2020: Rodos
(luty 2020: miasto Rodos)
O spacerach po mieście Rodos od jakiegoś czasu marzyłam wręcz już obsesyjnie. Wspominałam przy okazji mojej ubiegłorocznej lutowej podróży do Salonik, że zdaję sobie sprawę ze swojej większej niż kiedyś dojrzałości w postrzeganiu tej mojej Grecji, z innych spojrzeń, które dziś są moim udziałem – i to powoduje, że do miejsc, które uznaję w Grecji za ważne, ważne dla mnie, dla mojej duszy, pragnę powracać.
Tak było i w przypadku Salonik, tak było i w przypadku miasta Rodos, właśnie: miasta , a nie wyspy jako takiej, bo wyspa Rodos nie jest miejscem moim, nie jest wyspą, na którą wracać chcę. Miasto natomiast zakorzeniło się w moim sercu od dawna – marzenia o kolejnym powrocie gdzieś tam się rozwijały.
W mieście Rodos do czasu tegorocznej podróży byłam trzykrotnie, przy czym kiedy spędzałam wakacje na wyspie Rodos, a działo się to aż 21 lat temu – do miasta zaglądałam oczywiście kilkakrotnie.
Po raz ostatni widziałam miasto Rodos w 2005 roku w drodze na wyspę Karpathos: to były piękne dwa dni (przed i po Karpathos) poświęcone temu miastu, w czasie których zasiadłam nawet w teatrze im. Meliny Merkouri, ale działo się to 15 lat temu…
Chciałam zobaczyć miasto Rodos dzisiejszymi oczyma, chłonąć je dzisiejszą, dojrzalszą duszą. Chciałam wreszcie pofotografować zakątki miasta tak, jak czynię to dziś: toż poprzednimi razy (w tym tym ostatnim, w 2005 roku) nawet jeszcze aparatu cyfrowego nie miałam.
Pięknie jest realizować nasze pragnienia, pięknie spełniać marzenia: podobnie jak w przypadku ubiegłorocznych Salonik napisałam o bilecie do Św. Mikołaja – i ten był dla mnie tak dobry, że przyniósł mi ten bilet w prezencie gwiazdkowym: szczęście wielkie!
Ta tygodniowa podróż do miasta Rodos miała być, nie licząc dni podróży, pięcioma pełnymi dniami spędzonymi w uliczkach Starego Miasta, tak, właśnie tam, bo to o tych uliczkach tak bardzo marzyłam.
Znajomi i niektórzy Czytelnicy moje strony kusili: „A Simi może, skoro już tak blisko? A wioska taka czy owaka na wyspie Rodos, gdzie tak pięknie?…”
O nie! Protestowałam stanowczo postanawiając: nigdzie, ale to nigdzie poza miasto Rodos los mnie nie zabierze, a wyjątkiem miało być odwiedzenie na kilka chwil wzgórza Monte Smith, nic ponadto!
Mój lot na Rodos składał się z dwóch części: pierwszy, wspaniały odcinek Warszawa – Ateny przebiegał bez problemów, a że widoczność była niemal doskonała cieszyłam się oglądaniem tej mojej Grecji z góry: ładnie, zawsze ładnie!
Natomiast to, co mi los zgotował w odcinku drugim: Ateny – Rodos to lot nie do zapomnienia! W zasadzie krótko po starcie z podateńskiego lotniska samolot mój zanurzył się w chmurach, których było tak gęsto, że w zasadzie tylko je z lotu pamiętam. I jeszcze strach! Pamiętam również doskonale poszczególne elementy tańców, które wykonywał mój samolot oraz jakieś westchnienia typu : „O Panagija mou”, co spowodowane było ciągłymi w zasadzie turbulencjami, w które wpadaliśmy . Dawno już w takich warunkach nie leciałam samolotem, dawno już – to przyznam – tak się nie bałam: dotarło do mnie jednocześnie, że wyrosłam z czasów, kiedy turbulencje (no ale przecież nie tak silne!) sprawiały mi niezrozumiałą już dziś radość.
