CUDOWNY CZAS BOŻEGO NARODZENIA
(tekst nie dotyczy Grecji, jest tekstem rocznicowym i dostępny na tej stronie jest jedynie czasowo)
Urodziłam się w maju 1964 roku, zatem zbliża się moje 60-te Boże Narodzenie.
Moje pierwsze Boże Narodzenie: grudzień 1964 roku
Pierwszego i czterech kolejnych nie pamiętam zupełnie: to w moim pierwszym mieszkaniu: na Niekłańskiej przy Zwycięzców. Nic z tamtego czasu nie pamiętam: to co wiem to z opowiadań i ze zdjęć, nic ponadto, choć czasem wydaje mi się, że coś tam zarejestrowałam z pierwszego mego mieszkania, ale to bez związku ze Świętami.
Z kolejnymi latami już było lepiej: to na Brazylijskiej, w moim drugim mieszkaniu, dokąd się przeprowadziliśmy, kiedy miałam 5 lat.
Z pierwszych lat na Brazylijskiej najlepiej pamiętam czekanie na Św. Mikołaja. Polowałam na niego: długo nie mogłam go zobaczyć. U nas Św. Mikołaj podrzucał prezenty pod choinkę, która stała w pokoju dziennym. Zawsze jodła, prawdziwa, wysoka, taka do sufitu. Czasem ubierałam choinkę z bratem i ojcem w Wigilię, czasem, kiedy ojciec szedł do pracy – pomagała nam Mama. Dość szybko przeniosła ubieranie choinki na niedzielę poprzedzającą Wigilię: miałam wtedy wczesne naście lat. Nie podtrzymywaliśmy więc tradycji ubierania choinki w Wigilię. Tak było wygodniej zwłaszcza, że ojciec zawsze w Wigilię pracował, a Mama była przecież zajęta w kuchni.
Lubiłam ubieranie choinki (i to mi zostało). Mieliśmy takie dwie bombki, które kiedyś mama kupiła dla mnie i dla brata: to Jacek i Agatka. To też tytuł jednej z naszych pierwszych dobranocek (jak nie pierwszej) i te dwie pacynki o takich imionach to właśnie z niej. Inne bombki były takie normalne, dla dorosłych, a ja zawsze Jacka i Agatkę wieszałam na najbardziej widocznej gałązce, w najbardziej widocznym miejscu.
Wieszaliśmy takie długie cukierki, czasem udało się jakiegoś przemycić i zjeść gdzieś tam w kącie pokoju, kiedy Mama nie widziała, ale raczej tego nie robiłam, bo te cukierki, wieszane corocznie, były stare: one po prostu były przeznaczone na choinkę, a nie do jedzenia.
Kiedy oglądam stare zdjęcia gdzieś w internecie wiem, że wcześniej popularne były zwykłe świeczki, które mocowało się na gąłązkach choinek i podpalało. Czasem dochodziło do pożarów. Nie pamiętam takich świeczek: od zawsze w mojej pamięci mieliśmy sznur elektrycznych lampek.
Nie mieliśmy dużo pieniędzy i Mama nie kupowała nowych bombek czy lampek tylko dlatego, że pojawiały się inne w sklepach, nie. My mieliśmy zawsze to samo na choince, a i tak cieszyło przecież.
I zimne ognie – to też pamiętam od zawsze. Tych skrzeczących iskierek początkowo trochę się bałam, ale bojaźń szybko mi minęła. Pamiętam, że nie można było z nimi stać przy firankach oraz w pobliżu choinki. Mama bardzo nas wówczas pilnowała.
Pamiętam, jak rzucałam na gałązki choinki kawałki waty: to miał być chyba śnieg… I rozwieszałam anielski włos… Ciągnął się z góry, mienił srebrzystością albo bielą… Może szarością?
Czubek i gwiazda to zajęcie Mamy albo ojca: byliśmy na to z bratem zawsze zbyt niscy. Podobnie jak na rozprowadzenie lampek: to było pierwszą czynnością po osadzeniu choinki w stojaku.
