2022: Kreta  (życie codzienne)  

maj / październik  

 

Nie spodziewałam się, że moja stara Malia przywita mnie w taki sposób, jak to zrobiła, kiedy po wiosennych wakacjach w Paleochorze i Rethymno przyjechałam na sezon na wschód Krety*.

Kiedyś ktoś mi powiedział, że Kreteńczycy są takimi osobami, które dość długo dojrzewają do okazania uczuć potrzebując więcej czasu na poznanie człowieka.  Tym zresztą tłumaczono wszystkie problemy, które miałam ze strony właściciela mieszkania, kiedy zamieszkałam w Rethymno po raz pierwszy: wszak w roku kolejnym właściciel był nie tym samym człowiekiem, który tak mnie dręczył rok wcześniej, nie tylko zresztą mnie.

Wspominałam o tym w moim ebook-u.

W Malii** w roku poprzednim nikt mnie nie dręczył oczywiście i wszyscy byli dla mnie bardzo serdeczni, ale powitanie mnie w tym roku przeszło moje oczekiwania.

 

Znowu w starej Malii, którą tak bardzo pokochałam

 

Nie chcę, by zabrzmiało to dziwnie, ale po tegorocznym przyjeździe do Malii czułam się tak, jakbym była kimś ważnym dla tych ludzi, a przecież tak chyba nie jest.

Docierały do mnie miłe opinie i to skąd: aż z Gouves nawet! Czytałam: „Przyjechała ta kobieta z Polski, która tak ładnie mówi i pisze o Malii”. Byłam kompletnie zaskoczona, kiedy otwarcie mi mówiono: „To dzięki tobie w starej Malii słychać bardzo często język polski, a to dla nas ważne”.

Zupełnie się tego nie spodziewałam!

 

Powitanie morza i wysepki Afentis Christos

 

Znajomi mówili mi, że poprzez to co robię, odczarowałam tę starą Malię. Pokazałam światu, że ona istnieje. Że poza tą rozrywkową, niekoniecznie  pożądaną współczesną Malią jest jeszcze i stara Malia, która jest perełką, przepięknym zakątkiem w tej części Krety i że warto ją poznać.   

Mieszkańcy starej Malii byli mi za to bardzo wdzięczni, ale ja wdzięczności przecież nie oczekiwałam. Owszem, opowiadałam przez całą zimę o starej Malii jak o czymś prześlicznym w tym rejonie, ale przecież nie oczekiwałam nie wiem jakich pochwał za to.  Przyznać jednak muszę, że wszystko to było bardzo, ale to bardzo miłe.

Nie widziałam końca powitań. Wszyscy mnie całowali i obściskiwali na powitanie tak, że ogarniało mnie niesamowite wzruszenie. Wszyscy moi bliscy mieli się dobrze.

 

W zakątkach starej Malii

 

Ja z wielkim wzruszeniem natomiast zaglądałam w te moje poznane rok wcześniej zakątki, przesiadywałam w swoich kafeteriach i byłam taka szczęśliwa, że znowu tu jestem. Zajrzałam także na cmentarz: niestety, zauważyłam kilka nowych grobów. To napełniło mnie smutkiem, choć nikogo ze zmarłych nie znałam. Albo inaczej: znałam tylko z widzenia, a po nazwiskach nie poznałam.   

 

Kwieciście w maju w starej Malii: mój ulubiony zakątek nasturcjowy

 

Najważniejszym wydarzeniem w czasie, kiedy przyjechałam nareszcie do Malii, było przyjście na świat małego chłopczyka, któremu, zgodnie z grecką tradycją,  zaplanowano  dać na imię Nikos: po dziadku, ojcu ojca.  To najmłodszy członek rodziny, która stała się już rok wcześniej dla mnie pareą. Mały urodził się w maju: dwa dni przed moimi urodzinami. Nigdy tej daty nie zapomnę. Wyczekiwany taki, także i przeze mnie  – od pierwszych chwil swojego życia stał się wielką radością nas wszystkich.  

Kiedy po krótkiej przerwie związanej z tym wydarzeniem moja ulubiona kafeteria „Honey Corner” wznowiła działalność, częstowano tam słodkościami.

„Boy” – tak właśnie! 

 

Okolicznościowe słodkości w „Honey Corner”

 

Na twarzach bliskich maluszka widziałam wielkie szczęście. Ci ludzie tego szczęścia nawet nie próbowali ukryć. Mnie się też to udzieliło. Taka radosna atmosfera zapanowała w „Honey Corner”, jakieś ożywienie się pojawiło.   Dyskusje, rozmowy, kto przechodził, przejeżdżał – zatrzymywał się, dopytywał…

Kawę przyrządzał tato dziecka: taki był zresztą plan. Mama miała pojawić się  nie tak szybko. 

Tato dziecka dopytywał czy wiem, że przez 40 dni  od narodzin mały Nikos  razem z mamą będzie przebywał wyłącznie w domu.

Taka na Krecie tradycja – dodał.

 

Kiedyś o tym słyszałam, ale przyznam, że nie wiedziałam, że nadal to praktykowane.  To się tu nazywa Σαραντισμός (sarantismos – nie wiem jak to przetłumaczyć. Pewnie „sarantyzm”, ale takie słowo też nam niewiele przecież  powie, poza związkiem ze słowem saranta / czterdzieści). Zgodnie z tą tradycją, po czterdziestu dniach od narodzin matka idzie z dzieckiem do kościoła, by przyjąć błogosławieństwo. Nie jest to jednak oczywiście chrzest, a jedynie przygotowanie do niego. Jest to również ceremonia oczyszczenia matki.

