głównie bazary, bo to tam najlepiej mogłam poczuć atmosferę związaną ze zbliżającą się Paschą, bo to tam znajdują się milutkie, prosto urządzone kafenija, w których popijałam kawę. Kilkakrotnie odwiedziłam Bit Pazar: to dla mnie miejsce tak magiczne, że poświęciłam mu najwięcej czasu, w tym na popijanie kawy w tamtejszym kafenijo i przyglądaniu się niezwykłemu, niespotykanemu nigdzie indziej życiu tego miejsca. Zrezygnowałam tym razem z dłuższych, całodziennych spacerów po Ano Poli, bo dwa dni to nie jest aż tyle, żebym mogła sobie na to pozwolić zwłaszcza, że spieszyć się i biegać nie lubię, ale na dwa czy trzy tamtejsze place zajrzałam, w tym na Platija Tsinari – nie mogłam nie wypić tu przecież pysznego soku wyciśniętego z pomarańczy!
Zupełnie przypadkowo w dzielnicy Ano Poli zobaczyłam coś dla mnie nowego: to bogata w zbiory biblioteka na Platija Romfei urządzona w bardzo pięknym, starym budynku, wzniesionym w latach 1897 – 1905 jako turecka rezydencja: pozwolono mi ją zwiedzić. Byłam tu i poprzednim razem, ale biblioteka była zamknięta: tym razem z sposób nieplanowany miałam więcej szczęścia.
W bibliotece w dzielnicy Ano Poli
Znalazłam również czas na dawną żydowską dzielnicę Ladadika: mogłam ją odwiedzić i za dnia, i nocą – zawsze fascynująco piękna!
To, co nowego udało mi się obejrzeć w Salonikach i to tak zupełnie przypadkowo zresztą, to podziemia Bazyliki Agios Dimitrios. Nigdy w nich nie byłam: z dawnych czasów – nie pamiętałam podziemi: może nawet nie były wówczas udostępnione, w lutym, ilekroć zajrzałam – drzwi do podziemi były zamknięte, a tym razem kiedy któregoś dnia weszłam do kościoła by zobaczyć go w dekoracjach pozostałych po Niedzieli Palmowej – ze zdumieniem zauważyłam drzwi do podziemi otwarte. Musiałam skorzystać! Podziemia zachowane i utrzymane są doskonale, a na skutek podwyższania się przez wieki poziomu gruntu – miejsce to przybrało kształt krypty i w zasadzie określa się je mianem krypty właśnie, a nie podziemi. Ponoć tutaj męczono Świętego Dimitra, który ostatecznie został zamordowany. Miejsce to odkryto dopiero po wielkim pożarze, który wybuchł w Salonikach w 1917 roku. Można tu oglądać niezwykłe rzeźby, ceramikę, pozostałości łaźni rzymskiej jako miejsce męczeństwa Świętego, a także dawną fontannę. Przyznam, że zaskoczona byłam tym, co w podziemiach Bazyliki zobaczyłam: wiedziałam, że krypta ta się tu znajduje, bo zainteresowałam się tym w lutym, ale zupełnie nie wiedziałam, że tak wspaniale wygląda i tak doskonale jest zachowana.
W podziemiach Bazyliki Agios Dimitrios
W Salonikach nadal nie jeździ metro, o którym tak głośno od wielu, wielu lat, stąd miasto tonie w korkach właściwie o każdej porze dnia. Jadąc na lotnisko czy na dworzec autobusowy trzeba dobrze wyważyć czas dojazdu. Dworzec autobusowy znajduje się w zasadzie na przedmieściach miasta, ale dobrze skomunikowany jest z centrum. Autobusy KTEL nadal wychwalam: czy to na wyspach czy na lądzie. Naprawdę nie mam powodów do narzekania i chętnie nimi podróżuję. Czyste, punktualne, z przyjaznymi kierowcami i z sączącą się najczęściej grecką muzyką zapraszają do podróży. Takim autobusem odjechałam do Metsova w grecki Wielki Czwartek. Cieszyłam się tymi Salonikami i chciałam przez te trzy blisko dni w nich pozostać, choć miałam świadomość, że w Metsovie, podobnie jak w całej Grecji, do tradycji należy malowanie w Wielki Czwartek właśnie jajek na czerwono, a czyni się do tylko do południa. Skoro wyjechałam z Salonik w czwartkowe południe – nie mogłam w malowaniu jajek uczestniczyć, ale nie lałam łez z tego powodu: Saloniki również sprawiły mi wiele radości.
