2023: Świąteczne Saloniki

grudzień

 

 

Ta piąta moja podróż do Salonik z założenia miała być zupełnie inna niż poprzednie. Miała być celowa i ukierunkowana na świąteczne Saloniki.

Na lotnisku Okęcie widzianym  w świątecznej szacie: ładnie!

 

Żadnego odkrywania  zakątków miasta –  tak postanowiłam. Na ten czas musiała mi wystarczyć znajomość miasta zdobyta w czasie poprzednich czterech podróży, w tym w szczególności w czasie tej.

 

 

Tym razem miałam wyłącznie cieszyć się piciem kawy w udekorowanych kafeteriach, świąteczną atmosferą miasta i  dekoracjami, a znając od dziesięcioleci upodobanie Greków do dekoracji świątecznych – spodziewać się mogłam baśniowych Salonik.

 

Podróż ta była  drugą tak spontaniczną i mocno szaloną moją podróżą do Grecji.

Początkiem grudnia uświadomiłam sobie, że w okresie świątecznym byłam wielokrotnie w Atenach, ale w Salonikach nigdy. Jestem w mediach społecznościowych członkinią kilku greckich grup, w tym i tej związanej z Salonikami, i widziałam, jakie zdjęcia miasta w świątecznej szacie pokazują  mieszkańcy. Saloniki w świątecznej szacie wyglądały wręcz zjawiskowo, a ja  postanowiłam to zobaczyć.

 

Ateny nie pozwalają o sobie zapomnieć: tu na lotnisku Okęcie

Ceny biletów lotniczych przyprawiały o zawrót głowy mimo, że zdecydowałam lecieć tylko z bagażem podręcznym, co jest dla mnie dość trudne choćby dlatego,  że zazwyczaj zwożę z Grecji przeróżne smakołyki, które w Polsce nie są tak łatwo dostępne.  Moje ulubione linie lotnicze Aegean Airlines za  poranny lot relacji Warszawa – Saloniki (z przesiadką w Atenach) w dniu 26 grudnia życzyły aż 400 euro (tak, tak: w jedną stronę), a ja uznałam w oderwaniu od tego, czy stać mnie na to, czy nie, że zwyczajnie nie godzi się tyle za taki lot zapłacić. Ostatecznie poleciałam tak jak chciałam, czyli 26 grudnia rano, ale skandynawskimi liniami SAS z przesiadką w Sztokholmie, lotem na odcinku Warszawa – Sztokholm realizowanym polskimi liniami LOT.  To też nie było tanie, ale tańsze. W tej samej cenie znalazłam bilet powrotny z przesiadką w Atenach (czas oczekiwania raptem półtorej godziny) i tu na obu odcinkach liniami Aegean Airlines, który pozwolił mi zdążyć na kolację sylwestrową w Warszawie.   Niestety, kupowanie biletów na czas świąteczny w ostatniej chwili kosztuje bardzo dużo.

 

Ten spontanicznie zorganizowany wyjazd zaskoczył i mnie, i szereg bliskich mi osób oraz Czytelników strony.

Bo jak to tak?

Dopiero niedawno, po wielu miesiącach mieszkania w Grecji, przyjechałam do Polski i tak bardzo cieszyłam się, że jestem w Warszawie, a tu…

Już znowu  do Grecji?

Czasem tak się właśnie zdarza!

 

 

Widziana z okna samolotu śnieżna zima w Sztokholmie

Przyznam, że już po nabyciu biletów targały mną sprzeczne uczucia: cieszyłam się,  że zobaczę uwielbiane Saloniki w okresie Dodekameron-u [gr.: Το Δωδεκαήμερο των Χριστουγέννων], ale jednocześnie było mi żal, że tego pięknego czasu przypadającego pomiędzy Świętami Bożego Narodzenia a Nowym Rokiem, nie spędzę w mojej tak cudownie udekorowanej w tym roku Warszawie. Do tego doszła niemal żałość, że zostawiam niedojedzone ukochane kluski z makiem, które chętnie  zjadłabym po Świętach, ale z uwagi na wyjazd…

Ech, te nasze wybory: zawsze coś!

W końcu zdyscyplinowałam się i postanowiłam nie myśleć już o tym, co zostawię w Warszawie a cieszyć się wyjazdem: tak lubiane przeze mnie Saloniki przecież na to zasłużyły.

Pogodowo na tę podróż miałam tylko jedno marzenie: niech w Salonikach w ciągu dnia  nie pada deszcz. Śnieg zniosę, ale deszcz jest przykry dla spacerów, choć i tak z założenia miałam więcej czasu przesiedzieć w kafeteriach i kafenijach niż spacerować.

I muszę przyznać, że pogodowo znowu mi się udało! Kochane Saloniki po raz kolejny pozytywnie mnie pogodowo zaskoczyły! Koniec grudnia, a tu przez pierwsze dwa dni od rana świeciło piękne słońce, które przy temperaturze rzędu 14-16 stopni (w cieniu) powodowało, że w ogródkach kawiarnianych w słońcu można było siedzieć bez kurtki (nawet w moim zimowym golfie było mi zbyt gorąco i musiałam go zdjąć, by zostać w bluzce z krótkim rękawkiem). W pozostałe  dwa dni było nieco gorzej: słońce pojawiało się dopiero po 13-tej, a do tej godziny miasto spowite było silną mgłą. Oczywiście kiedy nie było słońca dawał się we znaki wysoki poziom wilgotności, co typowe dla zim w mojej Grecji. Nosiłam w torbie czapkę i rękawiczki, chadzałam w zimowej kurtce, bo zimno przy tej wilgotności, szczególnie wieczorami, jest bardzo nieprzyjemne i dokuczliwe.  