Kolację wigilijną lubiłam od zawsze. Ta jej ważność, przygotowywanie przez Mamę, która tylko w tym jednym, jedynym dniu w roku nie miała dla nas czasu i wyrzucała nas z kuchni, wyczekiwanie na nią i na tę pierwszą gwiazdkę… Było w tym dla mnie od zawsze coś podniosłego, coś, czego do dziś nie umiem zapomnieć.
Od zawsze smakował mi smażony karp. Pamiętam jak skwierczał w kuchni i pachniało nim w całym mieszkaniu. Wcześniej mieszkanie pachniało pastą do podłogi: froterowaliśmy z bratem pomarańczowe płytki pcv po wypastowaniu ich przez Mamę. Tak, w tym pierwszym mieszkaniu na Niekłańskiej mieliśmy na podłodze dębowy parkiet, a w tym drugim, na Brazylijskiej, beznadziejne płytki pcv. Nasz dom pachniał zatem pastą do podłogi, ale wigilijnym zapachem oraz najważniejszym źródłem dźwięku był smażony karp. Nie wiem dlaczego tak to zapamiętałam. Daleko przyjemniejszym zapachem był z pewnością zapach pomarańczy, o ile Mamie udało się je upolować w sklepach (trafiały do nas w okolicach Bożego Narodzenia: najczęściej z Kuby), albo o ile znajdowały się w paczce dla dzieci, które przynosili z pracy rodzice, ale nie, nie… Gdyby miała ułożyć kolejność zapachów naszego domu w Wigilię – byłby to zapach smażonego karpia, potem pasty do podłogi, potem choinki (cudownie pachniała lasem) i dopiero później pomarańczy. Takich zapachów się nie zapomina.
Z Wigilii zapamiętałam jeszcze kluski z makiem: od zawsze kochane.
Ile razy prosiłam Mamę, żeby mi takie kluski zrobiła w innym czasie. Nigdy nie chciała.
– Nie będą ci smakowały w Wigilię, jeśli spowszednieją – tak tłumaczyła.
To samo dotyczyło smażonego karpia.
Bo u nas karpia w tamtych czasach jadło się tylko raz w roku: właśnie w Wigilię.
Ze stołu wigilijnego najszybciej od zawsze, i tak jest do dziś, znikał sos śledziowo-śmietanowy. Jedliśmy go z ugotowanymi na sypko ziemniakami i mówiliśmy na niego „woda”. Woda z ziemniakami to było i jest nadal przepyszne danie wigilijne pod warunkiem, że kupi się dobre ziemniaki i ugotuje rzeczywiście na sypko (mnie się to w zeszłym roku nie udało, przyznaję: źle je odparowałam, ale i tak zjedliśmy).
Kiedy wyszłam za mąż i opowiadałam o „wodzie” – Tato męża zapytał ze zdziwieniem:
– Jak to? Jadacie wodę z ziemniakami w Wigilię?
Tę „wodę” Mama robiła kilka razy w ciągu roku. Nie jedliśmy mięsa w niektóre dni roku typu Środa Popielcowa czy Wielki Piątek. O, Mama wtedy potrafiła zrobić nam „wodę”: ile było w nas radości!
W Wigilię lubiłam jeszcze kompot z suszu. I zupę grzybową, tę postną właśnie: ona miała zupełnie inny smak niż taka podawana w inne dni.
Nic więcej już w Wigilię nie jadłam.
Kapusta wigilijna, pierogi, coś z grochem, śledzie… O nie!
Mogło nie istnieć, ale na szczęście nie musiałam tego jeść.
Któregoś roku, już dawno, Mama zrobiła kutię: miała konkurować z kluskami z makiem. Napracowała się przy niej, ale … jakoś nam nie smakowała i zostaliśmy przy kluskach z makiem.
Zupełnie nie pamiętam, czy Mama dbała o to, aby na stole pojawiło się dwanaście potraw. Pamiętam natomiast, że bardzo dbała o to, aby pod śnieżnobiałym obrusem znalazło się sianko.
Chodziliśmy jeszcze wtedy na Pasterkę, co bardzo lubiłam.