Na moim ulubionym placu w dzielnicy Ano Poli: Platija Tsinari
Droga Saloniki – Metsovo miejscami jest bardzo interesująca, choć w części za oknem jest zwyczajnie nudno. Jednak te fragmenty, gdzie znajdują się olbrzymie sady owocowe przykuwały moją uwagę i niczym dziecko przyklejałam nos do szyby. Te tereny, tak na wysokości i w okolicach miasta Veria (tu autobus się zatrzymuje) porastają w tysiącach drzewa brzoskwiniowe, które przybierają interesujące kształty. To, co dla nich typowe to obfitość kwiecia w czasie wczesnej wiosny. Wielokrotnie widziałam zdjęcia tych sadów z pory kwitnienia: hektary różu i fioletu w przeróżnym natężeniu kolorów, co wygląda zjawiskowo! Niestety, tego tym razem nie widziałam, bo pora kwitnienia drzew brzoskwiniowych już minęła: myślę, że druga połowa marca to dobry czas na taką podróż, jeśli się chce te malownicze wówczas tereny obejrzeć.
Im bliżej Metsova tym droga jest ciekawsza: pojawiają się góry, zakręty i długie tunele. Dziś autobus KTEL nie wjeżdża do miasteczka: zatrzymuje się na jego dalszych przedmieściach, skąd albo ktoś nas musi odebrać albo zamówimy taksówkę. Nie ma nawet dla chętnych możliwości przejścia tych mniej więcej trzech kilometrów pieszo z uwagi na tunel, w którym brak wyznaczonego miejsca dla pieszych.
Różnorodność drogi Saloniki – Metsovo
Metsovo…
Metsovo to miłe miasteczko w północnym Epirze, w którym lubię spędzać czas, choć kiedy znalazłam się tu po raz pierwszy bodaj 16 lat wcześniej nie zapałałam do miejsca jakąś większą sympatią. Był to wówczas czas, podobnie jak i teraz, przedświąteczny i zjechały tu prawdziwe tłumy. Ja wówczas zwiedzałam okoliczne wioski Zagori, które mnie ogromnie swą prostotą zachwyciły i Metsovo z tym swoim obrazem prawie kurortu zostało gdzieś tam w tyle. To popularna miejscowość wypoczynkowa, którą w okresie Paschy czy Świąt Bożego Narodzenia nawiedzają prawdziwe tłumy. Metsovo, w oderwaniu od tłumów, może spodobać się zawsze: wiosna tu przecież piękna, a jesień z przebarwiającymi się liśćmi różnorodnych drzew, których tu nie brakuje, jawi się nietuzinkowo. Ładna tu zabudowa: jednolita, z kamienia, a domy w większości pokryto łupkiem. Ta jednolitość zabudowy bardzo mi się podoba i wielkie brawa dla władz za przymus prawny co do wymogów w zakresie budownictwa. Sporo spacerowałam tym razem po miasteczku wspinając się gdzieś pod niebo, bo widoki stamtąd niezwykłe przecież i znowu schodząc w dół, by po chwili ponownie pokonać dziesiątki schodków pnących się w górę. To, co mi się tu podoba to niechęć przeważającej ilości gości do takich jak moje wędrówek, dzięki czemu tłumów doświadczałam tylko w dolnych partiach Metsova, a już w tych wyższych mogłam zachwycać się ciszą i spokojem. W Metsovie podoba mi się również i to, że wcale nie tak rzadko można zobaczyć tu kobietę ubraną w tradycyjny strój, a na wielu murkach siedzących starszych mężczyzn podpierających się laskami (których to mężczyzn Bliska mi Dusza określa słowami: „Lokalny parlament”), a w naszych uszach czasami potrafi zabrzmieć język wołoski.
