2005: Rodos, Karpathos

lipiec 2005: Rodos, Karpathos

Te tygodniowe i zupełnie niespodziewane wakacje pozwoliły zrealizować marzenie, które silnie tkwiło we mnie od równych czterech lat: to wyspa Karpathos na Dodekanezie. Wyspa, o której marzyłam w 2001 roku wybierajac się na Kretę, a na którą wówczas nie dotarłam na skutek zbiegu okoliczności, choć miałam bilet na rejs promem: Agios Nikolaos (Kreta) – Diafani (Karpathos). Wiedziałam jednak, zawsze wiedziałam, że przyjdzie taki dzień, kiedy stanę na Karpathos, choć nie zakładałam, że wydarzy się to w tym roku. Wszystko stało się tak szybko – możliwość wzięcia nagłego urlopu, przeliczenie finansów (nie jest źle!), na 10 dni przed wyjazdem nabycie przelotu na Rodos i najtańszego hotelu (ale w porcie). Kiedy dziś myślę, że jeszcze raptem dwa tygodnie przed podróżą nie wiedziałam, że w lipcu pojadę na jakiekolwiek wakacje – uśmiecham się do siebie: życie jest jednak pełne niespodzianek!
Z głową pełną marzeń leciałam wczesnym świtem na Rodos, spoglądając z okna samolotu na wyspy greckie i śliczne Morze Egejskie, a serce z radości waliło jak oszalałe: znowu Hellada!
Zamieszkałam w mieście Rodos, co było dla mnie szalenie ważne: w nocy odpływał mój prom na Karpathos. Czas do odpłynięcia z Rodos spędziłam nader sympatycznie: uwielbiam rodyjską Starówkę, stąd kilka godzin się po niej szwędałam. Zapuszczałam się w najodleglejsze uliczki a im dalej od głównych szlaków pełnych sklepów (i turystów) tym sympatyczniej. Po rodyjskiej Starówce chodzę bez żadnego porządku – po prostu skręcam tam gdzie w danej chwili mam ochotę zupełnie nie wiedząc gdzie się znajduję, ale czy ma to jakiekolwiek znaczenie jeśli ma się nieograniczony czas? Oczywiście piękną ulicą Rycerską również musiałam przejść, musiałam poprzyglądać się wielu uroczym kamieniczkom, na których zatrzymywał się mój wzrok. I wciąż ta radość wielka we mnie: jak dobrze znowu tu być! Tu – to niekoniecznie na Rodos, tu – oznacza: w moim raju, w kraju, który jako dziecko sobie wymyśliłam, w którym cudownie wypoczywam gdziekolwiek bym się nie znalazła, gdzie wszystko jest takie przyjacielskie, takie bliskie memu sercu, takie dziwnie znajome nawet w miejscach, w których nigdy nie byłam, gdzie każdy kamyk sprawia tyle radości, gdzie spalona słońcem ziemia tak ślicznie pachnie a cykady w ilościach olbrzymich zdają się mówić: „Witaj Betaki, witaj znowu”. Dźwięk cykad uderza zresztą od razu po wyjściu z budynku lotniska w Paradisi – jestem w Grecji!

Kościółek w Pigadii na Karpathos

Spacer po porcie pełnym małych żaglówek ale i dużych jachtów, spojrzenie na średniowieczne wiatraczki, na fort Agios Nikolaos, na wysokie kolumny, na których co prawda dziś stoją jelonki ale w ramach fantazji można zobaczyć i Kolosa Rodyjskiego.
Lubię porty w Helladzie – kojarzą mi się z jakąś bliżej nieokreśloną wolnością. Godzinami mogę przyglądać się promom przygotowującym się do rejsu – zamieszanie, które wówczas panuje sprawia mi wiele radości.
Przejazd przez miasto niewielką kolejką turystyczną: olbrzymie mury okalające Starówkę, spojrzenie na Wzgórze Smitha, na szczycie którego kolumny doryckie – to jedyne pozostałości po świątyni Zeusa Polieusa i Ateny Polias, spojrzenie na Morze Egejskie i (z góry) na północny kraniec miasta (i wyspy), gdzie znajduje się akwarium (Enydrio).