Z medycznego punktu widzenia jest to czas, kiedy matka dla regeneracji  i nabrania sił powinna pozostać w domu.  Ma to również znaczenie, kiedy spojrzeć na ważność tych pierwszych czterdziestu dni życia dziecka dla relacji matka – dziecko.  Dziś pewnie inaczej, choć kto wie, jak to wygląda w tradycyjnych górskich wioskach, ale kiedyś z pewnością nie było rzadkością pognanie kobiety do pracy w polu w krótkim czasie po urodzeniu dziecka. 

 

Jakby nie było, miałam nie zobaczyć ani dziecka, ani jego matki przez długi czas. Mogłam cieszyć się z pokazywania mi zdjęć, ale na wyściskanie ślicznej i przemiłej  Eleftherii musiałam długo czekać mimo, że była tuż obok.  

 

Nieco odmienne niż to najbardziej typowe spojrzenie na Agios Nikolaos

 

Rzecz przedziwna: naprawdę cieszyłam się z powrotu do Malii, co wielu dziwiło.

Pytali: nie chcesz mieszkać w Rethymno?

Ha, Rethymno kocham pod niebiosa, zaprzeczać nie będę, ale przyznać muszę, że  w życiu codziennym to stara Malia okazała się być dla mnie domem. Nie oznacza, że w Rethymno przez dwa sezony było mi źle, nie, ale w starej Malii i w ogóle na wschodzie było mi lepiej. 

 

W Rethymno na laiki

 

Często jeździłam do Rethymno: firma dała mi dwa dni wolne i to na moją prośbę w poniedziałki i czwartki. Na czwartkach mi zależało, bo to dzień, kiedy w Rethymno odbywają się tak lubiane przeze mnie laiki.  Jeździłam do Rethymno z przyjemnością: oczywiście, że nie co tydzień, bo to jednak męcząca wyprawa, a i pranie czy porządki w domu też czasem trzeba przecież zrobić, ale raz czy dwa razy w miesiącu starałam się w moim Rethymno być. I to właśnie w czwartek, ale czasem i w poniedziałek jechałam: w zależności od moich towarzyskich potrzeb. 

 

Któregoś dnia w sezonie w Rethymno

 

Bo do Rethymno jeżdżę w zasadzie towarzysko. Oczywiście, że lubię spacerować uliczkami Starego Miasta, ale ważne jest dla mnie tamtejsze towarzystwo osób, które poznałam wcześniej, i te znajomości podtrzymuję. O ile dobrze pamiętam, raz na pewno, a może i dwukrotnie w sezonie zanocowałam w Rethymno. Zdarzyło się  to wówczas, kiedy wiał silny wiatr i już w środę było wiadomo, że statki na Balos nie popłyną. To było dla mnie szansą zostania w Rethymno na dwa dni, czym się oczywiście cieszyłam.

 

Zachód słońca oglądany w marinie w Rethymno

 

Nie miałam w tym roku nowych wycieczek: wszystko zawodowo wyglądało tak samo jak rok wcześniej poza tym, że mniej pływałam na Santorini, bo tę wycieczkę mieliśmy w moje wolne dni. Oczywiście firma wiedziała, że jeśli będzie taka potrzeba, to mimo dni wolnych – popłynę, stąd kilkakrotnie i na Santorini byłam.

 

Z kluczem do kościółka Agios Nikolaos w Agios Nikolaos, od którego swą nazwę wzięło miasto 

 

Nadal najwięcej satysfakcji odczuwałam po wycieczce na wyspę Spinalonga****: nie wiem, czy to nie forma masochizmu, bo spalam się emocjonalnie w czasie prowadzania grupy po terenie dawnego leprozorium tak, że potrzebuję potem trochę czasu, żeby dojść do siebie, ale bardzo to lubię i czuję się spełniona kiedy wiem, że po takim grupowym spacerze mury dawnej twierdzy weneckiej już do moich turystów przemawiają, a nie są tylko zimnymi murami.  

 

W zabudowaniach na wyspie Spinalonga

 

Regularnie jeździłam i to dwa razy w tygodniu z wycieczką na Balos i wysepkę Imeri Gramvoussa: daleko, ale rozumiem, czemu turyści chcą tam jeździć. Zjawiskowo piękny teren, ot i tyle!

Czwarty rok jeździłam na tę wycieczkę i wciąż nie czułam przesytu ani Balos, ani Gramvoussy. Niesamowite jest to postrzeganie przeze mnie tych terenów, niesamowite to, że wciąż widzę je inaczej. I wiem, że trudno to zrozumieć.   

 

Na Balos: spojrzenie ze skały Tigani

 

Tylko kilkakrotnie w sezonie miałam wolną sobotę: dwa razy chyba jedynie. Wycieczka do Knossos jest wycieczką bardzo popularną i to stąd w każdą sobotę byłam zajęta. Trochę szkoda, bo to w soboty właśnie w Heraklionie odbywają się  największe kreteńskie laiki, które uwielbiam i dla atmosfery, i dla cudowności, które tam można znaleźć.  Niestety, rzadko kiedy mogę na nie zajrzeć, podobnie jak i do sąsiadującego z laiki starego kafenijo, w którym doskonale karmią: kiedy przyjeżdżam z wycieczką do Heraklionu – laiki właśnie się zamykają… Mój pech!  

 

Na laiki w Heraklionie w maju

 

Jeden z wolnych dni przeznaczyłam na wycieczkę do dzielnicy Chrisopigi w Heraklionie, by poszukać grot, w których dawniej mieszkali chorzy na trąd.