Sztokholm   przywitał mnie prawdziwą zimą: śniegiem i mrozem na -7 stopni! To było dla mnie zupełnym zaskoczeniem! W Warszawie było przecież bardzo ciepło, a o śniegu z początku grudnia już dawno zapomnieliśmy.

Na sztokholmskim lotnisku Arlanda, na którym oczekiwali mnie przyjaciele  miałam spędzić blisko 5 godzin. Ogromnie cieszyłam się tym spotkaniem, bo nie widujemy się tak często, jak chciałabym (ostatnio odwiedzili mnie w lipcu w Malii), stąd taka przesiadka dała nam szansę spotkania: Oni na szczęście mogli przybyć na lotnisko mimo, że to drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia.   Dziękuję: za spotkanie, za kawę i moje ulubione szwedzkie  ciasteczka cynamonowe oraz cudowne prezenty <3  

Lotnisko Arlanda wprawiło mnie w doskonały świąteczny nastrój: było cudownie  udekorowane, a w sklepach mogłam obejrzeć mnóstwo  produktów w świątecznych opakowaniach.

 

Lotnisko Arlanda w Sztokholmie w świątecznej szacie

 

Lot ze Sztokholmu do Salonik miał trwać trzy godziny.

A, co ważne i nietypowe: na tym lotnisku mogłam przejść punkt kontroli bezpieczeństwa z dowolną ilością dowolnych płynów. Nie musiałam niczego wyrzucać, nie musiałam niczego wyjmować z walizki dla pokazania kontrolującym.

Leciałam wielkim, nowym i nowoczesnym samolotem pełnym Greków oraz Szwedów. Mam wrażenie, że Greków było znacznie więcej niż Szwedów. Jak twierdzi moja przyjaciółka, sporo Greków mieszka w Szwecji i to pewnie tym spowodowane.  I po raz kolejny doświadczyłam tego, co Polacy tak prześmiewczo krytykują w zachowaniach Polaków: oklaski dla kapitana po wylądowaniu. Tak, w tym samolocie po wylądowaniu w Salonikach, rozległy się sążniste oklaski!

Saloniki ujrzałam przez okienko w samolocie już w porze wieczornej: objawiły mi się rozświetlone tysiącem światełek!

– Jestem w Salonikach – pomyślałam z radością.  Tak właśnie: nie pomyślałam o Grecji, a o Salonikach!

To wspaniały widok, który z uwagi na korytarz, którym leciał mój samolot, w słoneczny dzień byłby również zachwycający. Widziałam oczyma wyobraźni niezwykły kolor morza, które teraz było co prawda czarną płachtą, ale oświetlenie miasta było widać doskonale.

 

Świątecznie na lotnisku w Salonikach

 

Położone na przedmieściach Salonik ładne i pachnące świeżością lotnisko „Makedonia” [gr.: Διεθνής Αερολιμένας Θεσσαλονίκης Μακεδονία] jest dobrze skomunikowane z centrum miasta: jeździ stąd autobus X01, w którym trzeba skasować bilet za 1,80 e kupiony w budce na przystanku. Autobus jedzie dość szybko: nie zatrzymuje się na wszystkich przystankach.     

Kiedy zbliżył się do centrum, w zasadzie już na ulicę Vasilissis Olgas [gr.: Λεωφόρος Βασιλίσσης Όλγας]  – z każdym kilometrem otwierałam  szerzej oczy: wszak już w tym autobusie, przez jego szyby, mogłam zobaczyć  te wymarzone Saloniki w świątecznej szacie.

Miasto tonęło w świątecznych dekoracjach – to było moje pierwsze odczucie, które spowodowało niewyobrażalną radość w mojej duszy.

Pierwsze spojrzenie na świąteczne Saloniki: tu w centrum miasta

 

Byłam zmęczona i wyraźnie to czułam: nie spałam w noc poprzedzającą lot, ale i tak zostawiłam w hotelu bagaż i poszłam na spacer. Miał być krótki: taki godzinny, dla dotknięcia tego, co miałam smakować w ciągu następnych dni… Przedłużył się i to znacznie: wróciłam do hotelu około 2-giej w nocy rozemocjonowana niczym dziecko!

Zachłysnęłam się już główną handlową ulicą miasta: to bulwarowa Egnatija [gr.: Εγνατία], przy której (niedaleko Platija Dimokratias/gr.: Πλατεία Δημοκρατίας) mieszkałam. Podobnie pięknie udekorowana była ulica Tsimiski [gr.: Τσιμισκή]. Na obu poprzeciągane pomiędzy latarniami sznury gustownych w kolorach lampeczek czy zwisające girlandy prezentowały się doskonale.

Ten mój pierwszy spacer to Ladadika [gr.: Λαδάδικα], teren, który darzę wielką sympatią od pierwszego pobytu w Salonikach czyli od 1999 roku, i do którego mam wielki sentyment. Dziś, po powrocie do Polski, muszę stwierdzić, że Ladadika podoba mi się z każdym razem coraz mniej. Gdzieś chyba zatracono  granicę równowagi pomiędzy turystyką a tym, co greckie i prawdziwe.