Poczułam ulgę, kiedy ten wielki samolot wypełniony do ostatniego miejsca wylądował na rodyjskim lotnisku „Diagoras” w Paradisi. Od lat krytykowane jest to, co szczególnie na pokładach samolotów z grupami Polaków ma miejsce: oklaski dla kapitana po wylądowaniu. Leciałam na obu odcinkach greckimi liniami i po wylądowaniu w Atenach (gdzie Polacy w samolocie przecież byli) – nie słyszałam żadnych oklasków, natomiast po wylądowaniu na wyspie Rodos, gdzie w samolocie nie słyszałam w ogóle polskiego – rozległy się tak sążniste oklaski, że dawno takich nie słyszałam. Myślę, że mogło to być spowodowane tym trudnym dla kapitana lotem i trudnym lądowaniem: nad wyspą Rodos wiało ogromnie i padał deszcz. Brawo Panie Kapitanie!
Lotnisko „Diagoras” jest lotniskiem niewielkim: zbliżała się 19-ta i w zasadzie wszystko było pozamykane. Myślę, że w ciągu dnia, kiedy odbywają się loty w większej ilości, wygląda to mniej przygnębiająco. Teraz było tu zwyczajnie smutno.
Na tablicy odlotów widziałam jeszcze tylko jeden samolot, który miał odlecieć tego dnia: nie należy po przylocie liczyć na rodyjskim lotnisku na sklepy czy kafeterie. Pewnie w sezonie wygląda to inaczej, ale w lutym…
Wyszłam przed budynek lotniska i zobaczyłam autobus KTEL: tak, nim zamierzałam udać się do miasta. Poprzedni z tłumem pasażerów już odjechał, ale mnie się nie spieszyło. Bilet sprzedał mi kierowca (2,60e ), po czym zaczął narzekać na pogodę: na zimno, deszcz i wiatry, twierdząc jednak, że ma się coś poprawić.
Na tę podróż nie miałam pogodowo wielkich marzeń poza jednym: nie pragnęłam deszczu. Jeśli musi – niech pada w nocy, ale w dzień…
Przyznam, że tegoroczna pogoda na Rodos mnie zawiodła, choć nie zaskoczyła (mam przecież internet i sprawdzałam prognozy odpowiednio wcześniej). Tak ciepło i bezdeszczowo było rok temu o tej porze w Salonikach (toż to na północy Grecji!), a Rodos… Nad Rodos akurat w czasie mego tygodnia nadeszła zima!
Było zimno, cały czas było zimno: miejscowi mówili, że nadeszła prawdziwa zima i marzli ogromnie. Istotnie, przed moim przyjazdem temperatury sięgały nawet 18 stopni i świeciło słońce, na mój tydzień prognozy były raczej zimowe. I tak miałam szczęście, bo deszcz padał tylko następnego dnia po przylocie. Padał falami i to dość silnymi, ale na moje szczęście – krótkotrwałymi, do pół godziny średnio. To mogłam przestać pod daszkiem czy przesiedzieć w kafeterii. Przez cały tydzień było jednak zimno: wiał przenikliwy wiatr, a temperatura poza ostatnim dniem w zasadzie nie przekraczała 10 stopni i to też tylko w ciągu południowych 2-3 godzin. Czapka i szalik oraz zimowa kurtka to było to, w co codziennie zmuszona byłam się ubrać, a przecież miałam i ubrania wiosenne: w północnych Salonikach tylko z takich korzystałam. Nic to: ważne, że poza tym pierwszym (przyjazdowym) oraz drugim dniem świeciło słońce, z resztą sobie doskonale radziłam, choć sztywniały palce u dłoni: nie umiem robić zdjęć w rękawiczkach. To, co działo się z pogodą w tym moim czasie pokazuje anomalia, do których mieszkańcy wyspy nie są przyzwyczajeni: narzekali na zimę ogromnie! Kichali przy tym i kasłali nie mniej niż ja: poleciałam na Rodos mocno przeziębiona, podobnie zresztą jak rok temu do Salonik. Takie to moje zimowe podróże właśnie.
Mimo, że zimno, mimo, że deszczowo – od razu po zostawieniu walizki w hotelu wybrałam się nad morze, do portu Mandraki. Miasto wydawało mi się wyludnione: tylko z rzadka ktoś uciekał przed silnym, zimnym wiatrem tą tak bardzo spacerowo popularną wielką ulicą Elefterias. Przywitałam się z jelonkami (Platoni), z widzianą przez wodę twierdzą Agios Nikolaos (nie podchodząc do niej tego wieczoru): ładnie wyglądała w oświetleniu, ładnie odbijała się w wodzie, a światło znajdującej się w niej latarni morskiej rozprzestrzeniało się co jakiś czas w morskich falach. Spojrzałam na podświetlone wiatraki: wetchnęłam w podziękowaniu do losu. Cieszyłam się, tak bardzo się cieszyłam tym, że tu jestem. Po raz pierwszy w swoim życiu widziałam takie spokojne miasto Rodos – złożyłam to na karb niekorzystnej pogody.