Najczęściej mówi się, że groty te wykuto w skałach w czasach okupacji tureckiej (w XVIII wieku) i tak powstała kolonia trędowatych Meskinia (gr.: Μεσκινιά). Teren ten znajdował się wówczas poza murami miasta, a dziś to blisko centrum (niedaleko od dworca autobusowego KTEL). Chciałam to miejsce zobaczyć choćby dlatego, że wiąże się z prowadzonymi przeze mnie wycieczkami na Spinalongę: chorzy mieszkali tu w tragicznych warunkach przez blisko dwieście lat, zanim utworzono leprozorium na wysepce. A przecież opowiadam moim grupom o tym, co działo się z chorymi zanim leprozorium powstało: i o lazaretach z czasów weneckich, i o tym miejscu w herakliońskiej dzielnicy Chrisopigi także.   

 

Przy grotach na terenie dawnej kolonii trędowatych Meskinia w Heraklionie

 

 

Mieszkającym w Meskinia chorym nie wolno było przekraczać bram miasta. Siadali zatem najczęściej przy pobliskiej, istniejącej do dziś, Bramie Świętego Jerzego i prosili o jałmużnę. Z tego,co otrzymali oraz co zdołali wyhodować na tym skalistym terenie przyszło im się utrzymywać. Nie wolno było im prowadzić handlu, w tym także sprzedawać własnego drobiu czy jajek w obawie przed ryzykiem rozprzestrzenienia się choroby. Mieszkańcy nie mieli wody i pobierali ją ze studni, ale w latach suchych właściciele studni nie pozwalali trędowatym z niej korzystać. Dopiero pod koniec XIX wieku powstało na tym terenie ujęcie wody. Odczuwanie zimna, wysokiej wilgotności, przejmujących wiatrów – to była dramatyczna rzeczywistość porzuconych przez wszystkich chorych ludzi.

Z zachowanych dokumentów wynika, że grot było 165 i być może mieszkali w nich nie tylko trędowaci. Słowem (z tureckiego)  „miskin”, od którego teren wziął nazwę, określano także  biednych, nieszczęśliwych i opuszczonych.  O dramatycznych warunkach życia chorych panujących w kolonii pisali w zachowanych do dziś dokumentach podróżnicy, którzy zatrzymywali się wówczas w Heraklionie.

 

Przy grotach na terenie dawnej kolonii trędowatych Meskinia w Heraklionie

 

Po powstaniu leprozorium na Spinalondze w grotach tych mieszkała biedota, a później nawet i uchodźcy z Azji Mniejszej.

Nie do końca jest jasne, w jaki sposób groty te powstały. Wiadomo, że mogły powstać w sposób naturalny, a chorzy powiększali je dostosowując do swoich potrzeb, ale według części znalezionych dokumentów: mogli wykuć je w skałach  żołnierze tureccy, by zapewnić sobie schronienie.

Dziś wszystko to okrutnie zaniedbane, a część grot już zupełnie niedostępna, bo wchłonięta przez piwnice wybudowanych tutaj domów. Udało mi się jednak część tych grot obejrzeć, ale nie wchodziłam do środka żadnej z nich, nawet jeśli było to możliwe (nie zawsze jest, ale czasem tak) z uwagi na obawy co do stabilności podłoża.

Jaka będzie przyszłość tego miejsca? Nie wiadomo. Czytałam niedawno o chęci u części społeczeństwa zachowania tego miejsca dla potomnych: myśl tę poddali pod rozwagę miejscowi, a badacze i naukowcy postanowili to rozważyć.  Doprowadzenie do porządku tego zaniedbanego miejsca i jego utrzymanie wymagać będzie pieniędzy. Czy się znajdą? Dziś nie wiadomo.

 

Przy grotach na terenie dawnej kolonii trędowatych Meskinia w Heraklionie

 

Innego wolnego dnia wybrałam się do nieodległego Limenas Chersonissos, by  stąd pójść do przylądka Sarantari. Miałam zamiar zrobić to już w roku poprzednim, ale…

Wiadomo: najpierw mam bardzo dużo czasu, potem jest zbyt gorąco, a potem nagle okazuje się, że… czasu już nie mam! W tym roku postanowiłam i to zaraz początkiem sezonu korzystając z chłodniejszego dnia maja: wszak to tak blisko mego domu, a miejsce mi zupełnie nieznane.     

 

W drodze do przylądka Sarantari

 

Do Limenas Chersonissos pojechałam autobusem i doszłam do porciku z latarnią morską. Tu, w nieodległej tawernie zapytałam, ile będę szła piechotą do plaży Sarantari (Saradari) [gr.: Η παραλία Σαραντάρη ή Σαραντάρι], a właściwie i dalej nieco: do widocznego tam hen hen na cypelku małego kościółka. Obsługa tawerny stwierdziła:

Makria!

Daleko! Kiedy słyszę od Greków: „makria”, od razu dopytuję o szczegóły, bo takie „makria„ (z greckiego: daleko) już kiedyś i przy niecałym kilometrze usłyszałam, więc jestem czujna. Obsługa podumała: wyszło, że potrzebuję około pół godziny.

Kala!

Jakie tam makria! Pół godziny spaceru? Ech, te nieostre określenia!  

Obsługa dodała, że droga widokowo piękna, pouczyła, gdzie skręcić i zakręcić: i poszłam. Warto wiedzieć, że do plaży Sarantari można dojechać i autem, ale jak wiadomo, ja autem nie jeżdżę, a tamtędy autobus KTEL nie podąża.

Wybrałam drogę nadmorską, najbliżej  jak się da morza. Można jechać i inną droga, nieco wyżej, ale ja chciałam nakarmić duszę i oczy widokami oraz bliskością tego terenu.