Wieczorem – uczta duchowa! W teatrze im. Meliny Mercouri przedstawienie wg Eurypidesa – drugi raz tak wielkie wydarzenie w moim życiu (dobrze, że przejeżdżając kolejką przez miasto zauważyłam stosowną tablicę informacyjną). Zasiadłam w pierwszym rzędzie teatru znajdującego się przy ślicznie oświetlonych murach zamku: ciemna noc, niebo gwiaździste nade mną, przede mną scena z dekoracjami w postaci skał. Wspaniałe widowisko!
W nocy – zajrzałam na tętniącą życiem Starówkę. Mnóstwo tu otwartych barków i mnóstwo bawiącej się o tej porze młodzieży. Pod murami Starówki samochodów, motocykli i skuterów tak wiele, że trudno się pomiędzy nimi przecisnąć.
I droga do portu, już z bagażem – olbrzymi prom „Ierapetra” linii LANE odpływał na moją Karpathos o 4.30 rano. Spojrzałam z górnego pokładu na ślicznie oświetlone miasto, i wyruszyłam w drogę oglądając po drodze wschód słońca nad boskim, groźnym Egeo – zachwycające zjawisko.
Mój pierwszy port – to pięknie wyglądające Nimporio na małej wyspie Chalki.
Tu stało się coś, czego nie przewidziałam – łzy popłynęły mi po policzkach, choć do dziś nie wiem dlaczego tak się stało. Poczułam ukłucie w sercu: czy to dlatego, że wróciły wspomnienia sprzed czterech lat i pamiętam siebie tak dokładnie kiedy tu stałam i płakałam a marzenia o Karpathos odpłynęły wraz z oddalającym się promem, który pozostawił mnie na brzegu, czy też na wspomnienie tego starego rybaka – Petrosa, który nadal do mnie pisuje: „Beata, kiedy przyjedziesz?”, a mnie ta Chalki wciąż nie po drodze jakoś od czterech lat? Wypatywałam Go teraz z pokładu promu – wszak zawsze mówił, że przychodzi do portu kiedy prom przypływa. Pomachałam na do widzenia – może gdzieś tam stał czując, że jestem tak blisko – i odpłynęłam.
Wpatrywałam się w głębię tak bliskiego mi Egeo, słuchałam jednym uchem pieśni Haris Alexiou a drugim – szumu morza, odgarniałam z oczu włosy, które rozwiewał meltemi… Dumałam nad wszystkim, co mnie w życiu spotkało a obecność Egeo dumaniu sprzyja. Przyglądałam się starej kobiecie, bez wątpliwości płynącej na wyspę Karpathos: jej strój to zdradzał. Czarna długa spódnica, kolorowy fartuch, ozdobna chusta z jakimiś koralikami zawiązana na głowie – kobieta z Karpathos: ileż razy oglądałam takie zdjęcia w różnych książkach?
I ukazała mi się: wielka, groźna, górzysta, niezabudowana tutaj – to moja Karpathos, wyspa, na którą zmierzałam, jedna z wysp z moich marzeń.
Zobaczyłam port w Diafani: jak pięknie jest realizować nasze marzenia – pomyślałam. Świetnie pamiętałam, że tutaj dziwnie prom wpływa do portu, tak jakoś bokiem – teraz też tak było. Na murku napis: „Diafani” i namalowany kościółek czy nawet dwa – jak wszystko to świetnie pamiętałam!
Spoglądałam w dół – czegoś takiego dotąd nie widziałam: z promu wyszło mnóstwo kobiet, większość w długich, czarnych spódnicach i takichż bluzkach, w czarnych chustkach na głowach, ale niektóre były ubrane odświętnie, ot, jak ta kobieta, której się wcześniej przyglądałam. Wynosiły z promu całą masę tekturowych pudeł, mniejszych i większych, jakieś tobołki, mnóstwo tego… Śpieszyły się: wbiegały na prom po kolejne bagaże i z niego wybiegały, wyrzucały to wszystko na beton, czyniąc wiele hałasu – obrazek zupełnie jak z powieści „Chłopi” Same kobiety, które tu, na wyspie Karpathos, dominują.