Oczywiście, że i padający następnego (pierwszego mego pełnego) dnia deszcz nie mógł mnie powstrzymać przed wędrówkami uliczkami Starego Miasta – zbyt długo na taką możliwość czekałam. Cóż, parasolka, zimowa kurtka z kapturem, czapka, szalik, rękawiczki – w drogę!
Tego deszczowego dnia, z moim planem co do przekraczania i oglądania poszczególnych bram, musiałam zajrzeć na Stare Miasto. Wkrótce dorwała mnie taka ulewa, że stanęłam pod jakimś daszkiem: nie sposób było gdziekolwiek dalej iść. Tak naprawdę przyjemniej byłoby zostać w hotelu czy posiedzieć w kafeterii, ale ja po tylu latach czekania na dotknięcie Starego Miasta – marzyłam o obejrzeniu jego zakątków od razu tego pierwszego dnia, tak w ramach rozeznania i przywitania się z tyloma zakątkami, z iloma tylko dam radę.
Stojąc pod daszkiem głęboko współczułam pewnej pani, która przy Bramie Arnauld miała nadzieję sprzedać dzikie narcyzy, których w wiadrze z wodą miała całkiem sporo. Było zimno, a ona stała w tej bramie, osłonięta choć trochę od wiatru, pochylona nad kubełkiem z nadzieją, że może ktoś… Nadzieję mieć mogła, bo kilka czy więcej osób się tu pojawiło: tu, gdzie przeczekiwałam ulewę, na Platija Musiju (Mouseiou), w sąsiedztwie budynku Panagia tou Kastrou, dostrzegłam czynny bank, do którego zmierzali klienci. Nikt z nich jednak nie był zainteresowany narcyzami.
Kiedy deszcz przestał padać – wyszłam spod mojego daszku i stanęłam na tej słynnej ulicy Rycerskiej (Ippoton): to tuż obok. Oniemiałam! Nigdy tak pustej tej ulicy nie widziałam i to nawet na fotografii: nie było tu absolutnie nikogo i tak naprawdę taki stan widziałam codziennie, ba, czasem 2-3 razy dziennie, kiedy tylko zjawiałam się na tej ulicy.
Nie wiedziałam, przyznaję: nie wiedziałam, że miasto Rodos jest miastem sezonowym. Wydawało mi się, że wyspa – tak, ale miasto?
Po pierwszym dniu szok mi minął i przyzwyczaiłam się do tego, że jestem tu, poza mieszkańcami, których w ciągu dnia nie widać, w zasadzie jedyna. W niedzielę tylko pojawiło się może kilka osób przechadzających się ulicą Sokratous i przystających dla rodzinnych fotografii przy fontannie na Platija Ipokratous oblepionej w sezonie dziesiątkami turystów.
Dość szybko znalazłam w mieście kafeterie, w których lubiłam pić kawę o różnych porach dnia. Kafeterii w mieście nie brakuje, ale oczywiście nie wszystkie mi się spodobały. Podobały mi się natomiast tablice z nazwami ulic w nowej części miasta Rodos.
Stare Miasto w ciągu dnia, niestety, kawy mi nie proponowało nigdzie: z małym smutkiem patrzyłam na szyldy, z których wynikało, że kafeterii i barów na Starym Mieście nie brakuje, ale wszystko to żyje dopiero w sezonie. Kiedy jednak trochę pochodziłam i pozaglądałam w różnorakie zakątki – znalazłam otwarte w zależności od pory dnia kafeterie, a nawet tawerny.
Na Starym Mieście mieszkają ludzie: zza wielu drzwi, kiedy tak w ciszy spacerowałam, czasami dochodziły do moich uszu rozmowy mieszkańców albo płacz dziecka. Któregoś dnia roznoszono rachunki za telefon: ilość kopert zatknięta za klamki czy zasuwy pokazała, jak wiele osób tu mieszka. Ale miejscowi w ciągu dnia albo pracują albo siedzą w domach – nie spacerują po Starym Mieście, po którego zaułkach wałęsa się znacznie więcej kotów niż ludzi. Bywały i takie dnie, że w niektórych sklepikach na ulicy Sokratous pojawiali się robotnicy: tak, po zimie z pewnością trzeba sklepiki przygotować do sezonu, kiedy na Stare Miasto zaczną przychodzić tysiące ludzi i tak codziennie przecież, aż do jesieni. Przyznam, że ta tętniąca bazarowym życiem w sezonie a dziś zupełnie wymarła ulica Sokratous jest dla mnie ulicą najmniej mnie interesującą i przechodziłam nią tylko wówczas, kiedy musiałam gdzieś dojść a nie było przejścia bocznymi od niej, urokliwymi, malutkimi, zapomnianymi przez ludzi uliczkami.