Metsovo, po prostu Metsovo
Z Bliską mi Duszą wybrałyśmy się na wycieczkę w tereny położone jeszcze ponad Metsovem, ponad nieodległą wioską Anilio: w góry, by poszukać krokusów. Znalazłyśmy i to nie jakieś pojedyncze sztuki, ale całe fioletowe kobierce! Niektóre krokusiki były bardzo dzielne: przebijały się nawet przez leżący jeszcze śnieg, który na tej wysokości w końcu kwietnia nie jest rzadkością. Kalosze (oraz coś ciepłego na grzbiet) o tej porze roku to tu konieczność: to około 1600 m npm i znacznie zimniej tu niż w Metsovie, a i mokro, bo słońce topi przecież śnieg. Jechałyśmy tam krętą, malowniczą drogą z niezwykłej urody widokami, w tym na wyglądające jak przyklejone do zbocza góry, nasze Metsovo. To tereny narciarskie: wyciągi o tej porze roku już oczywiście nie działają, ale w sezonie zimowym miejsce cieszy się dużą popularnością.
Tam, gdzie rosną krokusy…
Kiedy tym razem przyjechałam do Metsova – miasteczko przywitało mnie deszczem oraz, przyznam, chłodem. Tu znacznie chłodniej niż w Salonikach, ale niespecjalnie się tym martwiłam: nie znalazłam się w Metsovie po raz pierwszy i nie miałam poczucia, że koniecznie muszę gdzieś iść i coś oglądać. Wprost przeciwnie: kiedy tylko przyjechałam usiadłyśmy z Bliską mi Duszą u niej w domu przy kominku i wpatrując się w migoczący ogień spędziłyśmy czwartkowe popołudnie przy rozmowie i leniwym popijaniu kawy. Piękne są takie chwile i dziękuję losowi, że są mi dane.
Przy kominku w górskim Metsovie w chłodny, deszczowy dzień końca kwietnia
W tym roku miałam w Metsovie doświadczyć rzeczy niezwykłej, czegoś wielkiego, czegoś, czego doświadczyć zawsze chciałam, ale nie było to wcześniej wcale takie proste. W tym roku, mimo, że w czasie Paschy byłam w Grecji już wielokrotnie, dopiero po raz pierwszy udało się mnie zapisać do grupy kobiet, które miały dostąpić zaszczytu ubierania czy bardziej: tworzenia Grobu Pańskiego. Groby Pańskie w Grecji, co wielokrotnie podkreślałam, są zupełnie odmienne od tych w kościołach katolickich. To całe konstrukcje: różnej wielkości stoły i blaty, do których przymocowane są stelaże, które w piątkowy poranek kobiety (tylko kobiety!) dekorują setkami pączków kwiatowych. Te udekorowane Groby Pańskie wyglądają niezwykłe pięknie, a w niektórych miejscach, tak jak tu, w Metsovie, kiedy Grób Pański tworzy się w dwóch kościołach, istnieje coś w rodzaju rywalizacji: każdy chciałby, aby grób z jego parafii był piękniejszy. W Grecji przyjęło się Groby Pańskie (zwane epitafio) dekorować kwiatami w kolorach białym (to konieczność) z dodatkiem czerwonych, różowych, fioletowych czy pomarańczowych – tak najczęściej. Do dekoracji grobu w kościele Agios Dimitrios, do którego my byłyśmy zapisane, przygotowano 1200 goździków: 600 białych i 600 pomarańczowych, oprócz tego mnóstwo gipsówki, liście laurowe i gałązki jedliny. Mnie jako zupełnie nowej osobie przypadło w udziale (ale nie samej jedynej) rozwijanie pączków kwiatowych. Miałam dużo szczęścia: Bliska mi tutejsza Dusza opowiadała, że czasem pączki są lekko zmrożone i palce drętwieją przy ich rozwijaniu czy rozchylaniu. Tegoroczne pączki nie były aż tak zimne, co zdecydowanie służyło moim palcom. Pracujące kobiety współpracowały ze sobą wyśmienicie: po początkowym uzgodnieniu każda wiedziała co ma czynić i z której strony działać. Niesamowite było widzieć, jak z brzydkiego, nijakiego stelaża rodziła się stopniowo tak piękna kompozycja.