 

W drodze do przylądka Sarantari

 

Przyznaję: nie wiedziałam, że znajdę tu takie cudeńko! Byłam wniebowzięta, że je odkryłam. Rajsko tu, a jeszcze o tej porze roku?  

W maju, kiedy po kilka osób na każdej z plażyczek?

Cały ten teren to kilka plażowych płacht z parasolami. Każda z plażyczek ma nazwę, a może niektóre skrawki nazw nie mają? Tego nie wiem. Morze przybiera tu fantastyczne kolory i nawet moje komórkowe zdjęcia (kilka zrobiłam do natychmiastowego wysłania na fanpage) są piękne: w takich miejscach zdjęcia robią się same.

 

W drodze do przylądka Sarantari

 

Uroku miejscu i pewnej nietypowości dodają tu skalne urwiska: to nie tak często się zdarza. Białe wapienne skały, wyglądające jak ucięty kawałek tortu, oblewane są przez wody  turkusowego koloru. Patrzyłam jak zaczarowana!

 

W drodze do przylądka Sarantari

 

Bezwietrznie tu, bo przylądek skutecznie zatrzymuje wiatry, tak przyjemnie cicho, a morze spokojne do upojenia. Asfaltowa droga od pewnego odcinka staje się drogą szutrową. I kończy się zupełnie nagle!

Oglądałam plaże (jedna z nich to plaża dla naturystów), syciłam się ich urokiem,  ale jak tu dojść do kościółka, który już w pobliżu, ale drogi brak?

Wydeptaną ścieżką wspięłam się na górę (z 5-6 metrów może): jest główna droga asfaltowa, brawo! Ale  jest i duży teren hotelowy. Nie zauważyłam innej drogi, więc przeszłam przez teren hotelu dochodząc przez plażę hotelową do przylądka Sarantaris: tak nazywa się miejsce, gdzie znajduje się ten niewielki, dwunawowy, ale zamknięty kościółek Agios Georgios Sarantaris. Na wyciągnięcie ręki wynurza się z wody mała wysepka: spokojnie można dopłynąć wpław. Z mapy wynika mi, że na wysepce znajduje się jakaś jaskinia. Spod kościółka można zejść na dół, bo tu na drewnianym podeście urządzono plażę. 

 

W drodze do przylądka Sarantari: kościółek już widać

 

Idąc od Limenas Chersonissos do przylądka Sarantaris można w którejś z kafeterii czy tawern wypić kawę i coś zjeść. Jest tu kilka takich przybytków, a widoki z tych posadowionych po stronie morza (są takie), jak łatwo się domyśleć, wspaniałe. W takich przypadkach nie żałuję, że nie jeżdżę autem: tę trasę trzeba przejść, bo nie zobaczy się, nie dozna tego samego jadąc autem choćby tą najniżej położoną drogą, chyba, żeby przystawać co kilka metrów i wychodzić z auta. 

Mnie spacer w jedną stronę zajął około 70 minut: specjalnie spojrzałam na zegarek. Ze zdjęciami, długimi przystankami, zachwycaniem się wszystkim, co wokół,  z zupełnym niespieszeniem się. Kawę wypiłam w drodze powrotnej.

 

W drodze do przylądka Sarantari

 

W tym sezonie odwiedziłam, również nareszcie, jeszcze jedno ważne miejsce, które  znajduje się tuż obok mnie, a na które w poprzednim sezonie nie znalazłam czasu albo ochoty, kiedy miałam czas… To, położone w zasadzie pomiędzy Stalidą (Stalis) a Limenas Chersonissos muzeum na otwartej przestrzeni, Lychnostatis (gr.: Μουσείο Λυχνοστάτης).

Cóż za cudowne miejsce! A ile wiedzy można tam sobie przyswoić i to w taki bardzo przyjemny sposób!

 

 

Na terenie Lychnostatis

 

Wstęp do tego miejsca jest płatny, a za dodatkową, niewielką opłatą, można wypożyczyć słuchawkę, która opowiadając po polsku przyjemnym, ładnym głosem  o poszczególnych miejscach – oprowadzi nas po całym terenie, przybliżając kulturę kreteńską, zwyczaje, to, co związane z karobem, ziołami, produkcją oliwy, tworzeniem narzut, kap, pięknych serwet i z wieloma innymi rzeczami. Zasłuchać się można w tych cudownych opowieściach, a przeniesienie w czasie następuje  tu bardzo szybko.

To co widzimy w Lychnostatis to już odchodzący świat. Może jeszcze gdzieś tam w górskich wioskach możemy go spotkać, znaleźć, ale i tam już go coraz mniej. Większość dąży do nowoczesności, kojarząc z nią poprawę swego bytu: kto chciałby rozpalać dziś lampę naftową kiedy się ściemnia? Z pewnością niewielu.  

 

 

Na terenie Lychnostatis: tu mitato / mitatos  (gr.:  μητάτο i μιτάτο, również μητάτος i μιτάτος), najczęściej niewielki, zazwyczaj okrągły budynek z kamienia, wykorzystywany niegdyś przez pasterzy do produkcji serów (w pobliżu pasły się zazwyczaj owce). Obiekty te służyły również podróżnym jako czasowe schronienie dla odpoczynku

 

W porównaniu do roku poprzedniego odwiedziło mnie w Malii znacznie więcej znajomych i jeszcze więcej czytelników mojej strony. Zaczęli przyjeżdżać od maja, zaczęli przyjeżdżać tak, że musiałam zrobić sobie kalendarz, żeby się w tych odwiedzinach nie pogubić.