Czy miałam plan na tę podróż?
Tak, może nie tyle plan ile jakieś założenia. Celem moich wędrówek po Starym Mieście miały być dwa rejony: dawna dzielnica turecka (ta przede wszystkim) oraz dawna dzielnica żydowska. Chciałam obejrzeć meczety, o których wiedziałam, że sporo ich tu pozostało, choć nie ukrywam, nauczona już doświadczeniem – nie liczyłam na zajrzenie do środka któregokolwiek z nich. Chciałam również powyszukiwać malutkie, stareńkie kościółki, które z nazw i mniej więcej lokalizacji miałam wynotowane: dużo ich znajduje się w obrębie Starego Miasta! Takie miałam założenia i ich się trzymałam: rzadko kiedy chadzałam innymi zaułkami aniżeli w tych rejonach właśnie, choć dwukrotnie obeszłam całe Stare Miasto po zewnętrznej stronie murów. To z kolei uczyniłam dla dokładnego, dogłębnego poznania wszystkich bram.
Przemierzane przeze mnie kilkakrotnie uliczki Starego Miasta w przeważającej części dawnej dzielnicy tureckiej. Choć nie zachowało się wiele domów z charakterystycznymi dla zabudowy tureckiej balkonami wysuniętymi poza obrys budynku – bodaj kilkanaście takich jeszcze wynalazłam (tu jeden z nich)
Obejrzenie wszystkich bram prowadzących do Starego Miasta postawiłam sobie również za cel, a to dlatego, że w internecie i źródłach papierowych nie ma absolutnie jednolitości co do ilości tychże bram. Część źródeł mówi o dziewięciu, część o jedenastu, część jeszcze inaczej. Musiałam, się sama przekonać o tym, ile ich w końcu jest!
Przyznać muszę, że pod względem oznaczeń Stare Miasto w Rodos będę wychwalać pod niebiosa (może bardziej władze, które to uczyniły): od czasu do czasu spotkać tu możemy tablicę z mapą, z której wiemy gdzie jesteśmy i co znajduje się obok. Świetny pomysł: brawo dla władz miasta Rodos!!!
Zastanawiałam się, którą z bram prowadzących do Starego Miasta lubię najbardziej, która najbardziej mi się spodobała. I oczywiście taką wybrałam! Badając temat bram należy pamiętać również i o tym, że niektóre mają zupełnie inne, rzadziej używane nazwy, a przechodząc przez bramy warto przyglądać się murom.
To, co mnie rozczarowało na Starym Mieście to pozamykane malutkie kościółki, które chciałam pozwiedzać, ale dane było mi obejrzenie ich w większości jedynie z zewnątrz, czym też ogromnie się cieszę, bo znalezienie niektórych wcale nie było proste. Jest ich tutaj bardzo dużo: te stareńkie cudeńka aż prosiły się o dotknięcie, o zajrzenie do środka, ale niestety, rzadko kiedy było to możliwe.
– Zamknięty jest zawsze – tak tłumaczył mi mieszkaniec sąsiedniego budynku, do którego jak doklejony przylega jeden z kościółków.
Zamknięte były również i takie, które miały tabliczkę z godzinami otwarcia: nawet w tych godzinach, niestety… Niektórych kościółków musiałam dość długo szukać i dobrze, że wiedziałam o tym, gdzie mniej więcej to czynić: czasem są tak zniszczone, że nie przypominają kościółka, czasem tak usytuowane i obudowane budynkami, że nie mamy świadomości, iż właśnie mijamy kościółek – szczęściem, jeśli dostrzeżemy krążąc po raz piąty w prawie desperacji tabliczkę (jeśli się taka zdarzy). Z zewnątrz obejrzałam jednak wszystkie kościółki z listy, którą sobie przed wyjazdem ułożyłam: długa, zapewniam, ale jeśli chodzi o wnętrza – sukcesy osiągnęłam raczej mizerne.