Nie pamiętam, kiedy przestałam chodzić na Pasterkę, ale długo chadzałam , bo podobała mi się ta msza. Było w niej coś niecodziennego, a polskie kolędy zawsze brzmiały tak, że czasem ze wzruszenia aż chciało mi się płakać. Nie wiem dlaczego! Pamiętam, że przy niektórych kolędach spoglądałam w sufit naszego wielkiego kościoła na Saskiej Kępie przy Nobla i myślałam, że siła głosu wiernych śpiewających kolędy spowoduje, że sufit zniknie i te śpiewy polecą prosto do nieba. Nie do stajenki a właśnie do nieba. Od wielu lat wybieram się znowu na Pasterkę i wciąż wybrać się nie mogę: i co roku żałuję!
Na czas Pasterki zapominałam o Św. Mikołaju, ale kiedy wychodziliśmy z kościoła już krzyczałam, żebyśmy niemal biegli do domu, bo na pewno pod choinką leżą prezenty…
Niestety: nigdy ich nie było.
Mama zaganiała nas do spania i każde z nas szło do swojego pokoju.
Umawiałam się z bratem na dyżury: przecież mieliśmy pilnować, kiedy przyjdzie św. Mikołaj… Kładłam się w przedpokoju na podłodze (wyłożonej miękkim chodnikiem), brat szedł spać, po godzinie miała być zmiana… Chyba tylko raz go dobudziłam na nocny dyżur… Ile razy zasnęłam na tej podłodze w przedpokoju!
Dziś wyobrażam sobie, jaką radość musieli mieć rodzice z tego naszego czatowania!
Myślę, że to czatowanie na Świętego było głupie: przecież z góry byliśmy skazani na porażkę. Mieszkaliśmy w tzw. amfiladzie: pokoje sypialne, łazienka oraz wielki przedpokój znajdowały się po jednej stronie pokoju dziennego, a kuchnia i drugi przedpokój – po drugiej. Jestem pewna, że prezenty zawsze w tę noc były schowane albo w kuchni albo gdzieś w szafkach w tamtym przedpokoju, no, w pokoju dziennym gdzieś może też…. Wiem to jednak dopiero teraz: wówczas nawet o tym nie myślałam przecież.
Odkąd pamiętam, pisało się u nas listy do Św. Mikołaja. Do dziś potrafię taki list napisać zwłaszcza, że przynieść mi książkę, której nie mam a chciałabym mieć – jest dość trudne z uwagi na ilość książek, które posiadam. Wolę więc napisać list… Zawsze pisałam… To niesamowite, co chciałam dostawać od Św. Mikołaja! Najczęściej rzeczy biurowe: papier kolorowy, zeszyty, blok techniczny, temperówki, kredki, ale i na przykład kolorowe skarpetki (Mama mnie zawsze ubierała w białe!!!). Przyznam, że dostawałam pod choinkę to, co chciałam, ale jakieś niespodzianki w postaci małych zabawek też znajdowałam. Pamiętam jak raz zamarzył mi się dziurkacz oraz zszywacz. Nie wierzyłam, że to dostanę: wydawało mi się to takim marzeniem nie do spełnienia. Dostałam!!!
Mam ten dziurkacz oraz ten zszywacz do dziś: pewnie z pół wieku już mają jeśli nie więcej. Nadal je używam!
Kiedyś zamarzyłam o albumie na zdjęcia: Św. Mikołaj przeczytał mój list i album dostałam. Z taką dedykacją (ojciec miał piękny charakter pisma). Mam ten album do dziś.
Kiedy rypnęło się ze Św. Mikołajem?
Właśnie wtedy, kiedy napisałam w liście o zszywaczu i dziurkaczu…
Jeszcze czas jakiś przed Wigilią szukałam czegoś w dużej szafie…, nie pamiętam czego… Wsadzałam łapę za poukładaną równiutko pościel szukając tego czegoś…
I nagle!!!
To było wielkie rozczarowanie, kiedy zobaczyłam ten zszywacz i dziurkacz… Rozczarowanie połączone z radością, ale to rozczarowanie było bardzo silne i przyćmiło moją radość. To nie tak przecież być miało!
Nie przyznałam się, że to znalazłam, nie powiedziałam nawet bratu, choć mnie korciło okropnie!