Świąteczna Ladadika wieczorową porą

 

Ladadika oczywiście tonęła w świątecznych dekoracjach. Mnóstwo tutaj tawern, kafeterii, barów oraz klubów. Wieczorem wygląda to wspaniale: setki, a może i tysiące ludzi okupują stoliki na ogrzewanych tarasach i w ogródkach, dźwięki muzyki mieszają się ze sobą, a hałas spowodowany głośnymi rozmowami powoduje, że czujemy, jak wspaniale miasto żyje mimo późnych godzin.  

W dzień Ladadika jawi się smutno i nijako. Trudno zrobić zdjęcie zabudowie, która może się podobać, ale większość zasłonięta jest przez parasole i markizy pozwalające wieczorem  czy w deszczowy albo w lato w słoneczny dzień korzystać z tutejszych przybytków. Spacer wąskimi uliczkami utrudniają samochody, które w ciągu dnia, co zrozumiałe, dowożą różnorakie zaopatrzenie, które wykorzystane  będzie wieczorem i w nocy. Niby wszystko to można zrozumieć:  jak inaczej w tych tawernach mają się znaleźć  butelki z napojami oraz produkty, które potem zjemy? Te samochody muszą je tu przecież dostarczyć, muszą odebrać niezliczone worki ze śmieciami, ale kiedy przychodzi nam przeciskać się pomiędzy skrzynkami, paletami, autami, stolikami i jakimiś murkami – ulatuje gdzieś ta radość i odczuwanie wyjątkowości ładnego miejsca, którym jest na swój sposób Ladadika, dawna dzielnica żydowska, której nazwa pochodzi od słowa „ladi” [gr.: λάδι] czyli oliwa: tu nią kiedyś handlowano.    

Świąteczna Ladadika: wieczorami byłam tym terenem zachwycona

 

Na tę podróż nie miałam żadnych planów ani marzeń co do odwiedzenia danych miejsc, poza dwoma. Jednym było znalezienie pewnej kafeterii, która w świątecznej odsłonie bardzo mi się na zdjęciach widzianych w internecie spodobała i marzyłam o wypiciu tam kawy, drugim była chęć ponownego odwiedzenia  Muzeum Kinematografii, znajdującego się w pobliżu portu.

Ladadika wieczorową porą

Salonickie Muzeum Kinematografii jest dla mnie wyjątkowo piękne. Z uwagi na urządzenie w nieco nietypowy sposób spaceruję tam jak po bajkowym i zupełnie nieprawdziwym a cudownym świecie pięknych obrazów z greckich filmów wzbogaconych wartościową i często bardzo znaną muzyką. Muzeum jest niewielkie jeśli myśleć o bogatej greckiej kinematografii i jestem pewna, że eksponatów znalazłoby się znacznie więcej niż to, co możemy tu oglądać, ale być może istnieje problem z miejscem do wyeksponowania. Ja, zafascynowana od lat filmami greckimi, krążę wyznaczonym w muzeum szlakiem kilkakrotnie, wchodząc  wielokrotnie do poszczególnych salek. Takie powroty mają zresztą sens, bo fragmenty pokazywanych filmów zmieniają się. To co ogromnie ważne, a co zarejestrowałam w czasie tych odwiedzin muzeum to to, że ekspozycja jest uzupełniana i poszerzana. W tym roku na monitorach zobaczyłam fragmenty nowych filmów i obu wspaniałych: „Eftychija” [gr.: „Ευτυχία”]   oraz „Smyrni mou agapimeni” [gr.: „Σμύρνη μου αγαπημένη”]. Nie mogłam ich widzieć w lutym 2019 roku, bo filmy te powstały (odpowiednio) w latach 2019 (grudzień) i 2021.

 

W Muzeum Kinematografii bez świątecznych akcentów (poza niewielką choinką przy wejściu), ale i tak wspaniale

Poza tym muzeum, jak wspomniałam, ścisłych planów nie miałam i spacerowałam, gdzie mnie oczy poniosły, powodowana znalezieniem jakiejś ładnie udekorowanej kafeterii, w której chciałam wypić kawę. Takich w Salonikach, które uważam za zagłębie kawiarniane,  o tej porze roku oczywiście nie brakuje.  

 

Bardzo świątecznie przy nadmorskim deptaku: wzdłuż ulicy Nikis

Jedną z takich, które chciałam znaleźć, i było moim drugim marzeniem na tę podróż,  jest nadmorska kafeteria „Le Monde” [„Cafe Le Monde”], znajdująca się daleko jeszcze za słynną rzeźbą Parasolki: przy ulicy Marii Callas 3 [gr.:  Μαρία Κάλλας 3]. 

Kiedy do niej dotarłam – ucieszyłam się jak dziecko. Specyficzna ta kafeteria, dwupoziomowa, z tarasem, bardzo elegancka i wspaniała w nastroju świątecznym. Grecy, którzy popijali tu kawę, byli ubrani stosownie do wnętrza: żadnych tam białych adidasów, poszarpanych dżinsów czy sportowych bluz, co nie oznacza, że prezentowali się z przesadną elegancją, absolutnie nie. Błogosławiłam los, który podsunął mi rano pomysł założenia na siebie tego dnia szarych spodni, a nie czerwonych, w których w ciągu dnia lubiłam spacerować. W marynarce i czarnym golfie pasowałam do tego wnętrza.

 

Tak się spełnia marzenia: kawa w  kafeterii „Le Monde” [„Cafe Le Monde”]

Tak, w takich miejscach w czasie świątecznym lubię przesiadywać. Latem chyba jednak trudno tu być: jak dla mnie za ciężko w takim wnętrzu letnią porą w słoneczny dzień, ale może wieczorami?  