Zmierzałam do stolicy – miasta Pigadia (Karpathos): ukazała mi się wkrótce i z pokładu promu wyglądała ślicznie, jak wszystkie porty zresztą.
Stanęłam na wyspie – oto jestem i nikt już nie przeszkodzi mi w obejrzeniu tego, o czym marzyłam od tak dawna.
Przedpołudnie, słońce wysoko, wysoko i niesamowity upał, w moim odczuciu znacznie większy niż na wyspie Rodos.
Popołudniowy spacer po mieście, które nie wyzwoliło we mnie większych emocji, ale musiałam tu zamieszkać, bo potrzebuję przecież autobusów – zbyt górzysta to wyspa abym mogła się po niej poruszać rowerem.

Ruiny bazyliki z V wieku Agia Fotini

Wokół stosunkowo nowe i nawet ładne budynki, ale takie to miasto jakich setki w tym kraju. Pospacerowałam wokół zatoki, gdzie dużo tawern, kafeterii, barków, poprzyglądałam się łódkom i rybackim, porozrzucanym na pomoście, sieciom. Wspinałam się w górę, skąd ładny widok na zatokę. Poszłam na usytuowany na wzgórzu cmentarz – wszak uwielbiam cmentarze. Niewielki to cmentarz jak na stosunkowo duże miasto ale dziś już wiem, że na stałe mieszka tu mało ludzi: po letnim sezonie większość właścicieli hoteli i tawern wraca do swoich miast (głównie Ateny i Saloniki) a tutaj zostają tylko nieliczni. Zajrzałam do niewielkiego kościółka niczym z Cyklad znajdującego się na środku cmentarza: ach, ten boski zapach, którym się wciąż w Helladzie upajam i którego wciąż poszukuję. Zajrzałam do małego budynku: leżały tu w nieładzie niewielkie skrzynki – metalowe i drewniane, na każdej zdjęcie człowieka, imię, nazwisko.. To ludzkie szczątki – dotąd tych skrzynek tak swobodnie porozstawianych nie widziałam.
Spojrzałam na kolejny kościółek usytuowany jeszcze wyżej, ale nie umiałam znaleźć do niego drogi. Popatrzyłam na drzewo, wiszącą na gałęzi prostą, ofoliowaną kartkę z napisem „Pamięci Petera”, mnóstwo kamieni porozrzucanych wokół pnia z jakimiś napisami. Nikt w mieście nie umiał mi potem powiedzieć kim był ów Peter, choć pytałam sporo osób.
Późnymi wieczorami zasiadywałam w jednej z kafeterii, tu, przy zatoce i wpatywałam się w niewielką latarnię morską i świetnie widoczne skupisko światełek wiosek położonych w górach po drugiej stronie zatoki. Ta widoczna niżej – to Aperi, wyżej – Othos.
Rano szybki spacer do portu – czas na spełnienie mego największego marzenia przywiezionego na Karpathos: to wioska Olimpos, którą tak bardzo chciałam obejrzeć. Statkiem płynęłam do portu w Diafani przyglądając się wyspie. Skalista z tej strony, wyglądająca na bezludną ale sprawiająca wrażenie zielonej. Czasami wybrzeże tak skaliste, wysokie i proste jak gdyby ktoś nożem odciął kawał wyspy i gdzieś wyniósł, czasami jakaś niewielka zatoka a nad nią plaża. Wpatrywałam się w Egeo, moje Egeo, tak blisko mnie. Wiał silny meltemi, fale rozbijały się o burty, niewielki w porównaniu do promu statek kołysał się niebezpiecznie, ale przecież w raju nic złego nie może się wydarzyć – pocieszałam się z uśmiechem. Grecy nie raz mi opowiadali o swojej wielkiej miłości do Egeo, które jest groźne i pochłonęlo już tyle ofiar. Mogę się w nie wpatrywać godzinami i wciąż mi nie dość, szkoda mi każdej chwili kiedy ono jest tak blisko a ja miałabym go nie widzieć.