Spacer po starej Malii zawsze był obowiązkowy: wszyscy chcieli zobaczyć tę moją perełkę, wszyscy chcieli wypić kawę w miejscach, o których tyle czasu opowiadałam. Jeździliśmy i na wycieczki: znajomi i czytelnicy strony są zazwyczaj zmotoryzowani, więc chętnie zabierałam się z nimi autem gdzieś, gdzie jechali.

 

Wiatraki – symbol Lassithi

 

Dzięki temu objechałam i to aż trzykrotnie cały płaskowyż Lassithi zaglądając do jego rozmaitych wiosek. Tego mi brakowało i to bardzo. Przez cały poprzedni sezon, co tydzień, widziałam płaskowyż z okna autokaru, co rozbudzało to moją wyobraźnię i to bardzo, a nigdy nie mogłam wstąpić do wiosek, zatrzymać się przy monastyrze Kera /Kardiotissa (gr.: Μονή Παναγίας Καρδιώτισσας / Κερά),     pospacerować, wypić kawy w kafenijo… Źle mi z tym było. Ten rok był zupełnie inny: jeździłam ze znajomymi po płaskowyżu jak tylko chciałam.

 

Płaskowyż Lassithi to tereny wykorzystywane rolniczo, w tym i dla wypasania owiec i baranów

 

Zachłysnęłam się płaskowyżem Lassithi ogromnie: i tym wiosennym, majowym, i letnim, gdzieś w lipcu, ale i wrześniowym, jesiennym, z przebarwiającymi się liśćmi… Ależ tam było pięknie jesienią i to nawet tą wczesną!   

 

Cudowna zabudowa starej części wioski Tzermiado (gr.: Τζερμιάδο)

 

…i w jednym ze sklepików w wiosce Tzermiado

 

Nie, co do płaskowyżu Lassithi mimo to nie jestem zaspokojona, nie wiem, czy w ogóle można się nim zaspokoić. Jest jeszcze nadal w sporej części przeze mnie nieodkryty, ale powoli, powoli…

 

Jeden z cudownych mieszkańców płaskowyżu Lassithi

 

Marzę o co najmniej kilkakrotnym jeszcze powrocie na płaskowyż, takim oczywiście prywatnym, niespiesznym, samochodem, z przystankami  widokowymi w zatoczkach, ale i w wioskach z szeroką ofertą tego, co miejscowi wytworzą, wyprodukują. Z przejazdem drogami, gdzie przez kilka kilometrów nie widzi się żadnego auta, z prostymi przydrożnymi straganikami z miodem, przyprawami, oliwą, przy których podsypiają starsi zazwyczaj Kreteńczycy. Szkoda mi tych ludzi: ruch samochodowy tutaj niewielki, a oni potrzebują wsparcia, stąd próbują sprzedawać plony kreteńskiej ziemi, ale zainteresowanie tym terenem mizerne, jeśli porównać do terenów popularnych w zachodniej części takich jak droga wzdłuż wąwozu Topolia prowadząca do plaży Elafonissi.  

 

 

W monastyrze Kroustallenias (gr.: Ιερά Μονή Κρουσταλλένιας)

 

Oczywiście to, że nie ma tutaj tłumów turystów jest przyjemne: cisza, spokój…,  ale dla tych, którzy próbują łatać budżet domowy wspierając się turystyką nie jest to dobre. Mnie zastanawia i to, czemu turystom nie przypadają do gustu takie tereny jak właśnie płaskowyż Lassithi. Przecież nie tylko tu ładnie, ale i tak ciekawie. Wiem, plaże i plaże to jest to, co turyści lubią, a płaskowyżowi plaże są obce: to przecież górski teren.

 

 

Oglądając wioski Lassithi

 

Prywatnie miałam w tym roku znacznie więcej szczęścia niż w ubiegłym: pasowały mi w rozumieniu moich dni wolnych odwiedziny znajomych i czytelników, dzięki czemu może i mniej się w sezonie wyspałam, ale za to zobaczyłam bardzo dużo, a i w panigiriach, festiwalach i różnych koncertach brałam udział. Bez samochodu w górskich wioskach to naprawdę problem. Wdzięczna jestem wszystkim tym, którzy wybierając się tu i tam potrafili zapytać, czy chcę pojechać.

Dziękuję bardzo! I dziękować będę!

 

Na panigiri z okazji Święta Zaśnięcia Bogurodzicy, przypadającego 15 sierpnia, pojechałam ze znajomymi do Neapoli, większego miasteczka tu, we wschodniej  części Krety. Święto to jest drugim po Pasce co do ważności świętem w Grecji, a panigiri w Neapoli – ogromne! Mieszkańcy starej Malii bardzo mi to właśnie panigiri polecali i stąd taki wybór.

Nie zawiodłam się!

 

Panigiri w Neapoli jest naprawdę ogromne

 

Pierwszy raz jadłam właśnie tutaj kluseczki skioufichta [gr.: σκιουφιχτά]. To specjalność Krety.  Skioufichta to tradycyjny kreteński makaron zwany tutejszym spaghetti. Jest ręcznie robiony, a głównymi składnikami są  mąka pszenna, woda, sól i kapka oliwy.

Nazwa „skioufichta”  pochodzi od czasownika „skioufizo”, co w dialekcie kreteńskim oznacza podobno „skręt”, zatem nazwa tego makaronu pochodzi od sposobu, w jaki jest przygotowywany. Przygotowanie takiego makaronu to tak naprawdę zabawa, a nie praca, zabawa i to relaksująca:   przygotowane ciasto krojone jest na kawałki a następnie skręcane dla uzyskania odpowiedniego kształtu. 

Kluseczki bez sera skojarzyły mi się z polskimi kluseczkami,  które robiła moja Babcia, a które nazywała „kładzione”: smakowitość wielka. Te, które nam tu podano niezupełnie miały prawidłowy kształt, ale smakowały wybornie i to było najważniejsze.   