Będąc w terenie, w którym znajduje się kafeteria „Le Monde” pospacerowałam trochę ulicą Vasilissis Olgas [gr.: Λεωφόρος Βασιλίσσης Όλγας].  Znajduje się tutaj, co odkryłam już poprzednio,   sporo zachowanych, choć często w złym stanie, starych, pięknych budynków. Ja tym razem, zupełnie przypadkowo przecież,  skupiłam się na okolicy kościoła Analipsi   [gr.: Ανάληψη / Ιερός Ναός Αναλήψεως του Κυρίου] – można tu wypatrzeć prawdziwe cudeńka!

  

Piękna stara zabudowa przy ulicy  Vasilissis Olgas

Oczywiście jako wielbicielka wszelakich bazarów, musiałam odwiedzić i targ Athonos [gr.:  Πλατεία Άθωνος ], i Agorę Kapani [gr.: Αγορά Καπάνι (‘Η Βλάλη)].  Atmosfera tych miejsc, szczególnie bardziej tętniącej życiem  i większej Kapani  jest nie do powtórzenia, nie do zastąpienia, nie do podrobienia.

 

Tawerenka w pobliżu Platija Athonos

Uroku takim miejscom dodaje temperament Greków: hałasują, przekrzykują się, zachwalają towar, zachęcają do kupowania, zupełnie jak na laiki [gr.: λαϊκή / λαϊκή αγορά], lokalnym ulicznym bazarze, jakie urządzane są w całej Grecji.   

Chętnie przystawałam przy sklepikach czy straganikach ze świątecznymi produktami. Nie brakowało tu, podobnie jak w cukierniach,  ciastek, które w okresie bożonarodzeniowym chyba cała Grecja piecze czyli melomakarona [gr.:  μελομακάρονα] oraz kourabiedes [gr.:  κουραμπιέδες], a nadto, w związku ze zbliżającym się końcem roku – placków drożdżowych nazywanych wasilopitα [gr.: βασιλόπιτα].

 

 

Targowo na terenie Agora Kapani

Takie placki w różnych rozmiarach i najczęściej okrągłe można było zobaczyć niemal wszędzie. Najwięcej pojawiało się tych z napisem Kali chronia 2024 [gr.: καλή χρονιά],  ale widziałam różne inne, niektóre bardzo strojnie udekorowane.

 

Moja wasilopita w ujęciu dla złożenia życzeń noworocznych Czytelnikom  mojej strony

 

A tu wasilopita, którą przywiozłam do Polski

Ceny wasilopity – bardzo zróżnicowane, podobnie jak zróżnicowane jest greckie społeczeństwo. W cukierniach niektóre wasilopity można było kupić nawet za 20 i więcej euro, ale przeciętna cena kształtowała się na poziomie około 8-10 euro (choć zależało to i od wielkości). Widziałam przy Placu Arystotelesa [gr.: Platija Aristotelous / Πλατεία Αριστοτέλους]  stragan z plackami po 3 euro – i tu stała najdłuższa kolejka. Myślę, że te wasilopity różnią się zdecydowanie jakością od tych z cukierni, jak i w Polsce przecież, ale ta kolejka po najtańsze placki  wiele mówi o zasobności greckiego społeczeństwa.   

Wasilopity na terenie Agora Kapani

 

Wasilopita to w Grecji ciasto przełomu roku. To, co go wyróżnia spośród innych placków to zapieczenie w nim monety [gr.: flouri / φλουρί].  Kiedy nadejdzie Nowy Rok – gospodarz spotkania kroi placek na tyle kawałków, ilu jest uczestników spotkania, w niektórych rejonach jeszcze jeden dla domu oraz dla zwierząt domowych, a mogą się zdarzyć i inne lokalne odstępstwa. Ten, komu przypadnie kawałek z monetą, ma prawo spodziewać się wyjątkowo dobrego dla siebie roku.    

Jedna z głównych salonickich ulic

 

Na terenie i targu Athonos, i hali Kapani znajdują się  tawerny i tawerenki cenione przez miejscowych. Kiedy nadchodzi wieczór zmienia się charakter obu tych miejsc: zamykają się sklepiki i stragany, a otwierają tawerny lubiane przez miejscowych.

Leniwie, gwarno i radośnie w tawerenkach na terenie handlowym

Lubią tu przychodzić mieszkańcy miasta: chwalą tawernę “Katsamaka” [gr.: Κατσαμάκα]   dokładnie przy Plateia Athonos, ale i nieodległą “To dichti” [gr.: Το Δίχτυ], dokąd chadzałam i teraz, i w latach poprzednich na faszerowane kalmary (kocham!). Oba miejsca końcem grudnia pod wieczór wypełnione są po brzegi!

 

Tawerna “To dichti” w ciągu dnia i „mój” faszerowany kalmar zajadany wieczorami

Wielkim szczęściem i moim, i miłośników kawy, jest to, że znajdują się tutaj i kafenija, w których w ciągu dnia można wypić doskonałą kawę. W kafenijach tych już od rana przesiadują głównie starsi wiekiem mieszkańcy miasta. Kobietę można tu spotkać rzadziej: taka specyfika takiego skromnie zazwyczaj urządzonego lokalu.  