W porcie w Diafani czekał już autokar, który mnie wiózł dziewięciokilometrową drogą ostro wspinającą się pod górę. Patrzyłam w dół: czasem widziałam trzy czy cztery fragmenty drogi, którą zmierzałam. Wielki autokar z trudem pokonywał ostre zakręty a w uszach zatykało. Taras widokowy – możliwość zrobienia zdjęcia, a widok stąd zachwycający! Wioska Olimpos w całej swej okazałości, najpiękniejsza wioska na Karpathos i jedna z piękniejszych w całej Helladzie: mnóstwo niewielkich białych domków posadowionych na stoku góry. Wioska, w której nadal kobiety chodzą ubrane w tradycyjne stroje mimo szalonego upału, wioska, w której nadal wypieka się w domowych piecach chleb, wioska, w której kobiety ciężko pracują wykonując wszystkie prace. Moje marzenie – to właśnie Olimpos.
Prawie trzy godziny czasu – zagłębiłam się w labirynt wąziutkich uliczek. Ile tu schodów – nie umiem powiedzieć: setki, może nawet tysiące. Niektóre chatki tak zniszczone, że trudno uwierzyć, iż mieszkają w nich ludzie, ale większość bardzo ładnych. Wiatraki w zupełnej ruinie – bodajże tylko dwa czy trzy w przyzwoitym stanie udało mi się zobaczyć. Z drugiej strony – wspaniały widok na Egeo i skaliste wybrzeże. Mnóstwo tu wszędzie kapliczek i większość ku mojej radości pootwieranych. Moje wielkie zdziwienie: niewielki placyk a na nim aż trzy kapliczki. Siedzące kobiety na progach swoich domów wyrabiające jakieś serwetki. Widoczne przez okno zniszczone ręce jakiejś kobiety ugniatającej ciasto – to pewnie ten makaron, o którym czytałam, tak typowy dla Olimpos.
Spotkałam kobietę zajadającą jakiś chleb – zawsze witam się z tymi ludźmi mówiąc „Kalimera sas”. Zaczęła mnie wypytywać skąd przybyłam, jak mi się tu podoba. Byłam zachwycona i tego zachwytu nie ukrywałam. Wyniosła mi ze swojej chatki kawałek chleba z sezamem i ociekający tłuszczem żółty ser, kazała usiąść na schodku i jeść – ser był w smaku doskonały! Efcharisto para poly!
Chodziłam tutaj bez żadnego planu: miałam dużo czasu i mogłam błądzić.
Napotkałam niewielki kafenion i w nim postanowiłam wypić frappe. Weszłam do środka: zwykłe drewniane krzesła, mnóstwo starych fotografii na ścianach, muzyka z Krety. Przy jedynym stole sześcioro biesiadujących Greków, w tym jedna z kobiet ubrana w tradycyjny strój. Cały stół zastawiony! Dużo czasu tu spędziłam – Grecy wciągnęli mnie do swojej biesiady. Jadłam chortę, jakiś tutejszy ser, doskonały chleb, jakąś potrawę z papryki, popijałam zwykłe białe wino, klaskałam przy dźwiękach kreteńskiej, cudownej muzyki. Nie mogłam stąd wyjść, a, choć bawiłam się świetnie – musiałam zdążyć na swój autokar. Dostałam ciasto, bazylię i kasetę z muzyką z Olimpos – wspaniały to dzień dla mnie! Zostałam zaproszona za dwa dni na kolację do jednej z tawern w stolicy. „To dla nas zaszczyt jeśli się zgodzisz” – usłyszałam. Nie widziałam powodu zaszczytu, ale sprawili mi tym wielką przyjemność. Cudowni ludzie z wioski Olimpos!
Serdecznie żegnana zmierzałam do swojego autokaru.
I znowu ta niesamowita droga, tym razem prowadząca w dół. Przypomniałam sobie jak cztery lata temu chciałam do Olimpos z Diafani przejść wąwozem: podobno jest to możliwe, choć nie sprawdzałam, bo wtedy przecież nie stanęłam na tej wyspie. Tak się wówczas złożyło – widocznie nie było mi to wtedy pisane, choć byłam tak blisko.