Kiedy rozpakowywałam rano prezenty siedząc pod choinką i wyjęłam z pudełek dziurkacz oraz zszywacz – nie było we mnie tej radości, która powinna być. Nie wiem, czy Mama coś zauważyła. Pamiętam jednak, że nie umiałam cieszyć się tym, czym tak cieszyć się chciałam.
Z tamtym grudniem właściwie skończyło się dla mnie takie pełne dziecięcej euforii oczekiwanie na pierwszą gwiazdkę, na Kolację wigilijną, na Św. Mikołaja… Od tamtego grudnia wszystko już wyglądało inaczej.
Pięknie, smacznie, elegancko, o co Mama zawsze tak bardzo dbała, ale zupełnie inaczej.
Też wyczekiwałam, ale to już nie było to…
Przecież ja nawet dziś czekam na tę Kolację wigilijną, i na smażonego karpia, i na kluski z makiem, i na „Wodę”, którą w zeszłym roku po raz pierwszy samodzielnie zrobiłam…
I na prezenty od Św. Mikołaja także czekam!
Kiedyś wyczytałam, że tak długo jesteśmy dziećmi, jak długo wierzymy w Świętego Mikołaja. Może i coś w tym jest?
Tylko raz w życiu znalazłam rózgę pod choinką. Razem z bratem rano znaleźliśmy takie dokładnie ostrugane witki z karteczkami: „Dla Beatki”, „Dla Darka”. Ja te witki mam przed oczami do dziś… To co pamiętam to wstyd. Ogromny wstyd! Nawet nie żal, że nie dostałam prezentu tylko właśnie wstyd. Siedziałam rano w Boże Narodzenie (bo oczywiście Św. Mikołaja w nocy nie upolowałam) pod tą choinką i tak bardzo się wstydziłam pokazać Mamie czy ojcu tę rózgę… To było jeszcze wtedy, kiedy wierzyłam w Św. Mikołaja.
Dziś myślę, że oboje z bratem na te rózgi zasłużyliśmy. Narozrabialiśmy przecież wspólnie w Wigilię okropnie. Zrobiliśmy coś, czego nie dało naprawić i nie wiem, nigdy się nie dowiem, czemu to zrobiliśmy. Ja jestem starsza, Mama zawsze mówiła, że byłam mądrą dziewczynką: że też nie pomyślałam, co my robimy.
To, że zrobiliśmy coś tak złego – wiem, odkąd jestem dorosła. Jako dziecko tego nie rozumiałam, wtedy czułam tylko ten wstyd: Św. Mikołaj przyniósł mi rózgę.
Prezenty dostaliśmy na Nowy Rok.
Od kiedy wyszłam za mąż – miałam dwie Wigilie. Nasi rodzice mieszkali przy tej samej ulicy na Saskiej Kępie. Nasze przedślubne domy dzieliło może 200 metrów. Żadna z Mam nie chciała zrezygnować z przygotowywania Wigilii, stąd stawialiśmy się co roku o 17-tej u męża Rodziców, o 20.00 u mojej Mamy.
U męża Rodziców nie było nigdy klusek z makiem oraz oczywiście „wody”, ale za to był przepyszny karp w galarecie, którego moja Mama nigdy nie robiła. Mama męża robiła nieco inny kompot z suszu i muszę przyznać, że ten mi bardziej smakował.
Mąż mój nie jadał „wody”. Syn, jako wychowany na kuchniach obu babć – jadał od zawsze.
Mnie się spodobało, w jaki sposób Św. Mikołaj przynosił prezenty w domu męża Rodziców. Działo się to po Kolacji wigilijnej, kiedy na stole pojawiały się ciasta. Wszyscy niby byli zajęci zmianą tego, co na stole, a Św. Mikołaj w tym czasie zawsze jakoś zdołał podrzucić worek z prezentami pod choinkę. No, czasem, kiedy dziecko rosło, Św. Mikołaj musiał podrzucać worek w różne miejsca: dziecko potrafiło po kolacji siąść pod choinką i twardo tam siedzieć.