 

W kafenijo w okolicy targu Athonos

Lubię przesiadywać w takich miejscach i niespiesznie sączyć kawę. Lubię przyglądać się życiu bazarowemu, codziennemu życiu miasta. Mimo wspaniałych dekoracji sprawiających czasem wrażenie aż nadmiaru czy przepychu, widać, że Saloniki nie są wolne od bolączek  dzisiejszego świata. W niektórych miejscach można zobaczyć bezdomnych, którzy, mimo niskich nocami temperatur, śpią na swoich tekturowych „materacach”. W czasie niespiesznego picia kawy można zarejestrować wielokrotne przejście pomiędzy stolikami z prośbą o datki: a to dzieci coś tam sprzedających, a to niepełnosprawnego, a to grajka z akordeonem, a to kolejnego ubogiego…  

Takie obrazy tak bardzo kłócą się z tym, co widzimy w tym samym czasie choćby na terenie Ladadika czy nabrzeżu, przy ulicy Nikis [gr.: Λεωφόρος Νίκης], gdzie po jednej stronie mamy wody Zatoki Termajskiej [gr.:  Θερμαϊκός Κόλπος], a po drugiej cały rząd  czasem wysokiego poziomu tawern czy kafeterii, gdzie nie można szpilki wetknąć, bo tak wiele tu osób pochylonych nad pełnymi talerzami czy szklankami z dobrymi napojami. Takie zróżnicowanie społeczeństwa widać nie tylko w Salonikach oczywiście: w Atenach czy Warszawie jest podobnie. Przyznam, że aż uderzyło mnie to teraz w Salonikach: poprzednio jakoś tego nie zauważyłam.   

Świątecznie i gwarno przy nadmorskim deptaku: wzdłuż ulicy Nikis

Spacerując po centrum miasta odwiedziłam lubianą i popularną  wśród mieszkańców miasta halę targową Modiano [gr. Agora Modiano / Αγορά Μοδιάνο], o której można poczytać tutaj.

Zamknięto ją kilka lat temu: wymagała generalnego remontu. Niedawno została otwarta, by znowu służyć mieszkańcom miasta i oczywiście byłam bardzo ciekawa, czy zachowała swój wspaniały dotychczasowy  charakter.    

 

W hali Modiano (Agora Modiano)

No cóż, z łezką w oku muszę przyznać, że miejsce to zupełnie utraciło swój  wspaniały koloryt  i w niczym nie przypomina tej Hali Modiano, którą znaliśmy przez całe lata. Stało się zwyczajną elegancką galerią handlową i nie jest  miejscem, które będę chciała odwiedzać, kiedy los znowu rzuci mnie do Salonik. Chyba nie czuję takiej potrzeby: byłam raz i wystarczy.  Szkoda!

Hala Modiano (Agora Modiano)

 W ciągu dnia zupełnie nieświątecznie jawił się mój ulubiony salonicki Bit Pazar [gr.: Μπιτ Παζάρ], o którym można poczytać tutaj.

Miejsce to w ciągu dnia niczym nie różniło się od tego, które odwiedzałam w lutym czy kwietniu przed kilku laty. Kolekcjonerów i handlarzy starociami tu nie brakuje, a pootwierane malutkie sklepiki kuszą pięknem tego, co można w nich znaleźć.

Bit Pazar w ciągu dnia

Natomiast wieczorem o tej porze roku Bit Pazar wygląda bardzo świątecznie. Oczywiście, że jego charakter jako miejsca bardzo rozrywkowego i lubianego przez studentów, utrzymany jest przez cały rok, ale w grudniu ogródki ozdobione są setkami kolorowych lampeczek, co stwarza bardzo przyjemny nastrój. W tym gąszczu stolików, w którym urzędują do późnej nocy studenci,  raczej nie przesiadywałam: w bramie od strony ulicy Wenizelou mam swoje ulubione kafenijo Carlos Gesualto (music bar), w którym jeszcze poprzednio można było wypić rano kawę, co teraz już nie jest możliwe.

Właściciel uznał, że będzie otwierał kafenijo wieczorem, od 20-tej. Skoro tak, to zamiast na poranną kawę – przychodziłam do niego na szklankę wina: cudowna mroczna atmosfera tego miejsca bardzo mi odpowiada. Muzyka tu jak dla mnie wyśmienita, a i pojawiały się bloki piosenek świątecznych w jazzowych aranżacjach: brawo!

Wieczorne życie  Bit Pazar

Bardzo świątecznie i bardzo zimowo jawił się mój ulubiony Plac Tsinari [gr.: Πλατεία Τσινάρι] w dzielnicy Ano Poli [gr.: Άνω Πόλη]. To dzielnica, którą bardzo lubię i którą dokładnie spenetrowałam kilka lat temu, o czym można poczytać w przywołanej wyżej relacji z lutego 2019.

Dzielnicę tę oszczędził wielki pożar, który nawiedził Saloniki w 1917 roku, stąd wiele tutaj starych domów. Niektóre chylą się ku upadkowi oczywiście, ale dzielnica może się poszczycić piękną zabudową, wąskimi uliczkami i wspaniałą atmosferą, zupełnie inną niż ta w nadmorskiej części miasta.   

Plac Tsinari o tej porze roku jawił się baśniowo: brakowało mu tylko śniegu, ale i bez śniegu radził sobie wyśmienicie.

Tutejsze cafe ouzeri Tsinari, pełniące funkcję tawerny i, jako działające od 1885 roku, będące jednym z najstarszych tego typu miejsc w całych Salonikach, pod wieczór wciąż było pełne ludzi. Można tu smakowicie zjeść przy greckiej muzyce i rozgrzewającej także duszę „kozie” stojącej na samym środku niewielkiego a przytulnego lokaliku.     