Krótki odpoczynek w wiosce Foiniki…

W porcie Diafani popatrzyłam na budynki, na wiatraczki widoczne gdzieś tam na wzgórzu, usiadłam nad brzegiem Egeo, by z nim porozmawiać: tak długo na te chwile czekałam. Dotykałam dłonią cieplutkiej wody, przelewałam ją pomiędzy palcami… Ech, Egeo, moje Egeo – jak dobrze znowu cię czuć tak blisko.
Nie dało się tu długo siedzieć – żar lał się z nieba a słońce piekło niesamowicie. Wzdłuż nadbrzeża w Diafani rząd kafejek ze zdjęciami kolorowych drinków, z fotelami wiklinowymi, wygodnymi poduchami, itp. ale z tzw. naganiaczami, czego ja osobiście nie lubię.
Przy końcu – kafenion prowadzony przez starą Greczynkę – stała w drzwiach, ubrana na czarno, i nikogo nie zapraszała do swego kafenionu. Na niewielkim tarasie proste drewniane stoły i takie krzesła. Ale to tutaj miejscowi pochylali się nad filiżankami iliniko dyskutując żywo o czym się da (pewnie – jak znam Greków – głównie o polityce). Wybrałam twarde krzesło tego kafenionu a nie wygodne z pewnością poduchy sąsiednich kafejek.
Zaplanowałam sobie dzień górskich wiosek – bardzo pragnęłam je zobaczyć. Autobusem, wczesnym świtem, pojechałam do najdalszej – to Piles. Wioska spała jeszcze ale pogapiłam się na domki, drzewka z granatami i cytrynami, na zachodnie wybrzeże. Lubię te górskie wioski: domki są tak wspaniale posadowione na stokach gór i łagodnie schodzą ku dolinom. Frappe wypiłam w Othos – zanim się w niej znalazłam ona już wstała. Popatrzyłam na poranek w takich wioskach: panowie, ziewając jeszcze, wędrują do kafenionu i dyskusje nad iliniko, panie – szczotki w łapki i omiatanie domostw, a potem węże gumowe i polewanie otoczenia. Ech, życie kobiet jest jednak ciężkie! W Othos spotkała mnie przykra niespodzianka – chciałam zwiedzić tutejsze muzeum i poszłam do pewnego dziadka po klucz, ale jemu dla jednej osoby nie chciało się przez pół wioski iść. Pech, ale rozumiałam: znowu upalnie, a on był doprawdy mocno starszym człowiekiem – niech więc maluje sobie nadal swoje obrazki w maleńkiej komórce.
Po dwóch dalszych kilometrach kolejna wioska: to Volada. Przyglądałam się winoroślom oplatającym tarasy: mnóstwo zwisających wielkich kiści owoców, ale te jeszcze maleńkie, łaziłam pod drzewami oliwkowymi ale oliwki jak pestki wiśni. Grecy donieśli, że w sobotę będzie tu wesele i bardzo, bardzo mnie zapraszają – oj, a mój prom odpływał w piątek po południu! Jaki to wielki pech!
Po drodze patrzyłam na całe gaje oliwkowe, kozy pasły się w tym skwarze, a mnie było ich żal. Dostrzegałam gdzieś tam, hen, wysoko w górach malutkie, samotne kościółki – czy ktokolwiek tam w lato zagląda? Zasiadłam pod samotnie stojącą kapliczką i było mi tu całkiem dobrze: słuchałam niesamowitej ilości cykad – cudowne uczucie! Grama wiatru, gałązki oliwek ani drgnęły, a powietrze tak tu suche, że wprost zatykało kiedy tak wędrowałam tą drogą. Tak cudownie właśnie jest w raju!
Wioska Aperi jest najbogatszą z wiosek na wyspie – kiedyś była tu stolica. Z góry wyglądała tak bosko, że myślałam, iż padnę z zachwytu. Pogapiłam się na niewątpliwie przepiękne budynki, ale odniosłam wrażenie, że trochę mało tu grecko.