 

Kluseczki skioufichta w Neapoli

 

Popadłam w taką miłość do tych kluseczek, że stały się chyba najczęściej zamawianą przeze mnie potrawą w tawernach, a skioufichta przyrządza się na różne sposoby, w tym i jako skioufichta carbonara. Można je przyrządzić z kurczakiem czy grzybami, ziołami, brokułami, albo jeszcze na inny sposób. Kiedy znajoma z Rethymno odkryła, że można kluseczki te kupić w zwykłym super – markecie, jak każdy makaron – szczęście moje sięgnęło zenitu! Od tego dnia paczka ze skioufichta zawsze leżała u mnie w kuchennej szafce. Jadałam je często przyrządzone w najprostszy jak można sposób: po ugotowaniu posypane startym serem, na przykład gravierą czy jakimś innym… Pyszność  dla mnie!  

 

Na naszym stole w czasie  panigiri w Neapoli, w tym kluseczki  skioufichta  podane w prosty sposób: posypane serem

 

Na panigiri nie brakowało oczywiście smakowitego chleba artos ( gr.: άρτος ),  który pieką  miejscowe kobiety. Przynoszą wielkie bochny do kościoła, a tu kroi się je w grube pajdy, wrzuca do koszy i każdy może się częstować. Bardzo lubię artos: to słodki i aromatyczny chleb, którym nigdy nie pogardzę.  

Na panigiri nie brakowało i muzyki. Po uroczystościach kościelnych rozpoczęto  biesiadowanie, a przy muzyce na żywo pokazy tańców kreteńskich. Jak to na takich wydarzeniach bywa – po pokazach, do tanecznej zabawy przyłączyli się ci, którzy mieli na to ochotę. Mimo, że tańce kreteńskie nie są takie proste – chętnych nie brakowało i z każdym kwadransem krąg tańczących się powiększał, powstawał kolejny i kolejny… Zabawa trwała przez wiele godzin, a towarzyszyły jej również fajerwerki rozświetlające ciemne  niebo.

 

Na panigiri w Neapoli

 

W tym roku, z uwagi na jeżdżenie po płaskowyżu Lassithi i okolicach, poznałam sporo wiosek: ładniejszych, ciekawszych, ale i takich nijakich też… W sumie jednak naprawdę sporo! Wioską dla mnie najpiękniejszą, moim odkryciem na ten rok, moją wioską sezonu (wybieram sobie taką od kilku lat) została Avdou (gr.:  Αβδού ), zupełnie niedaleko od Limenas Chersonissos. Byłam w niej trzykrotnie i to wielogodzinnie – jestem nią zachwycona. 

 

W wiosce Avdou

 

Wioska musi działać prężnie jako miejsce różnorakich wydarzeń: wnioskuję to z drogowskazów z napisem: „Do terenu z wydarzeniem”. Widziałam też kilka plakatów zapowiadających koncerty. Sama byłam tam również na festiwalu kuchni kreteńskiej.

 

 

Na festiwalu kuchni kreteńskiej w wiosce Avdou

 

Avdou to stara wioska. Jest miejscem urodzenia kilku znanych osób, w tym bojowników, ale i artystów. Jeden ze znanych muzyków, Nikos Androulakis, często podkreśla, że to jego rodzinna wioska. Być może stąd tradycja organizowania wydarzeń kulturalnych, które, co dużo mówić, wspaniale reklamują wioskę.

 

W wiosce Avdou

 

Na wielu domach w wiosce widnieją przyzwoicie wykonane tablice mówiące o tym, co w danym budynku w latach przeszłych funkcjonowało. Tych tablic jest ogromna ilość: zawierają daty oraz imię i nazwisko właściciela prowadzącego daną działalność. Obrazki na tablicach nawiązują do kierunku działalności. Fryzjer, krawiec, piekarz, rzeźnik… 

Naprawdę dużo tego!

 

Tablica na ścianie jednego z  domów w wiosce Avdou

 

I przyglądając się tym tablicom – popadłam w końcu w jakiś smutek.

Uświadomiłam sobie bowiem, jak bardzo wioska zmieniła swój charakter.  Poznikały z niej małe warsztaciki, co pewnie stało się ze śmiercią właścicieli dawnego pokolenia, gdzie młodsi z różnych przyczyn nie chcieli takiej działalności kontynuować, a wiele domów, w których funkcjonowały warsztaciki wymaga remontu, bo chylą się ku upadkowi.

 

W wiosce Avdou

 

Dziś w wiosce Avdou znajdziemy zwyczajny sklep albo dwa, jeden duży, taki dla turystów, kilka tawern, swoisty dom kultury, chyba nawet zakład fryzjerski gdzieś mi mignął, ale większość tych małych warsztacików od dawna już nie istnieje.

Przyglądałam się datom zakreślonym na tablicach: ta wioska musiała kiedyś tętnić życiem zawodowym jej mieszkańców. Dziś już tego zupełnie nie widać. 

 

W wiosce Avdou

 

Śliczny kościółek Panagia Evangelistria, wokół którego odbywają się wydarzenia,   pochodzi z XIV wieku i jest jednym z najstarszych w wiosce, w którym  można wypatrzeć freski: w bardzo złym stanie. W kopule znajdują się otwory („okienka”) i mogą mieć niszczycielski wpływ na wnętrze kościółka (zasolenie, padający deszcz – tak myślę).