Bajkowe cafe ouzeri Tsinari w odsłonie dziennej i wieczorowej

Nie spieszyłam się chodząc po Ano Poli, nie taki przecież był cel tej mojej podróży. Przesiadywałam w przyjemnej kolorowej kafeterii na Placu Tsinari, czytałam książkę i było mi tu bardzo dobrze. Karmiłam się w ten sposób świąteczną atmosferą tego miejsca.

 

 

Spacerując po dzielnicy Ano Poli na dłużej zatrzymałam się na Placu Kallitheas [gr. Πλατεία Καλλιθέας], który bardzo lubię: ha, może nie tyle lubię sam plac, ile zabudowę uliczek odchodzących od niego.

Z zachwytu nad zakątkami Ano Poli chyba nie wyleczę się już nigdy

Na platija znajduje się przyjemne, proste kafenijo „Stasi” [ gr.: Η στάση]: smacznie tu karmią, a i grecką kawę eliniko robią znakomitą. W briki, oczywiście, że tak!  W porze lunchu trudno tu o wolny stolik.

 

W kafenijo „Stasi”

Jeden z moich spacerów do dzielnicy Ano Poli był bardzo długi. Do dzielnicy tej można wjechać z dołu autobusem, ale ja lubię chadzać tam piechotą: zawsze coś ciekawego wypatrzę, pogapię się na stare mury, szczątkowo co prawda zachowane, ale zachowane. W ten sposób tym razem obejrzałam  (z zewnątrz) piękny  kościół Dodeka Apostoli [gr.: Ιερός Ναός Αγίων Αποστόλων] na Placu Dodeka Apostoli [gr.: Πλατεία Δώδεκα Αποστόλων].

Kościół Dodeka Apostoli

Trafiłam na niego zupełnie przypadkowo zmierzając do starego kafenijo przy ulicy Arkadioupoleos.  Kafenijo to niczym szczególnym się  nie wyróżnia, zaskakuje wręcz zimne i takie nijakie wnętrze, ale mnie wzywał tam duch wielkiego Markosa Wamwakarisa [gr.: Μάρκος Βαμβακάρης], ojca rebetiko [gr.: ρεμπέτικο], o którym można poczytać tutaj.

 

Odkąd gdzieś kiedyś przeczytałam, że w tym kafenijo Wamwakaris podobno popijał kawę – i ja zamarzyłam, by tam ją wypić. Poprzednimi razy jakoś mi się to nie udało – teraz  tego dokonałam.

Kafenijo otwarte jest w sposób nieprzewidywalny: oczywiście na drzwiach nie ma żadnej informacji. Kiedy zastałam drzwi zamknięte – zapytałam w pobliskim sklepiku, od której jest otwierane.

– A różnie. Tak jak tam sobie chcą. Ale od 10-tej raczej – usłyszałam.

– Acha… – pokiwałam głową ze zrozumieniem. – Ale już 10.30 przecież….

Cóż mogłam powiedzieć na wzruszenie ramion mojej rozmówczyni?

 

I tak właśnie chadzając własnymi ścieżkami, i to czasami okrężnymi bardzo,  do dzielnicy Ano Poli – trafiłam na laiki w dzielnicy Kallithea.

Ależ byłam szczęśliwa!!!!

Tego, że znajdę się  końcem roku na laiki zupełnie nie oczekiwałam. Zimową porą stragany na laiki nie są tak barwne, jak latem czy jesienią, ale nie oznacza to, że niczego smakowitego tu nie ma. Patrzyłam na dojrzałe granaty, na stosy cytryn, pomarańczy i mandarynek, ale najbardziej cieszyły mnie szarony / kaki.

 

Smakowicie na laiki w dzielnicy Kallithea

Jeśli czegokolwiek mi żal kiedy wyjeżdżam z Grecji po sezonie do Polski  to granatów oraz właśnie szaronów, które kocham do szaleństwa. Dojrzałe są tak smaczne, że mogę je zajadać kilogramami, a w Polsce są dość drogie. W Grecji kilogram szaronów można kupić już nawet za euro – półtora, a w Polsce na moim bazarku jedna sztuka kosztuje często 5 zł.  A szarony dojrzewają w Grecji właśnie wówczas, kiedy zbieram się do powrotu do Polski.   Oczywiście teraz w Salonikach zajadałam je ze smakiem: są takie cudownie dojrzałe i dla tego jedynego smaku i tej pyszności – takie muszą być: bardzo dojrzałe.  

 

Na laiki w dzielnicy Kallithea

Już niejako przy okazji spacerowania po tych terenach odwiedziłam dzielnicę Sikies  [gr.: Συκιές]  – to był naprawdę bardzo długi spacer! W Sikies byłam już kiedyś, ale znacznie krócej niż teraz: teraz nawet pozwoliłam sobie wypić kawę w przyjemnej kafeterii „Giasemi” [gr.: Γιασεμί]. To już bardzo blisko mojego ulubionego Platija Tsinari: w jego pobliżu przebiega granica pomiędzy  Ano Poli a Sikies.  

Któregoś dnia poszłam na teren nazywany Loudoudadika [gr.: Λουλουδάδικα].  To, poza perfumeriami i drogeriami, najbardziej pachnący zakątek Salonik. Znajdują się tutaj sklepiki z kwiatami. Dziś działają tylko cztery, a kiedyś było ich około pięćdziesięciu! Było to w czasie, kiedy Loudoudadika była jedynym miejscem, w którym w Salonikach można było kupić kwiaty.