Dość szybko znalazłam uliczkę na Starym Mieście, którą uznałam za swoją ulubioną, choć w zasadzie dwie mocno grały na strunach mojej duszy. Tak, chyba właśnie dwie stały się moimi ulubionymi, choć w zachwyt wpadałam w miejscach wielu, jak to ja: wielbiciel takiej właśnie jak na terenie dawnej dzielnicy tureckiej zabudowy. Słabo jej zakątki pamiętałam i stąd właśnie te wielkie marzenia o przybyciu do miasta Rodos.
Rodyjskie Stare Miasto w części dawnej dzielnicy tureckiej to istny labirynt uliczek, chodników oraz bram. Jest coś niezwykle urokliwego w tym obszarze, po którym niezliczoną ilość razy wędrowałam jak zaczarowana, popychana jakąś nadludzką siłą. Tak, tu trzeba zapomnieć o zegarku i o patrzeniu na upływ czasu. Tu, spacerując wybraną uliczką warto skręcić w lewo, bo ciekawość popycha z pytaniem: dokąd to ona prowadzi, bo tu trzeba skręcić w prawo, bo może tam… Jest czymś niesamowitym taka wędrówka i to nawet wówczas, kiedy nagle skonstatujemy: tu już byłam! Takie olśnienia czasem będą dla nas mocno zaskakujące!
Uliczki Starego Miasta w dawnej dzielnicy tureckiej
Niejednokrotnie krążąc tymi zaułkami – przestraszyłam się, do czego się przyznaję, bo nagle mi ktoś wyszedł zza zakrętu wpadając prosto na mnie. Albo tę niespotykaną z pewnością w sezonie ciszę nagle złamał szczęk zamka przy drzwiach, obok których przechodziłam… Tak, w niektórych zaułkach czułam się średnio pewnie: nawet myślałam o tym, że nie umiałabym stąd uciec, bo… dokąd, skoro niektóre uliczki prowadzą do ściany? Tak właśnie, jakoś niepewnie, czułam się tu pierwszego dnia, ale potem już się z tą szczególną atmosferą tego terenu (podobnie zresztą i w terenie dawnej dzielnicy żydowskiej) nieco oswoiłam. Ciekawa jestem, ogromnie jestem ciekawa jak te zaułki wyglądają w sezonie: czy te rzesze turystów chadzają tylko ulicą Sokratous, która, wspominałam, zamienia się w sezonie w jeden wielki bazar, no, ewentualnie ulicą Ermou, która przybierze podobny charakter… Albo ulicą Rycerską, chyba najbardziej na Starym Mieście znaną, która teraz, w lutym, była zupełnie pusta, a przecież przechodziłam nią wielokrotnie… Czy odwiedzają tylko olbrzymi Pałac Wielkich Mistrzów, no, może również ciekawie urządzone Muzeum Archeologiczne (można robić zdjęcia za wyjątkiem eksponatów, przy których widnieje wyraźny zakaz: te są nieliczne w porównaniu do całości zbiorów)… Czy też zapuszczają się w te właśnie ułożone najczęściej z otoczaków uliczki, po których z wprost uwielbieniem wędrowałam teraz ja…
Na Starym Mieście znajdziemy kilka meczetów: część z nich odnaleźć prosto, ale niektóre są poukrywane i nie tak łatwo je dojrzeć, albo jakoś nie przypominają meczetu i mimo, że przechodzimy obok kilkakrotnie – nie mamy świadomości, że to takie miejsce.
Takim bardziej zrozumiałym minusem moich lutowych spacerów po uliczkach Starego Miasta było to, że wieża zegarowa wzniesiona w połowie XIX wieku (zwana Roloi) była zamknięta (jest czynna tylko w sezonie), a innym, już nie tak zrozumiałym – to, że nie wszystko było otwarte w godzinach, w których otwarte być powinno i nie dotyczy to tylko kościółków.
Miasto Rodos wydaje się być całkiem sporym miastem i aż dziwi ta sezonowość, ale nie, nie: miasto żyje i to całkiem żwawo poza terenem Starego Miasta (to zawsze) i nabrzeżem w szpetny pogodowo wieczór.