 

Kościółek Panagia Evangelistria w wiosce Avdou

 

Widziałam tu dorodny platan: nie znam jego wieku, widziałam i tradycyjny dom z (jak głosi tabliczka) 1890 roku. Żal, że od kilku już lat nie funkcjonuje w wiosce muzeum instrumentów muzycznych mimo, że wciąż wisząca tablica głosi co innego. Nie szukajcie, nie znajdziecie: naszukałam się bez skutku, by w końcu zapytać. Nie ma, nie ma, a musiało być bardzo interesujące. 

 

W wiosce można wypić dobrą kawę i zupełnie przyzwoicie zjeść: domowa kuchnia kirii Rodanthi prosto podana, żadna tam znakomita restauracja, a jak smakowicie!  

 

Niepozorna tawerenka kirii Rodanthi

 

… i smakowicie na naszym stole

 

Z wioski Avdou zupełnie niedaleko do ciekawej jaskini Agia Foteini / Agia Fotini (gr.: Σπήλαιο Αγίας Φωτεινής), będącej dobrze znaną kryjówką w czasach okupacji tureckiej. Prowadzi tam pnąca się nieco pod górę kilkukilometrowa szutrowa droga. Auto można zostawić w pobliżu jaskini: jest tu wygodny parking, ale wodę ze sobą trzeba mieć. W tym terenie znajduje się również samotny stary kościół Agia Anna: w określone dni odbywają się w nim uroczystości kościelne.  

 

W drodze do jaskini Agia Foteini: zupełnie nieodpowiednio ubrana, ale mieliśmy zwiedzać wioski. Nagle moi kochani koledzy zmienili plan  

 

Od parkingu do jaskini Agia Foteini tylko kilkaset metrów plus może 100 schodów zabezpieczonych miejscami mocno niestabilną poręczą. Jakoś tak około setki: nie liczyłam!

Jeszcze tylko przystanięcie przy dzwonnicy i… jest!

Wnętrze niedużej kapliczki to to, co nam się po otwarciu bramy (zamykamy!) objawia. Tu kilka ikon oraz ścieżka do przesmyku, przez który należy się przecisnąć pomiędzy  skałami (warto mieć ze sobą latarkę).

I objawia nam się ona: duża, ładna!

To cel wędrówki: jaskinia Agia Foteini.

Tu można nakarmić dusze, tu można schłodzić rozgrzane wędrówką i słońcem ciała!

 

W jaskini Agia Foteini

 

Jaskinia znajduje się na wysokości 760 metrów. Według wierzeń miejscowych, Agia Foteini szukała spokojnego i odosobnionego miejsca, w którym mogłaby poświęcić swoją duszę i ciało Bogu na resztę swojego życia. Ponieważ nie mogła znaleźć odpowiedniego miejsca, ukazała się jej Dziewica Maryja i dokonała cudu: dotknęła góry i stworzyła jaskinię w skale, aby Agia Foteini mogła wejść i zostać pustelnikiem.

 

W jaskini Agia Foteini

 

Kościół świętuje w czwartą niedzielę po Pasce: przed jaskinią  odbywa się wówczas wielkie panigiri.  Tradycja mówi, że kościół dokonuje cudów, a niektóre kobiety mające problemy z poczęciem wierzą, że po modlitwie i wypiciu święconej wody kapiącej w jaskini zawsze urodzą chłopca.

Miejsce to wymieniane jest w źródłach jako klasztor. Być może w okolicznych jaskiniach sporadycznie przebywali mnisi – pustelnicy, ale jak twierdzi większość źródeł:  nie widać tu śladów zorganizowanego zespołu klasztornego.

 

Na  górze, tuż przy wejściu do jaskini

 

W dni wolne, kiedy nie urządzałam sobie wycieczki, w tym do Limenas Chersonissos do kafenijo kiriosa Giannisa***, snułam się po starej Malii przyglądając się przyrodzie i temu, jak zmienia się z upływem tygodni. To fascynujące móc czynić takie obserwacje. Widziane w czerwcu malutkie jak  orzechy włoskie granaty – na przełomie września i października były już duże i bardzo smaczne. Winogrona z owocami jak kuleczki grochu – we wrześniu ociekały smakowitością, a sierpniowe figi zajadane prosto z drzewa smakowały wybornie!   

 

Malutkie granaty, częściowo jeszcze z kwiatkami, w drugiej połowie czerwca

 

Granaty końcem września

 

Przyglądałam się drzewom oliwnym i kwiatkom, które przekształcały się w owoce tak malutkie, że trudno było uwierzyć, iż staną się oliwkami, które doskonale znamy, różnorakim kwiatom rozkwitającym i … przekwitającym. Wsadzałam nos w plumerię, od której zapachu jestem do lat uzależniona.

Co za luksus mieć taką możliwość całymi tygodniami!   

 

Obsypana kwiatami plumeria

 

Podglądałam lawendę, oregano, rozmaryn i całą masę innych ziół, których na Krecie nie brakuje. Przesiadywałam z tutejszymi znajomymi nie tylko w kafeteriach, ale także w ogródkach ich domów… Przyjemnie mi było nawet milczeć wspólnie!

 

Dorodne winogrona wrześniową porą

 

Chadzałam oczywiście i do współczesnej Malii…

Czasami tylko, to prawda, ale chadzałam: na ploteczki do znajomych pracujących w sklepach, ale także wówczas, kiedy miałam chęć na zabawy z morskimi falami, albo na spacer brzegiem morza do porciku albo hen: aż do plaży Potamos. Wchodziłam w gaje oliwne albo cytrusowe przyglądając się niedojrzałym jeszcze owocom. Albo pomiędzy bananowce: oblepione malutkimi banankami wciąż mnie zachwycają przecież! Co to za wspaniały relaks takie obcowanie z przyrodą! Co za wspaniały czas takie niespieszne życie w mojej Grecji odliczane od dnia wolnego do dnia wolnego!  