Grecja kojarzy mi się bardziej z nieco rozwalającymi się chatkami, z takim pewnym cudownym nieładem, a tutaj wszystko takie eleganckie i porządek dziwny wokół. Ale to Grecja – siedziałam w kafejce przy zakręcie a wąsko tu jak licho. I spotkały się dwa samochody twarzą w twarz – jakiż to był problem, który ma się cofnąć, a dla żadnego nie było łatwo. Krzyki, wymachiwanie rękoma, nie wiadomo skąd natychmiast mnóstwo doradców. Nie było wątpliwości – mimo innej zabudowy tu też była Grecja. Weszłam tu do dużego kościoła – popatrzyłam na bardzo zniszczoną ikonę z XV wieku (nie wolno robić zdjęć).
W każdej wiosce kilka kościółków i 90% otwartych, co nieczęsto się w Helladzie się zdarza. Ależ mogłam cieszyć moje zmysły – uwielbiam zapach wnętrz małych kościółków. Niektóre niczym z Cyklad: biało-niebieskie, inne pokryte pomarańczową dachówką, część zupełnie białych, ale wszystkie urocze. Z wioski Aperi do przejścia 8 km pomiędzy górami i już bez wiosek. Cały czas w dół i w dół, ale w pełnym słońcu – nie ma tu grama cienia. Zatrzymał mi się samochód ze znaczkiem wypożyczalni – to Duńczycy z dzieckiem stąd nie bałam się wsiąść. Po raz dziesiąty spędzali wakacje w Helladzie i zwieźli mnie do samej stolicy – dziękuję wam serdecznie!
Po drodze, już w stolicy, obejrzałam ruiny bazyliki z V wieku Agia Fotini, ale to doprawdy ruiny, i zdążyłam jeszcze dobiec do dworca skąd odjeżdżał autobus do plaży Amoopi – to 7 km od stolicy.
Plaża Amoopi jest przepiękna i piaszczysta – doprawdy nieco mnie zaskakiwały te piaszczyte plaże na wyspie Karpathos (takie plaże nieczęsto się zdarzają na greckich wyspach). Stanęłam tu na niewielkim wzgórzu, na którym posadowiony jest mały biały kościółek (z niebieską kopułką) i popatrzyłam wokół: po lewej stronie piaszczysta plaża (wiem, że taka bo potem tam zeszłam, żeby zobaczyć ją z bliska), po prawej stronie – to samo, a na wprost grupka większych i mniejszych skałek, pomiędzy którymi przepływała woda przybierając różniste kolory: turkus, niebieski, biały, granat. Wyglądało to bosko.
Z Amoopi chciałam się wybrać do wioski Menetes – to koszmarna droga (8 km) wciąż pod górę. Kiedy zasięgałam informacji w kafejce jeden z kelnerów życzył mi „Kalo Pascha” słysząc, że wybieram się tam piechotą w ten upał . Nie miałam wyboru jeśli chciałam tam dotrzeć a chciałam. Zaopatrzona w wodę – ruszyłam w górę, ale po kilometrze miałam dość. Zatrzymała się taksówka (dużo ich jeździ po wyspie). Kierowca za wwiezienie mnie na górę chciał 5 euro i na to się zgodziłam. Już wiem, że nie przeszłabym tej drogi w ten upał – nie miałam żadnych szans.
Menetes to piękna wioska: śliczne tu budynki, wąziutkie chodniczki (uliczki), a duży kościół posadowiono na skraju skały, co widokowo przyprawia o zawrót głowy. Znajduje się tu muzeum, ale było nieczynne.
Popatrzyłam na pomnik żołnierza stojący na wzgórzu na początku wioski: data 5 października 1944 roku nic mi wówczas nie mówiła. Podpytałam potem Greków: to data opuszczenia wyspy przez Niemców (i dla upamiętnienia tego dnia ten pomnik). Z Menetes do stolicy przeszłam piechotą – to 8 km, ale tylko w dół (było późne popołudnie i już słońce tak nie paliło).