To, co mnie zaskoczyło to teren Nowej Agory (Nea Agora): zupełnie prawie nie funkcjonuje, a zaglądałam tam o różnych porach dnia, a i pod wieczór również. Kiedyś, kiedyś jadłam tu suflaki i pamiętałam, że teren ten handlowo miał się całkiem dobrze, bo dużo tutaj sklepików, w tym i z biżuterią. Dziś poza kilkoma sklepikami wszystko zamknięte jest na głucho i przy tym dość smutnym obrazie odmienność znajdującej się na środku budowli (tu urządzono szalet miejski) aż uderza. W jednym czy dwóch pomieszczeniach trwały roboty remontowe – bardzo możliwe, że w sezonie teren Nea Agora ożyje. To, co ma się tutaj dobrze, to skromnie urządzone kafenijo: starszych wiekiem klientów (choć i kilku młodych panów widziałam) nie brakuje, ale z uwagi na niektórych osobników lepiej uważać tu z robieniem zdjęć. Widziałam również, że wciąż ktoś podchodził do periptero otwartego długo, długo wieczorem (a może całą noc – tego nie wiem, nie sprawdzałam), a znajdującego się w sąsiedztwie kafenijo, w bramie od strony nabrzeża. Dokładnie z drugiej strony (od zewnątrz) funkcjonuje niewielki bar z suflakami: widywałam tu sporo klientów, choć częściej kupowano jedzenie na wynos.
Teren Nea Agora: przeraźliwie smutno tutaj w lutym
Mimo, że celem mojej podróży było oczywiście Stare Miasto w Rodos, starałam się również choć trochę zobaczyć jak funkcjonuje współczesne miasto Rodos w swej codzienności, stąd o poranku, wędrując na teren Starego Miasta, ale również i wieczorami, chadzałam tam, gdzie mnóstwo sklepów przeróżnych marek, które znajdujemy w całej Europie, w tym również i w Polsce. W ramach takich spacerów odkryłam ładny w moich widzeniu park, choć szkoda, że zaniedbany, ale domyślałam się, że to kwestia braku pieniędzy.
Kiedy przechadzałam się cyplem, gdzie dużo drzew palmowych, gdzie Akwarium oraz szereg dużych jak na miasto Rodos hoteli – aż dumałam nad spokojem tego miejsca. Tu ciągną się, jedna za drugą, plaże, stąd i taka ilość hoteli. Miejsce to w sezonie pęka w szwach, a ja teraz widziałam tu tylko, i to też nie zawsze, kilku rybaków z wędkami. Ha, dwukrotnie, bliżej budynku, gdzie kafeteria (i klub) „Elli” zdarzyło mi się widzieć pływaka: musiał należeć do oficjalnego bądź mniej klubu morsów, bo woda w morzu z pewnością do ciepłych nie należała.
Nad morzem w różnych dniach i w różnych miejscach miasta Rodos
Na spacer pod mury twierdzy Agios Nikolaos wybrałam dzień słoneczny i najbardziej ze wszystkich fotogeniczny: po tym pierwszym, deszczowym nastąpił dzień, kiedy chmury wprawiały mnie w stan zachwytu. Kolejnym moim zaskoczeniem było to, że okupowane w sezonie molo prowadzące do twierdzy, na niektórych mapach nazwane jako Akti Boubouli, a na niektórych Platija Neoriou, było zupełnie puste i tak naprawdę tylko dla mnie.
To co odnotowałam na wielki plus w mieście Rodos to dbałość miejscowych o koty, co bardzo cieszy. W kilku miejscach, w tym także i tutaj właśnie, urządzone są kocie stołówki, gdzie miejscowi dokarmiają koty. W tym miejscu widziałam wystawione pudełko z prośbą o datki na jedzenie dla kotów.
Mimo niskich temperatur panujących w czasie mego rodyjskiego tygodnia – widziałam w mieście zaskakująco wiele kwiatów, co cieszyło mnie niebotycznie. To takie przyjemne widzieć w zimę (taką naszą, polską) wokół siebie wiele soczystej zieleni. Kwiaty tak mnie zachwycały, że wciąż je fotografowałam. Podobnie zresztą jak i urodziwe mozaiki: tych w mieście Rodos nie brakuje.
Kiedy organizowałam swój wyjazd do miasta Rodos zastanawiałam się, gdzie zamieszkać. Wiedziałam, że będę całe dnie spędzała na Starym Mieście, a z przeróżnych map, którymi byłam obłożona wynikało, że w jego zaułkach znajduje się dość dużo niewielkich hotelików. Obrazy pokazane w internecie kusiły mocno: śliczne niektóre z tych hotelików i tak pięknie położone w staromiejskich zaułkach, ale ostatecznie, nie wiem, czym powodowana, zrezygnowałam z zamieszkania na Starym Mieście, a dzień, w którym o tym zdecydowałam, wprost błogosławiłam po dokonaniu już pierwszego dnia rozeznania co do braku jakiegokolwiek tu życia. Ogromna większość tych hotelików zwanych butikowymi i pensjonacików – jest zresztą o tej porze zamknięta, więc tak wiele tu osiągnąć zimą nie można. Hotel, który mi się najbardziej przed przyjazdem podobał i był poważnie przeze mnie rozważany, co prawda działał w lutym (poszłam go obejrzeć, skoro już tam byłam – może jeszcze kiedyś do miasta Rodos się wybiorę), ale w zimę nie chciałabym w nim mieszkać.