To były trudne chwile, bo ledwo tłumiłam śmiech, ba, wszystkim chciało się śmiać. Dziecko nasze miało dobrą pamięć: jeśli w danym roku znalazło worek w wannie to już tej wanny pilnowało w roku przyszłym. Wciąż trzeba było wymyślać nowe drogi: generalnie zajmował się tym Tato męża. Był w tym genialny! Worek z prezentami potrafił nawet spaść z sań Św. Mikołaja na balkon i to akurat wtedy, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi i biedne dziecko, niczym wystrzelone z procy, tam pognało: toż to na pewno Św. Mikołaj…., ale to tylko sąsiadka z życzeniami.
Kiedy szliśmy na drugą Wigilię czyli do mojej Mamy – prezenty już leżaly pod choinką, ale Mama zawsze mówiła, że nie wolno ich ruszać wcześniej niż po zjedzeniu Kolacji. Biedne te dzieci (u Mamy na Wigilii była trójka dzieci, w tym mój syn jako najstarszy)!!! Siedziały przy tym stole i pewnie dławiły się karpiem zerkając pod choinkę!
Kiedy mój syn odkrył, że z tym Świętym Mikołajem to niezupełnie tak jak myślał – przyznam: nie wiem.
Mogło to być wówczas, kiedy sami, jako dorośli (nieświadomie) podłożyliśmy się w domu męża Rodziców. Syn mógł mieć jakieś 10-11 lat może, zbliżały się Święta…
Przyszedł ze szkoły do babci, zjadł obiad, po czym tato go odebrał i pojechali do naszego domu. Niedokładnie pamiętam jak to było, ale chyba na drugi dzień syn zauważył, że nie ma piórnika. Uznał, że zostawił w szkole, ale że zaczęły się ferie… Po Kolacji wigilijnej przy rozpakowywaniu prezentów – nagle krzyk: „O! Jest mój piórnik!!!”.
U wszystkich konsternacja i to jaka wielka!!!
OMG!! Że ze śmiechu się nie podusiliśmy – to jakiś cud!
No cóż, piórnik został u babci, ale babcia myślała, że to my go kupiliśmy w prezencie dla dziecka: zapakowała więc piórnik jak prezent i wrzuciła do wora.
Kiedy syn przestał wierzyć w Św. Mikołaja, prezenty już zawsze kładło się pod choinką. Czekały cierpliwie jak zjemy Kolację.
Moje dwie Wigilie skończyły się 14 lat temu, kiedy zmarł Tato męża. Mama męża nie czuła się na siłach przygotowywać Kolację wigilijną u siebie w domu, więc Kolację wigilijną przejęła w całości moja Mama. Tym sposobem zmieniliśmy też dla Mamy męża Dom wigilijny: te puste miejsca przy stole są tak bolesne dla każdego z nas przecież. Mama męża przychodziła na Kolację wigilijną do mojej Mamy przynosząc karpia w galarecie i coś tam jeszcze.
Blisko pięć lata temu zmarła Mama męża, ja uznałam, że moja Mama już nie ma tyle sił, żeby przygotowywać Wigilię – i wszystko w 2020 roku przejęłam ja. W ten sposób po raz kolejny zmieniliśmy również i Dom wigilijny.
Ja rozdzielam zajęcia: Mama robi kluski z makiem i smaży karpia. Mąż robi sałatkę, śledzie w oleju i barszcz do pierogów, ja gotuję kapustę wigilijną i robię kompot z suszu. Pierogi i ciasto zamawia się i odbiera gotowe. „Woda” i gotowanie ziemniaków to ja. Myślę, że w tym roku chyba już odbiorę Mamie zajęcia, a może coś zrobi? Jeszcze nie wiem, pomyślę.
Ja robię obiad w Boże Narodzenie. Drugiego dnia od dawna nie celebrujemy. Odpoczywamy.
Każdy kto przychodzi na Kolację wigilijną kładzie pod choinką prezenty, które rozdaje najmłodszy uczestnik po zjedzeniu przez wszystkich Kolacji a przed ciastami. Przejęliśmy to z domu rodzinnego mojego męża.
Talerzykiem z opłatkiem zarządza najstarszy uczestnik Kolacji wigilijnej: teraz to moja Mama łamie opłatek na mniejsze kawałki i rozdaje je pozostałym, Mama także inicjuje składanie życzeń.