Zapragnęłam wybrać się do Arkasy i miał być to bardzo łatwy dzień – autobus w obie strony (tak wg rozkładu).
Z pewnego skrzyżowania doszłam piechotą do Foiniki – to mała wioska rybacka na wybrzeżu. Popatrzyłam na otoczenie: kościółek z niebieską kopułką na skale, przede mną zatoka z niewielką skałką po środku, po prawej kilka łódek, i ja – na niebieskim krzesełku ze sznurkowym siedziskiem popijająca frappe. Przybyłam tu drogą jakieś 4, może 5 kilometrów, choć powinnam przyjechać autobusem, ale Grekowi nie chciało się tu jechać dla mnie jednej, choć to nie prywatny autobus (a KTEL) i miał Foiniki w swojej trasie. Niech mu będzie – nie będę się martwić drobiazgami kiedy mam wakacje. Wysadził mnie na skrzyżowaniu i pojechał do Lefkos a ja stałam taka bezradna – gdzie okiem sięgnąć tylko dzikie góry, żadnej chatki ale i boskie Egeo w zasięgu ręki. Szłam drogą słuchając szumu morza i cykad. Patrzyłam na poblisą wyspę Kassos świetnie stąd widoczną. Ziemia tu pięknie pachnie, powiewa lekki meltemi. Ech, słodko! Mój cel od Foiniki znajdował się w odległości 2, może 3 kilometrów – widać go było gdzieś tam w oddali. Na jednej ze skał po drugiej stronie zatoki widziałam wielki wiatrak – meltemi szybko obracał jego skrzydłami, a poniżej wioska: to Arkasa – mój cel. Miałam dużo czasu – kierowca autobusu kazał mi być na tamtym skrzyżowaniu po 17-tej (miał mnie zabrać). Efcharisto łaskawco!

Tancerka w stroju ludowym

Doszłam do Arkasy – to ładna wioska z domkami jak z Cyklad, ale ja szłam jeszcze dalej, poza wioskę, obejrzeć śliczną kapliczkę Agia Sofia, w której zapaliłam swoją świeczkę. Siadłam na jakiejś kolumnie – leżało ich tu kilka porozrzucanych w nieładzie. Były tu również mozaiki i niewielkie fragmenty murów – wszystko tutaj to teren starożytnej Arkessi. Nikogo tu poza mną nie było, a wiatr hulał nieźle – Egeo tuż obok tak pięknie szumiało. Popatrzyłam na wysoką skałę – gdzieś tam, pewnie na szczycie, znajduje się Paleokastro. Nie odważyłam się na nią wchodzić – trudno, zbyt gorąco.
Postałam chwilę na pobliskiej plaży Agios Nikolaos – znowu piaszczysta. Wyspa Kassos tuż obok: po mojej lewej stronie, otoczona jakąś mgłą, a woda w zatoce – turkusowa. Pięknie tutaj!
Doszłam na swoje skrzyżowanie i popatrzyłam na drogowskaz: Arkasa 7, zatem ruinki i lenistwo Greka kosztowały mnie 14 km w tym skwarze. Stąd do pierwszej górskiej wioski Piles tylko 5 km malowniczą drogą, ale bardzo ostro w górę. Jechałam nią wcześniej autobusem i zachwycałam się widokami, ostrymi zakrętami, ale na wejście się nie zdecydowałam. Usiadłam w półcieniu liści palmy, Egeo tuż obok, meltemi powiewało, czekałam na swój autobus. Ech, ależ uwielbiam Helladę!
Zatrzymał się samochód – starsze greckie małżeństwo. Dali mi ciastka sezamowe, napoili zimną wodą wyjętą z turystycznej lodówki (moja woda była całkiem ugotowana) i dowieźli do samej stolicy. Dziękuję wam, dobrzy ludzie!
Kupiłam sobie całodzienny rejs statkiem wzdłuż wybrzeża Karpathos pod nazwą „Plaże” – musiałam wyrównać opaleniznę a wyglądałam po moich wędrówkach jak pajac: to co odsłonięte przez ubranie spalone przez słońce, reszta biała, a leżenie na plaży przekracza moje możliwości.