I tak naprawdę nie wiem kiedy nadszedł dzień, w którym musiałam pożegnać się z gościnnym dla mnie miastem Rodos. Autobusem KTEL wczesnym świtem dnia siódmego jechałam na lotnisko: w autobusie byłam tylko ja i kierowca. Podobnie jak w dniu mego przyjazdu – padał deszcz i wyspa Rodos jawiła mi się ogromnie smutno. Znalazłam się na lotnisku na trzy godziny przed odlotem mego samolotu do Aten, ale ja, jak wszyscy wiedzą, nie lubię się przecież stresować. Lotnisko budziło się do życia: otwierała się nawet kafeteria. Zanim wystartowałam pogoda znacznie się poprawiła i pojawiło się słońce. Kiedy przeszłam już kontrolę – zobaczyłam, że znajdują się tu sklepy, takie jak na większych lotniskach: powoli się otwierały. Można tu również spokojnie wypić kawę i coś zjeść: niczego nie brakuje. Na tablicach informacyjnych przy odlotach z wyspy Rodos pojawiły się na dzień, kiedy i ja wyspę żegnałam, loty do Aten (trzy w ciągu dnia, w tym ostatni po 18-tej), jeden do Heraklionu oraz po jednym na wyspy: Kastelorizo i Kassos (tu przez Karpathos).
Kiedy leciałam do Aten widoczność była doskonała: uroki tego lotu i tego, co widziałam przez okienko samolotu zrekompensowały mi w 200% ten stresujący lot z Aten na wyspę Rodos. Widziałam wiele greckich wysp i wysepek bawiąc się w ich identyfikację. Żal mi było jedynie, że kiedy samolot wystartował – pod samolotem unoszącym się w górę znajdował się cypel z Akwarium. To kraniec przylądka Zonari, który tak pięknie wygląda na fotografiach, ale ja go niestety z góry nie widziałam. Widziałam natomiast, jak wspomniałam, wiele wysp i wysepek, w tym już w okolicach Aten malownicze wysepki wchodzące w skład mało znanej grupy zwanej Petali (Petalioi) oraz śnieg leżący w wyższych partiach wyspy Evia (Eubea). Kiedy odbywałam drugą część lotu: z Aten do Warszawy widziałam dwa palce Chalkidiki: Kassandrę i Sithonie (Athos znajdował się pod samolotem) oraz kilka wysp. Lot powrotny w obu odcinkach należał zdecydowanie do bardzo udanych.
Czy czułam smutek z powodu rozstania się z grecką ziemią?
Nie, od czasu, kiedy przez pół roku w roku mieszkam w Grecji – już takiego smutku nie czuję, do czego się przyznaję. Uznałam natomiast, że czas, który przeznaczyłam na poznanie miasta Rodos, w tym głównie jego Starego Miasta, jest czasem odpowiednim. Tak, tydzień czasu (wliczając dni podróży) to dobry wybór, by bez pośpiechu i kilkakrotnie zaglądnąć w każdy kąt, by móc niespiesznie delektować się wielkim, ba, niepowtarzalnym urokiem tego niezwykłego miejsca.
Kiedy samolot ze mną na pokładzie oddalał się od greckiej ziemi, a ja powoli traciłam ją z oczu, zaczęłam się zastanawiać nad tym, czy, gdybym miała po raz kolejny pojechać penetrować Stare Miasto na Rodos, wybrałabym porę letnią, albowiem poczułam kilka niedogodności w porze zimowej… I od razu sobie odpowiadałam: nie! Kiedy przypominam sobie te tłumy, które przychodzą na Stare Miasto w sezonie, a przecież ja tu również byłam 21 lat temu w lipcu, bo i nie miałam wyboru (dziecko w szkole) – moja odpowiedź musiała brzmieć: nie! W zimie na Starym Mieście było mi per saldo cudownie, no, może kolejnym razem wybrałabym się na przełomie lutego i marca, a nie początkiem lutego. Taką zmianę mogłabym wprowadzić – i żadnej innej.