Pierwszą przygotowywaną przeze mnie Kolacją wigilijną bardzo się stresowałam, choć od dawna byłam przecież dorosła. Całe życie powtarzałam, że różne potrawy mogę przygotować, ale Kolacja wigilijna wydawała mi się zawsze bardzo skomplikowana. Potrawy wigilijne miały zawsze dla mnie niepowtarzalny, jedyny taki, smak.
Kiedy musiałam się z nią zmierzyć po raz pierwszy – byłam nieco przerażona, a rozmowy ze znajomymi obeznanymi w temacie przybrały na sile: wciąż kogoś o coś pytałam!
Obiad świąteczny przygotowany przeze mnie też był zupełnie inny niż u mojej Mamy. Pamiętam ten pierwszy raz.
Tak opowiadałam znajomym:
Mówię Wam, jaką ja szkołę przechodzę w tym roku przez to urządzanie Wigilii i obiadu świątecznego! A ile zabawy mam przy tym! Nasza Ania, znaczy: Mama mojego męża, która z pewnością stamtąd się temu przygląda, na pewno zaśmiewa się okropnie i już widzę jak Jej łzy z oczu kapią… Bo kiedy nasza Ania się zaśmiewała tak głęboko to aż do łez właśnie. I na pewno teraz jest tak samo.
Nie dało się nie iść dziś do sklepu: do mojej Mamy dotarło (ale refleks!), że na obiedzie nie będzie kotletów mielonych.
– No jak to tak? Święta bez kotletów mielonych? Co to za Święta? Bigos już sobie gotuję, bo też ma nie być . Muszę sobie i kotlety wobec tego zrobić. Proszę cię: idź do sklepu i kup mi mięso. Wiesz jakie i jak? Kilogram łopatki i niech na twoich oczach umyją oraz zmielą, bo ja nie mam siły na mielenie mięsa. I cztery kajzerki, nie zapomnij!
Poinstruowana poszłam do Uniwersamu po mięso. Mama mnie w sumie nie musiała instruować, bo już mnie w zakresie jak się mięso mielone kupuje przeszkoliła od marca wielokrotnie.
Wchodzę do sklepu, a tu telefon…
– Beatko, a sałatka jarzynowa w Wigilię będzie?
– Nie mama, nie planowałam.
– Niemożliwe! Skoro tak to kup mi świeży por – sama sobie zrobię sałatkę. Resztę mam.
Kupuję mięso, idę na bazarek. Odbieram po drodze z budki Ukraińców pierogi z kapustą i idąc do swojej budki warzywnej po por, przy padającym deszczu rozmyślam: może zrobić tę sałatkę jarzynową? Niby zawsze na stole stała… Może Mamie byłoby miło? Ale cholercia, w życiu nie robiłam – co do niej potrzebne? Nie mam okularów, deszcz pada, jak tu czytać w internecie w tej komórce…???
Jestem w swojej budce, którą prowadzi małżeństwo w moim wieku. Proszę por dla mamy i:
– A teraz będę zdana na państwa. Muszę kupić to, co do sałatki jarzynowej potrzebne, a że w życiu nie robiłam – pomysłu nie mam, co kupić. No, marchewka, jajka…, ale co więcej?
– Jak się pani uchowała? – niemal krzyczy pani Monika. – Nie robiła pani dotąd sałatki jarzynowej?
– No jakoś nie… – skruszona mam wrażenie, że popełniłam wielkie przestępstwo albo niegodziwość życiową.
– No to już: marchewka, pietruszka… Ale proszę pamiętać, że nie może być pietruszkowa, więc proporcje 2:1 … A seler pani daje?
– No przecież w życiu nie robiłam – przypominam delikatnie.
– Aaa, no tak! To takie dziwne, że aż zapomniałam. Więc zrobi pani po mojemu: bez selera. No to marchewka, pietruszka, cebula czerwona, cebula cukrowa, ogórki kiszone, groszek, jajka, por, ziemniaki, jabłko, majonez… To musi pani mieć – konkluduje.