Praca przy tworzeniu Grobu Pańskiego w kościele Agios Dimitrios
Atmosfera była przemiła, a praca wielopokoleniowa: i kobiety starsze, i w średnim wieku, młodzież, ale i dzieci – wszak czasem trzeba wejść pod stół albo przynieść kolejne kwiaty. W ten sposób dzieci poznają poszczególne etapy tworzenia takiego grobu i dorastając będą zajmowały kolejne, wyższe pozycje wykonując poważniejsze zadania. Ksiądz przyniósł świeżutkie loukoumi: smakowały pysznie. Jedna z pań przygotowała kawę eliniko… Przyjęta została z zadowoleniem, a po zakończeniu pracy, co należy tu do tradycji, zrobione zostało wspólne zdjęcie pracujących wraz z miejscowym księdzem. Praca trwała równe trzy godziny, a efekt? Przeszedł moje oczekiwania!
Grób Pański, który współtworzyłam w kościele Agios Dimitrios
Zawsze zachwycałam się w Grecji Wielkim Piątkiem: to dla mnie najpiękniejszy w Grecji dzień w całym roku. Jego atmosfera połączona z wyciszeniem się ludzi oraz biciem dzwonów w tonach żałobnych jest niepowtarzalna. Ten, z tej podróży do Grecji, zapisał się w mojej pamięci jako dzień najwspanialszy i już raczej nie do powtórzenia: wątpię, abym kiedykolwiek jeszcze dostąpiła takiego zaszczytu jak w tym roku.
Kościół Agios Dimitrios, w którym tworzyłyśmy Grób Pański, znajduje się w dolnej części Metsova, a ten chyba najbardziej znany, pod wezwaniem Agia Paraskevi na platija w samym centrum, ma również swój Grób Pański. Wieczorem w Wielki Piątek poszłyśmy do kościoła na dół, tam gdzie tworzyłyśmy epitafio i z procesją z ciemnymi żałobnymi lambadami weszłyśmy na górę. Tu, na platija spotkały się oba epitafia, a to spotkanie było niezwykłe: doświadczyłam już tu tego sześć lat wcześniej, ale wówczas nie byłam aż tak przejęta jak tym razem, bo wtedy nie współtworzyłam epitafio przecież. Teraz patrzyłam na to i moje dzieło w przejęciu i w wielkim wzruszeniu.
Na platija w czasie wieczornych uroczystości wielkopiątkowych
To, że współzbudowałam niejako Grób Pański i wszystko to, co z tym było związane, spowodowało, że najważniejsza dla Greków msza w roku, uwielbiana przeze mnie od lat Anastasi, nie dostarczyła mi tak wielkich wzruszeń jak w latach poprzednich: te skradły w tym roku uroczystości wielkopiątkowe. Ale oczywiście, że z wielkim wyczekiwaniem odliczałam godziny do wyjścia w sobotni wieczór do kościoła. Wyposażona w lambadę w barwach jasnych, uczestniczyłam w tej mszy, która jest mszą niezwykłą, a tu, w Metsovie, odprawia się ją na dziedzińcu kościelnym.
Po czwartkowym deszczu nie pozostał nawet ślad, stąd nie było problemu z czerpaniem zadowolenia z uczestniczenia w tym podniosłym wydarzeniu. Przyglądałam się zgromadzonym: część w skupieniu przeżywała zbliżające się zmartwychwstanie Chrystusa, a część rozprawiała o tym i owym – nigdy nie jest tak, że wszyscy w jednakowym skupieniu oczekują okrzyku „Christos Anesti” [„Chrystus Zmartwychwstał”]. Chyba już nigdy nie oswoję się z tą chwilą kiedy padają te słowa wzmacniane niejako biciem dzwonów kościelnych w tonach radosnych: zawsze, ale to zawsze czuję coś niezwykłego, czuję, że coś ważnego się wydarzyło, czuję wielką, nieudawaną radość – i zawsze mnie to zaskakuje: Christos Anesti [Chrystus Zmartwychwstał]!