 

Louloudadika

Dziś wszystko się zmieniło, dziś już tak nie jest. W mieście działają przecież kwiaciarnie, a ludzie kupują mniej ciętych kwiatów aniżeli kiedyś. Tutaj zachowały się tylko te cztery sklepiki z przeróżnymi kwiatami, ale o tej porze roku  i tym, co związane ze świętami: stroikami, gwiazdami betlejemskimi (poinsecja),  choineczkami.

Wdałam się tu w dość długą rozmową z dwoma przesympatycznymi panami z jednego ze sklepów. Oni opowiedzieli mi o tym, że latem na Platija Kallitheas w dzielnicy Ano Poli zbierają się głównie młodzi ludzie. Przynoszą alkohol, gitary i urzędują na platija długo w nocy, będąc oczywiście zmorą dla mieszkańców okolicznych domów.  

W pobliżu sklepików z kwiatami odkryłam bardzo klimatyczną kafeterię: Cafe Hamam. Ależ lubię takie miejsca!

 

W kafeterii Hamam

Spacerując po mieście zobaczyłam, że niczym od innego czasu nie różni się znana rzeźba „Parasolki”, którą obejrzeć można na nadmorskim deptaku.

Żadnego świątecznego akcentu nie zarejestrowałam w Białej Wieży, do której po raz pierwszy od 1999 roku pozwoliłam sobie wejść wdrapując się na szczyt (bilet 3e, można płacić kartą i uwaga na godziny otwarcia).

W Białej Wieży

Nie przypominam sobie, aby ćwierć wieku temu wnętrze tego symbolu miasta Saloniki było tak wspaniale urządzone: to wygląda dziś jak muzeum. Nie, na pewno tak to wówczas nie wyglądało. Warto zarezerwować sobie więcej czasu na taki spacer, bo ilość materiału pokazanego w poszczególnych salkach jest ogromna. Można tu pooglądać filmiki, mnóstwo zdjęć i czytać, czytać i czytać (grecki, angielski). Można przy wejściu  wyposażyć się  w audio-przewodnik, ale niestety: języka polskiego brak.   

Parasolki widziane z Białej Wieży

Nowym miejscem, które trochę przypadkowo odwiedziłam, była nadmorska dzielnica Kalamaria [gr.: Καλαμαριά].

Kiedy przechodziłam przez Platija Eleftherijas [gr.: Πλατεία Ελευθερίας] w centrum miasta, podjechał autobus nr 6, w który wsiadłam rezygnując ostatecznie z wypicia kawy z widokiem: z kafeterii tarasu jednego z eleganckich hoteli usytuowanych przy Placu Arystotelesa. Był to jeden z takich dni, gdzie z uwagi na pokłady mgły, od rana nie było widać morza, stąd i widoki żadne. Uznałam z nadzieją na znalezienie kafeterii w porcie dzielnicy Kalamaria, że wycieczka taka sprawi mi wiele przyjemności.

Nie zawiodłam się!

Na platija w dzielnicy Kalamaria urządzono miasteczko świąteczne, a mnie udało się obejrzeć ciekawe przedstawienie uliczne.  

Oczywiście wielką atrakcją był siedzący w wygodnym fotelu Agios Wasilis [gr.:  Άγιος Βασίλης]. To odpowiednik św. Mikołaja, który w Grecji roznosi prezenty 1 stycznia. W czasie mojej podróży Agios’ów Wasilis’ów w całych Salonikach nie brakowało, a ja z niemałym zainteresowaniem przyglądałam się rozemocjonowanym dzieciom, które  z wielkimi nadziejami na wspaniałe prezenty oglądały  każdego dnia odzianych w czerwone stroje Wasilisów. Przy słuchaniu piosenek świątecznych tak udzielił mi się ten  świąteczny nastrój oczekiwania na prezenty, że trzykrotnie miałam chęć podejść do Świętego, by sobie z nim zrobić zdjęcie. Ostatecznie jednak zrezygnowałam, czego oczywiście dziś żałuję: przecież na pewno by mi nie odmówił.

Teren obecnej dzielnicy Kalamaria zamieszkały był od stuleci. Masowo osiedlali się tu uchodźcy po katastrofie w Azji Mniejszej w 1922 roku: mieli tu możliwość  łowienia ryb czyli  wykonywania zawodu, jaki wykonywali  przed katastrofą.

Dziś gęsto tu od budynków, ale dzielnica sprawia przyjemne wrażenie. Mnie najwięcej radości sprawiło ujrzenie i to zupełnie przypadkowo teatru, któremu patronuje ostatnia grecka bogini, wielka  Melina Merkouri.

W porcie spało głębokim snem sporo jachtów, ale kafeteria była otwarta. Z każdym kwadransem poprawiała się pogoda i w końcu słońce, a za nim i morze, też się pojawiło. No cóż, to jest właśnie zima w Grecji, więc narzekać nie wypada.  Tu mogłam wypić swoją kawę i to z pięknym widokiem na port.

 

Kawa w porcie w dzielnicy Kalamaria

Zupełnym szaleństwem, które sobie zafundowałam w ramach nastroju świątecznego był urokliwy rejs statkiem  pirackim po wodach Zatoki Termajskiej.

W sezonie statki pływają do po północy, teraz tylko do 19-tej. Nie zdążyłam co prawda na zachód słońca, ale  potrafię sobie wyobrazić jak, widziany z pokładu statku, musi być cudowny.  Wynagrodził mi to widok na pięknie oświetlone  Saloniki i odbijające się światła w wodach zatoki. Taki rejs mógłby trwać trochę dłużej: wydaje mi się, że statek pływa tylko przez kwadrans, no, góra 20 minut.  Przy takich pięknych widokach zdecydowanie zbyt krótko, ale i tak byłam pełna radości: naprawdę nigdy takim statkiem nie płynęłam.  

