Moja pierwsza podróż
Pierwsza podróż do Grecji i jej skutki
Kiedy nie jestem w Helladzie, co ma miejsce w czasie kilku miesięcy w roku, kiedy trwa przerwa w moich podróżach – rozmyślam…
Myślę oczywiście o raju i wciąż tęsknię za nim… Zawsze jednak powtarzam, że pojadę jak uzbieram pieniądze i mocno, bardzo mocno wierzę, że to się uda.
Co robię, żeby nie było mi aż tak bardzo przykro w czasie przerwy w „niebyciu” w moim raju? O, aktualizuję tę stronę (kiedyś, w czasie takiej przerwy ją stworzyłam), czytam oczywiście mnóstwo rzeczy o różnych zakątkach raju, tych gdzie byłam i tych, gdzie nie byłam, oglądam mnóstwo zdjęć i filmy z miejsc, które widziałam, słucham greckiej muzyki: i ten starszej, i tej nowszej….., snuję jakieś marzenia o tym, gdzie chciałabym pojechać, kiedy pojawi się możliwość powrotu.
Napisałam: powrotu – bo ja do raju wracam, a nie jeżdżę.
W sposób racjonalny nie umiem wytłumaczyć mojego związku z Grecją. Czasem myślę, że ktoś zadecydował za mnie, że tak a nie inaczej ma się ułożyć moje życie. I czasem się z tego czyjegoś planu cieszę, czasem klnę jak szewc, bo tak naprawdę wiem, jak bardzo trudno żyć tak jak ja żyję od wielu, wielu już lat.
Kiedy byłam małą dziewczynką zawsze powtarzałam, że pojadę do Grecji – powtarzałam aż do tego dnia kiedy mama zapytała mnie, gdzie ta Grecja leży a ja oczywiście nie wiedziałam. Gdzie usłyszałam słowo: „Grecja” – nikt nie wie, ale chciałam tam pojechać. Nie umiałam wtedy jeszcze czytać i mama pokazała mi ją na mapie. A potem to już tę moją biedną mamę zanudzałam, żeby mi powiedziała czy przeczytała coś o Grecji, coś – obojętne co, nawet mity Greków. Mama odpoczęła jak sama umiałam już czytać i sporo urosłam. Przemierzałam odległość Warszawa – Ateny na mapie tysiące razy, w obie strony, choć oczywiście znacznie częściej w tamtą stronę.
Kiedyś, też jeszcze w szczenięcych latach wymyśliłam sobie, że nie umrę póki nie zobaczę Grecji i bardzo się tak naprawdę cieszyłam, bo wiedziałam, że będę długo żyć. Mama wciąż mi przecież powtarzała, że do żadnej Grecji nie pojadę i miała prawo tak myśleć: na przełomie lat 60/70-tych naprawdę tylko czasami ktoś wyjeżdżał za granicę. A ja się cieszyłam, że żyję i żyć będę [kiedy miałam 5 lat bardzo bałam się śmierci – przerażała mnie].
Mnóstwo rzeczy wiedziałam o Grecji jako dziecko: znałam wyspy, miasta, mity, trochę historii. Powoli, wraz z upływem lat, zacierało się moje marzenie o wyjeździe do Grecji. Wiodłam normalne życie, uczyłam się, poszłam do pracy, zajęłam się wieloma różnymi sprawami. Nie myślałam o Grecji w ogóle.
Szoku doznałam nagle. Zupełnie nie wiedziałam, że w II-giej połowie lat 80-tych Grecja była krajem, który w mało znany mi sposób przyjmował Polaków poprzez jakąś organizację i poprzez ten kraj istniała możliwość wyjazdów do Australii, Kanady i USA. Wówczas sporo Polaków wyjeżdżało do Grecji, a stamtąd, jak się udało, dalej. Wyjechał tak również mój bliski przyjaciel z południa Polski. Korespondowaliśmy ze sobą nadal, tyle tylko, że teraz On w listach pisał przede wszystkim o Grecji. I tak po jakimś czasie napisał: przyjedź.
Oczywiście nie było to możliwe: miałam pracę, wiodłam ustabilizowane życie, ale na wakacje w Grecji nie miałam pieniędzy. Jednak pod wpływem tych próśb w listach coś wróciło z lat dziecięcych. Wróciło to moje marzenie. Zaczął się koszmar w moim spokojnym życiu, bo zaczęłam obsesyjnie myśleć o wyjeździe: na tydzień, dwa, nieważne. Wyjazd do Grecji stał się moją obsesją. Brakowało sensownych argumentów, dlaczego chcę zostawić rodzinę, kiedy już wiedziałam, że jeśli chcę tam pojechać to na dłużej, żeby odpracować bilet na samolot. Był 1989 rok i czasy podwójnego kursu dolarowego. Zarabiałam wówczas 30 dolarów miesięcznie (po kursie czarnorynkowym), a mój tzw. otwarty bilet do Aten, na który w końcu zrzuciła się cała rodzina mająca już serdecznie dość moich jęków – kosztował 492 dolary i mam go zresztą do dziś.