W czasie mszy świętej zwanej Anastasi
A później, już po północy, spokojny spacer z zapalonymi lambadami do domu, znak krzyża czyniony przez Pana Domu na framudze drzwi wejściowych, życzenia i siądnięcie do stołu. To czas kiedy na stole pojawiają się talerze wypełnione zupą: to magieritsa, zupa gotowana z podrobów baranich tylko na czas Paschy. Nie każdemu zupa ta smakuje, ale taka tradycja jej jedzenia: ja bardzo ją lubię, co cieszy Panią Domu czyli Teściową Bliskiej mi Duszy. Po zjedzeniu zupy czas na tłuczenie czerwonych jajek: ten, kogo skorupka najdłużej pozostanie niepęknięta – ma prawo przypuszczać, że będzie mu się dobrze wiodło. W tym roku, niestety, nie udało mi się wygrać. Trudno!
Zupa magieritsa i koszyk z czerwonymi jajkami
Sama Pascha, jeśli myśleć o duchowości, jest dla mnie dniem najmniej urokliwym z tych, których doświadczam w greckim Wielkim Tygodniu: sprowadza się w zasadzie do biesiadowania z rodziną i przyjaciółmi. Niektórzy już od rana na te potrzeby pieką wielkie barany, co widać w ogródkach jeśli przespacerować się uliczkami greckich miasteczek i wiosek, Metsova także. U innych podaje się kokoretsi, które jest potrawą bardzo popularną w tym czasie. Mięso, mięso i mięso – to podstawa biesiadowania. Do tego sałatki, hektolitry wina, słodkości, w tym tsoureki, i dobre nastroje uczestników. My biesiadowaliśmy w naszym gronie bez pieczonego w całości barana, ale z mięsem: wieprzowym i baranim pieczonym na ruszcie.
W parku Averoffa w Metsovie
Czas przeznaczony na Metsovo minął mi nie wiadomo kiedy: zupełnie niemal nagle nastał poniedziałkowy poranek i Bliska mi Dusza odwiozła mnie na przystanek autobusu KTEL. Wkrótce znalazłam się w Salonikach, cudownie wyludnionych Salonikach! Ten poniedziałek to jeszcze tu w zasadzie świąteczny dzień, stąd większość mieszkańców miasta nie była widoczna na ulicach, w tym także z pewnością z powodu wyjazdów na Paschę poza miasto. Większość sklepów również było pozamykanych.
Dopiero popołudniem zaczęły pojawiać się większe grupy ludzi: najwięcej na salonickim deptaku oczywiście czyli na nadmorskiej promenadzie. Dzień ten spędzałam ze znajomą z Polski i jej rodziną: spacerowaliśmy niespiesznie przez wiele godzin po uliczkach pięknie słonecznych i ciepłych, tak na krótki rękawek, Salonik.
Dawna dzielnica żydowska, Ladadika, z jej niezwykłą wieczorową porą
Wieczór to już czas przeznaczony na dawną dzielnicę żydowską Ladadika: tu lubię coś zjeść, ale i posiedzieć w jednej z kafeterii przyglądając się życiu tego bardzo popularnego rejonu miasta. Siedziałam tu tym razem długo, długo w nocy: samolot miałam wszak dopiero rano, a hotel zupełnie niedaleko (na tę jedną noc, dla możliwości wzięcia prysznica i przebrania się – wynajęłam pokój w pobliskim hotelu).
Kiedy jechałam autobusem wczesnym świtem na lotnisko myślałam o tym, jak piękny, po raz kolejny piękny czas spędziłam w tej mojej Grecji. Zaspokojona duchowo, zaspokojona także i co do Salonik, opuszczałam Grecję po raz kolejny (choć dopiero od niedawna się to zdarza!) bez żalu: wiedziałam przecież, że za raptem 10 dni znowu znajdę się w samolocie, który powiezie mnie na Kretę, gdzie spędzę pół roku, podobnie jak w roku poprzednim, ale to będzie zupełnie już inna historia.
Któregoś dnia w Salonikach, jeszcze przed wyjazdem do Metsova
Serdecznie dziękuję Bliskiej mi Duszy w Metsovie, Barbarze Bitouni i jej rodzinie, za spowodowanie, iż moja tegoroczna podróż do Metsova pozostanie na zawsze głęboko w mojej pamięci. Dziękuję również znajomemu z Salonik, Michalisowi, za przyczynienie się do tego, iż kolejny pobyt w jego mieście był taki udany.
Tekst i wszystkie zdjęcia: Beata Kuczborska / betaki.pl