– Ziemniaki ugotowane, jak rozumiem? – rozemocjonowana dopytuję, niestety po czasie zdając sobie sprawę z idiotyzmu pytania!
– A co? Surowe ziemniaki pani jada?
Ufff… kupuję to, czego nie mam i już wiem, że jutrzejszym popołudniem będę gotowała warzywa do sałatki jarzynowej. To się Mama ucieszy! Lets hope!
W ogóle cieszę się dniem, bo jakiś przyjazny dla mnie mimo padającego deszczu.
Wchodzę jeszcze do swojej piekarenki i pytam, o której trzeba jutro przyjść, żeby kupić mój ulubiony chleb: razowy „dziadek” ze słonecznikiem w ilości 6 sztuk*, bo on szybko się sprzedaje.
– Otwieramy o 7-mej, ale musimy to wszystko rozładować, więc…
– Nie no, zaraz. O 7-mej? Ja??? – bliska płaczu już sobie przypominam moją wczorajszą poranną akcję z karpiami, kiedy to warowałam przy budce już o 8-mej rano. – Ja chętnie przyjdę około 13-tej, ale wtedy „dziadka” już przecież nie będzie. Byłam w zeszłym tygodniu, pytałam o zamówienie, ale ta druga pani powiedziała, że nie można zamówić chleba…
– Echh, no bo nie można zamawiać, nie przyjmujemy zamówień na chleb… To ile tych „dziadków” na 13-tą odłożyć?
Normalnie kocham świat, ludzi i przygotowania Świąt Bożego Narodzenia.
Dziś dzień drugi gotowania mojej kapusty wigilijnej. Ona już jest dobra, po tym pierwszym dniu, wiecie? Wypiję kawę i wezmę się za nią: muszę przecież pokroić grzyby (suszone namoczyłam w południe).
Przede mną sześćdziesiąta Wigilia…
Zasadniczo niczego nie żałuję, ale jeśli czegoś to zdjęć….
Ojciec jak na tamte czasy (czasy mojego dzieciństwa) robił bardzo dużo zdjęć. Trzymaliśmy je w pudłach. Co się potem z nimi stało, kiedy już wyprowadziłam się z domu rodzinnego? Nie wiem! Zachowało się tylko kilka. Nie mam zdjęć choinki z lat mego dzieciństwa, gdzie widać dokładnie te piękne bombki, na które chętnie bym dziś popatrzyła, nie widzę choinki sięgającej sufitu, takiej z lśniącym anielskim włosem…
Wszystko to mogę sobie tylko wyobrazić.
Wszystko to pamiętam przecież doskonale.
I może jeszcze tego, że u nas w domu nie śpiewało się kolęd. Raz kiedyś jako wczesna nastolatka próbowałam wprowadzić taki zwyczaj, ale jakoś mi nie wyszło i… Tak, tego mi żal, choć i tak dobrze, że kolęd słuchaliśmy. Z płyt.
I wiem, że dzięki mojej Mamie miałam w dzieciństwie takie piękne Wigilie i takie niezwykłe Święta Bożego Narodzenia. Właściwie zawsze takie miałam, nie tylko w dzieciństwie.
Mogłam wyjechać zawsze, bywałam w różnych dniach tu i tam, ale Wigilię i pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia zawsze spędzałam w domu, bo to, żeby usiąść razem przy wigilijnym stole ma dla mnie wartość nie do określenia.
Przede mną sześćdziesiąta Wigilia…
Jest taka piosenka zespołu Lady Pank z płyty „Zimowe graffiti” , gdzie można usłyszeć:
„W ręku trzymasz biały opłatek,
Który to już raz…?”
Sześćdziesiąty.
Po prostu.
Życzę wszystkim tak serdecznych Świąt Bożego Narodzenia jak to tylko możliwe.
Tekst i zdjęcia: Beata Kuczborska / betakipl [z rodzinnego archiwum] [2024]
*) – tak dużo chleba, bo moja Mama zamówiła sobie trzy… Niektórzy z Was wiedzą, że moja Mama z tych, co dużo jedzą, bardzo dużo! Jak robię codzienne zakupy to w proporcjach: 25% (ja) – 75% Mama… Gdzie Ona to mieści? Nie mam pojęcia!