I tak z pożyczonymi pieniędzmi (bo celnik miał prawo zapytać czy mam pieniądze na pobyt), z 30-dniową wizą w pierwszym w moim życiu paszporcie stanęłam na greckiej ziemi: znalazłam się w Atenach…
Był wrzesień 1989 roku
Spędziłam wówczas w Grecji trzy miesiące i nie był to jeszcze mój raj. Pracowałam u różnych ludzi: niektórzy byli bardzo sympatyczni, niektórzy niszczyli mnie psychicznie. Były dnie, że przeklinałam dzień, kiedy wymyśliłam wyjazd do Grecji, były i takie, kiedy byłam bardzo szczęśliwa, że jestem właśnie tu, w kraju z marzeń mojego dzieciństwa. Poznałam też takich Greków, z którymi bardzo się zaprzyjaźniłam i ta przyjaźń trwa do dziś.
Kiedy zdecydowałam się dzień przed Wigilią wracać do Polski i potwierdziłam moją rezerwację na samolot – stanęłam w centrum Aten, na Placu Syntagma i patrząc na Pałac Prezydencki – płakałam jak bóbr. Wtedy wiedziałam, jak dobrze wiedziałam, że już nigdy tu nie wrócę. Wiedziałam, że już nigdy nie zasiądę na szczycie mojego ukochanego wzgórza ateńskiego i nie będę już oglądała Aten rozłożonych wokół Likavitos. Wiedziałam, że już nigdy nie pojadę metrem do Pireusu, żeby poszwędać się wśród wspaniałych jachtów. Wiedziałam, że już nigdy nie będę chodziła ulicami miasta kopiąc spadające z drzew pomarańcze (w Polsce wówczas pomarańcze można było tylko „upolować” w sklepach, najczęściej przed świętami). Wszystko to wiedziałam i dlatego tak bardzo płakałam. Bo było już wówczas coś, czego do dziś nie umiem nazwać co, mimo nie najlepszych moich wspomnień z tamtego pobytu, kazało mi ciepło myśleć o tym mieście i o tych trzech miesiącach, które w nim spędziłam. Wróciłam do kraju z trzema zeszytami, w których na bieżąco opisywałam każdy mój dzień tam spędzony. Robiłam to wieczorami, żeby czas szybciej mijał, a dziś uważam, że to był jeden z najlepszych pomysłów mojego życia. Często dziś czytam te moje dzienniki i zamyślam się nad niektórymi kwestiami, które tam się znalazły.
Rok 1990
Rok absolutnego przełomu w moim życiu.
Korespondowałam z moimi greckimi przyjaciółmi od mojego powrotu do kraju. Rozważaliśmy możliwość ich przyjazdu do Polski – oni tu nigdy nie byli. Przyjechali ot, tak sobie, w sierpniu na tydzień. Pokazałam im Warszawę, dwa dni spędziliśmy w Krakowie. Na więcej nie było mnie stać, a nie pozwoliłam im za cokolwiek zapłacić: byli przecież moimi gośćmi. Nawet w Krakowie nie nocowaliśmy w hotelu (za te moje miesięcznie 30 dolarów?), ale niedaleko, u mojego przyjaciela z południa Polski, który już wrócił z Grecji. Najważniejsze było jednak to, że wiele godzin przegadaliśmy, w tym również na temat ewentualnych zmian, które niewątpliwie miały tu nadejść, a właściwie to już powoli nadchodziły. Do końca życia nie zapomnę słów wypowiedzianych przez mojego greckiego przyjaciela. Powiedział: „Weź swój los w swoje ręce” i odjechali oboje do Grecji, do Aten, za którymi ja tak bardzo tęskniłam.
Za dwa miesiące przestałam być ekonomistką w upadającym przedsiębiorstwie państwowym. Zmieniłam pracę na taką, gdzie ciężko ale z wielką pasją pracowałam. Odkryłam w sobie zupełnie nowe zainteresowanie: prawo. Nigdy w życiu nie myślałam o tym, że dane mi będzie odnaleźć się w tej dziedzinie życia, że dane mi będzie studiować prawo. Zaczynały powstawać prywatne kancelarie prawnicze i taką właśnie pracę w nowopowstającej firmie – znalazłam.