Saloniki widziane z pokładu statku

Tak, ten rejs to był  jeden ze świątecznych akcentów, których mi tu, w Salonikach, zupełnie o tej porze roku nie brakowało. To piękny czas na odwiedziny tego miasta jeśli tylko pogoda będzie sprzyjać, jak mi sprzyjała. Określenie „sprzyjająca pogoda” o tej porze roku oznacza dla mnie, że powtórzę: bez deszczu w ciągu dnia.  

Wiele czasu spędzałam na Placu Arystotelesa [gr.: Πλατεία Αριστοτέλους].  W części od strony morza postawiono przepiękną choinkę i urządzono coś w rodzaju wioski świątecznej. Przychodziło tu mnóstwo ludzi z dziećmi, można było kupić pieczone kasztany albo kukurydzę, różnorakie balony i posłuchać piosenek świątecznych.

Na Placu Arystotelesa od strony morza

Drugą wioskę świąteczną urządzono na tym samym placu, ale przy pomniku wielkiego greckiego polityka Eleftheriosa Wenizelosa. Tutaj wioska przypominała wesołe miasteczko, gdzie z radością szalały dzieci. Tu także znajdowało się wiele straganów z wszelakim dobrem w klimacie świątecznym, a na scenie wieczorami odbywały się koncerty gromadzące sporo ludzi.

Przychodziłam tu z przyjemnością, bo Grecy zawsze potrafią doskonale się bawić przy muzyce. Nie inaczej było tutaj i oczywiście nawet tańczyłam w korowodzie.      

W świątecznej wiosce na Placu Arystotelesa

Wśród tych wszystkich atrakcji znalazłam czas na zjedzenie smakołyków salonickich: bougatsy [bougatsa/ gr.: μπουγάτσα] oraz trigona [gr.: τρίγωνα], małych rożków wypełnionych masą kremową. Na moje szczęście nie jestem wielbicielką placków kasztanowych [gr.: tsoureki me kastano /τσουρέκι με κάστανο]: gdyby mi jeszcze przyszło objadać się i tym smakołykiem lubianym przez wielu – musiałabym chyba kupić nowe spodnie o dwa rozmiary większe.

Salonickie trigona

Spędziłam  tym razem w Salonikach, nie licząc dni przyjazdu i wyjazdu,  cztery pełne dni. Wydawało mi się, że to będzie sporo, a jednak kiedy jechałam na lotnisko czułam jakiś smutek. Czekała mnie w Warszawie, raptem 2 godziny po przylocie, kolacja sylwestrowa i wiedziałam, że cała noc upłynie mi bardzo przyjemnie, a jednak coś tam w głowie podpowiadało mi, że fajnie byłoby zostać w Salonikach trochę dłużej.  Ja naprawdę bardzo lubię to miasto!

Salonicka ulica końcem roku

Autobus X01 dosłownie mknął w kierunku lotniska: w niedzielny poranek nie było wielkiego ruchu, korków tym bardziej i na lotnisku byłam bardzo wcześnie, ale ja to lubię. Miałam czas, by wypić kawę w świątecznej atmosferze: przy kwitnących intensywnie gwiazdach betlejemskich, których było tu całkiem sporo. W sklepach i gablotach barów widziałam melomakarona, kurabiedes i wasilopity, a co drugi podróżny  niósł swój placek, podobnie jak i ja. Tak, tak, też przecież wiozłam  do Polski wasilopitę!

W cukierniach można zobaczyć wasilopity udekorowane na różne sposoby

Greckie linie lotnicze  Aegean Airlines i w Salonikach, i w Atenach, gdzie miałam przesiadkę, przygotowały dla swoich posażerów miłą niespodziankę. Przy wejściu na pokład samolotu wręczano owoce granatu owinięte w transparentną filię, do której przyklejone zostały życzenia: po grecku i po angielsku.

To naprawdę bardzo miła niespodzianka!

Prezent od greckich linii lotniczych Aegean Airlines

Granat jest w kulturze greckiej szczególnym i bardzo ważnym owocem przełomu roku. Jest symbolem szczęścia, obfitości i płodności, a w siłę jego wierzono już w starożytności. Siłę tę upatrywano w licznych pestkach (obfitość i płodność), ale także w fioletowym kolorze jako przynoszącym szczęście. Do tradycji należy między innymi rozbijanie owoców o próg domostwa wraz z nadejściem nowego roku. W sklepach z upominkami w całej Grecji już od października znaleźć można niezliczone ilości gadżetów czy to w kształcie granatów, czy też z dołączonym granatem: to także miły prezent przywożony z Grecji.

Wypatrzone na jednej z wystaw sklepowych

Kiedy po północy gospodarz naszego „Domu sylwestrowego” pokroił przywiezioną przeze mnie z Salonik wasilopitę  i rozdał po kawałku uczestnikom spotkania – okazało się, że to nie mnie przypadł kawałek z monetą. Tak, wspominałam wcześniej, że w każdej wasilopicie znajduje się taka moneta. Ten, komu przypadnie, ma prawo oczekiwać wyjątkowo pomyślnego dla siebie roku.  Monety w swoim kawałku wasilopity nie znalazłam, ale i tak wierzyłam, że Nowy 2024 Rok okaże się dla mnie szczęśliwy!

Kali chronia! /  Καλή χρονιά!

 

Tekst i wszystkie zdjęcia: Beata Kuczborska / betaki.pl