 

W gaju oliwnym w mojej Malii

 

I w gaju bananowym

 

I przyznać muszę, że tegoroczna Malia była dla mnie łaskawsza od ubiegłorocznej jeśli myśleć o trzęsieniach ziemi. Tak naprawdę ziemia trzęsła się tu w tym roku tylko kilkakrotnie i to bardzo łagodnie. Tego sejsmicznego spokoju zupełnie nie da się porównać do tego, co działo się tu w sezonie poprzednim.

 

W czasie załamania pogody w połowie października: zimno!

 

Po zakończeniu sezonu zostałam jeszcze przez kilka dni w Malii: to był czas pożegnań. Malia żegnała mnie załamaniem pogody: deszcz padał częściej, niż się go spodziewałam. Mówiłam, że to Malia roni łzy, że płacze z powodu mego wyjazdu. Było bardzo zimno i tego nie umiałam już przełożyć na moje pożegnanie.  Kupiłam sobie ciepłe skarpetki na futerku, bo w domu marzły mi stopy: od morza wiał zimny wiatr, co nie było komfortowe. Pranie nie schło w ogóle: wilgoć była okropna.

 

Przy moim ulubionym drzewie oliwnym, któremu rok wcześniej nadałam imię Elpida (z greckiego: Nadzieja)

 

Tak, po raz kolejny do mnie dotarło, że mieszkanie na wyspie jest pogodowo trudne, kiedy skończy się lato. Wysoki poziom wilgotności, wiatry, deszcze…  No cóż: zdarzyło się takie dłuższe załamanie pogody w połowie października. Kilkudniowe, ale w taką pogodę kiedy pada, wieje i zimno a nic nie schnie – dni ciągną się jak makaron, a wyczekiwanie na słońce zdaje się nie mieć końca.  

O ile w roku poprzednim słońce, po załamaniu się pogody, żegnało mnie kiedy wyjeżdżałam z Malii, pojawiając się na niebie właśnie w tym dniu, o tyle w tym roku nie dało się go dostrzec nawet na chwilę.

Opuszczałam moją Malię ze smutkiem w sercu, żegnana serdecznie przez jej mieszkańców. Opuszczałam ją z zaproszeniem na wielkie kreteńskie wesele w końcu listopada. To moja parea tak mnie zapraszała. Nie obiecywałam, że przyjadę na wesele, choć mocno mnie to kusiło. Że też  końcem listopada musiało być: toż to raptem kilka dni po moim przyjeździe do Polski… Taki to mój pech! Tradycyjne kreteńskie wesele na 1300 osób, z muzyką kreteńską, ale i grecką, graną przez muzyków oraz jakiś zespół…

Przyjedź – kusiła kirija Marija. – Będziemy tańczyć całą noc. Albo i dwie noce – zachęcała.

Już sobie to wyobrażałam!

No cóż…

Jeśli nawet nie dasz rady przyjechać na nasze wesele, to przyjedziesz w przyszłym roku na chrzciny Nikosa, bo chyba będziemy go chrzcić w maju  – tak mi mówiono.  

 

Kalo chimona! Kie tou chronou! – tak też mi mówiono.

Do zobaczenia! <3

 

 

 

Bilet na samolot do Polski kupiłam początkiem października: na połowę listopada.  Dla mnie tegoroczny sezon kończył się 15 października, ale jeszcze musiałam urządzić sobie wakacje, choć przy kupowaniu biletu mocno się wahałam: zostać jeszcze w Grecji czy jechać do kraju, którego zaczynało mi brakować.   Wiedziałam jednak, że będę żałować, jeśli nie zostanę w Grecji na wakacjach.

Ot, takie rozdwojenie!

Zostałam więc urządzając sobie wakacje, ale posezonowe wakacje to, jak zwykle, odrębna relacja. 

 

Jeden z moich ulubionych zakątków w starej Malii

 

Podobnie jak w latach ubiegłych, bez względu na to, co przyszłość przyniesie,  bardzo dziękuję chanijskiemu i herakliońskiemu Biuru Turystycznemu „CONSORT TRAVEL”, z którym w czasie tych tegorocznych blisko sześciu  miesięcy współpracowałam, jak i współpracującemu z nim Biuru Podróży „ITAKA”: podobnie jak w latach poprzednich doznałam od obu tych biur tak wiele dobrego, otrzymałam tak wiele dowodów sympatii i uznania, że z prawdziwą przyjemnością do każdej spędzonej na Krecie chwili wracam.

Wielkie dziękuję!

 

*- o moim odkrywaniu i poznawaniu  Malii czyli o czasie sezonie, kiedy po raz pierwszy przyjechałam na wschód Krety – można poczytać tutaj:

2021: Kreta (życie codzienne)

**- przenosząc z języka greckiego winno się mówić: TE Malia, a nie jak przyjęło się mówić w języku polskim TA Malia. Zaznaczam to dla zainteresowanych, świadomie używając nazwy TA Malia (i odmiany), jak większość wydawnictw w języku polskim.  

***- więcej o tym miejscu można poczytać tutaj:

Kirios Giannis i Jego kafenijo

****- pocztówkę o mojej Spinalondze można przczytać tutaj:

Spinalonga, wyspa trędowatych

 

 

Tekst i wszystkie zdjęcia: Beata Kuczborska / betaki.pl

 

Jeśli podobał Ci się ten wpis i chcesz wspomóc i wesprzeć moją działalność (będzie mi niezmiernie miło!), to możesz to zrobić tu, w postaci symbolicznej „kawy” dla Betaki. Z góry dziękuję! 🙂

 

Postaw mi kawę na buycoffee.to