Wróciłam z tej podróży spełniona i zadowolona, wróciłam ze świadomością, że Stare Miasto mam obeznane tak, że nawet o takim poziomie nie marzyłam. Nie oznacza to, że do miasta Rodos nie powrócę: miejsce to wpisałam już do mapy miejsc, do których powracać chcę i mocno wierzę, że nastąpi to znacznie wcześniej niż za 15 lat.
Wróciłam z tej podróży nie wiedząc jeszcze, że za niecałe dwa miesiące znowu stanę na greckiej ziemi, bo czas greckiego Wielkiego Tygodnia i Paschy jest zawsze przecież taki kuszący… To już będzie jednak zupełnie inna opowieść*).
1/. To, na co zwróciłam uwagę w mieście Rodos, w tym i na Starym Mieście, to tablice pokazujące drogę ewakuacyjną na wypadek trzęsienia ziemi. Wydaje mi się, że dotąd takich tablic nie widziałam;
2/. W zimę nie ma możliwości dojechania do wzgórza Monte Smith inaczej aniżeli taksówką (chyba, że znajdziemy jakiś dalekobieżny autobus KTEL, który jeździ po wyspie i tamtędy przejeżdża). W sezonie jeździ tam kolejka czy autobus turystyczny, ale to tylko w sezonie;
3/. W sezonie również można kupić wycieczkę spacerową po części murów otaczających Stare Miasto, która odbywa się pod opieką przewodnika, ale to tylko w sezonie;
4/. Zwiedzanie Synagogi możliwe jest tylko po wcześniejszym umówieniu i nie jestem pewna, czy Synagoga dostępna jest dla każdego – nie telefonowałam, a kiedy przechodziłam Synagoga była zawsze zamknięta;
5/. Czego na Starym Mieście w Rodos w lutym jest najwięcej? Kotów oraz skuterów (i podobnych jednośladów)! Skuterów, wiadomo: z uwagi na wąskie uliczki, choć widziałam, że po uliczkach z otoczaków wcale nie tak prosto jest prowadzić skuter czy motocykl. Podobnie ze spacerowaniem: trampki to minimum, co tu należy założyć (znam zwolenników bardziej sportowych butów z twardą podeszwą. Mnie wystarczyły trampki, choć czasami stopy moje czuły w nich krawędzie kamieni, ale tylko czasami). A czemu na Starym Mieście tak wiele kotów? Tego nie wiem zupełnie: może dlatego, że taka cisza tu i spokój poza sezonem?
Dziękuję autorom i właścicielom stron internetowych:
– http://www.rodosislandinfo.gr/
za ich trud włożony w prowadzenie tych stron. Dzięki Waszym stronom wyjechałam do miasta Rodos wyedukowana na takim poziomie jak wyedukowana być chciałam: dziękuję!
Big THANK YOU to authors of those websites for informations about Rhodes Town!
*) – wracając z Rodos i za chwilę mając bilet na lot do Grecji na 13 kwietnia – nie wiedziałam, że w Europie (w tym i w Polsce, i w Grecji) rozpanoszy się koronawirus, że zmarłych będzie się liczyć w tysiącach, że wszystkie loty zostaną poodwoływane, a granice państw – pozamykane. Nikt nie jest w stanie przewidzieć dziś, kiedy dopisuję te słowa (druga połowa marca 2020), kiedy sytuacja ulegnie poprawie: optymistycznie mówi się o czerwcu, ale to bardzo wstępne założenia. Zanosi się na wielki kryzys w Europie, który już uderza ogromnie w m.in. sektor turystyczny wszystkich krajów i tak naprawdę po raz pierwszy od wielu, wielu lat (od co najmniej dwudziestu) nie wiem nawet w przybliżeniu, kiedy znowu stanę na greckiej ziemi. Nie czas [jednak] żałować róż, gdy płoną lasy (Juliusz Słowacki).
Po znacznie szerszą relację z wymienionymi z nazw obiektami w mieście Rodos (tak współczesnej części, jak i na Starym Mieście), z niektórymi szeroko opisanymi, opatrzoną większą ilością zdjęć (ponad 100 sztuk) – zapraszam do sklepu, w którym znajduje się ebook „Grecja śladami Betaki. Miasto Rodos”.
Tekst i wszystkie zdjęcia: Beata Kuczborska/betaki.pl