Całodzienny rejs po boskim Egeo – cieszyłam oczy jego wspaniałym granatowym kolorem, a nos jego zapachem. Widziałam w Diafani takie rejsy na 6 czy 7 plaż, ale ze stolicy tylko na trzy. Niewielkim statkiem rzucało zupełnie przyzwoicie. Dostrzegłam krople Egeo na moich nogach – to nasze zjednoczenie. Cieplutki meltemi rozwiewał moje włosy, w jednym uchu pieśni z wysp Morza Egejskiego, w drugim głos Egeo. Bosko, bosko jest w raju!
Statek zatrzymal się przy plaży Kyra Panagia. Woda tu turkusowo-przezroczysta. Ludzie pływali, a ja doznałam rozczarowania: chciałam wejść do kościółka z czerwoną kopułką, który zauważyłam tutaj na skałce, ale statek stał na środku zatoki. Ja wciąż nie umiem przecież pływać!!! Nie zwiedziłam kościółka – popatrzyłam na niego tylko z pokładu statku, a było tu przepięknie. Atmosferą na statku nie byłam jednak zachwycona – ludzie krzyczeli głównie po niemiecku, z radia słychać było Blondie… Ech, włączyłam moje songi z wysp i odcięłam się od świata turystycznego. Statek odpłynął, i ja też – do swojego świata. Z radia Madonna. Bosz… Na Egeo Madonna! Świat na głowie stanął! Uciekałam do świata moich marzeń. Nigdy więcej zorganizowanych wycieczek!
I już następna plaża – to Agios Ioannis. Maleńki płachetek kamienistej plaży, a Egeo intensywnie granatowe. Z radia grecki hip hop! Chciałam uciekać, ale jak i dokąd skoro znowu byłam na środku zatoki?! Wiatr wiał tu jakoś od wyspy – powietrze w suszarce do włosów jest chłodniejsze, no ale to meltemi, tak bliski mi wiatr.
Nie wytrzymałam – powiedziałam Grekowi, że mi się te jego Blondie i inne Madonny źle komponują się z Egeo, po czym wręczyłam moją CD i teraz wszyscy słuchali Haris Alexiou, Tani Tsanaklidou, Dimitry Galani, Alkistis Protopsalti, utworów Chadzitakisa. Statek płynąc delikatnie się kołysał, a otaczające mnie Egeo szeptało: brawo Betaki! To wakacje w Helladzie!

Wioska Olimpos: kobieta  częstująca mnie serem

Kolejna plaża – Agios Minas. Stanęłam na wyspie i z rozkoszą zanurzyłam się w wodach Egeo. Plaża spora, kamienista, ale to tysiące takich bardzo płaskich kamieni. Po obu stronach – skały. Na szczycie tej po lewej kościółek i powiewająca grecka flaga. Jest tu parę drzewek i kilka leżaków, a mnie i tak najbardziej rozbawił wyścig ludzi ze statku do leżaków. Komicznie to wyglądało, zwłaszcza, że patrzyłam na to z góry. Te kamienie są tak płaskie, że gdyby nie były takie gorące, można by po plaży chodzić bez butów. Dobrze mi tu było: ludzie pouciekali pod parasole a ja zasiadłam nad samym brzegiem. Cisza, spokój, tylko meltemi, Egeo i ja. Czy to nie raj? W czasie tego rejsu nie widziałam niestety plaży Apela, która jest uważana nie tylko za jedną z najładniejszych w Helladzie, ale również (przez Greków bynajmniej) za takąż w całym basenie Morza Śródziemnego. Z powodu zbyt wysokiej fali statek jednak do zatoki nie wpłynął – stąd w zamian pojawiła się Agios Ioannis.
Jeden wieczór na wyspie to wielka niespodzianka dla mnie – wszystkie wioski, w których byłam, prezentowały miastu to, co mają najlepszego. Zaczęły się tańce ludowe. Przyglądałam się strojom tancerek i tancerzy dusząc się z zachwytu. Patrzyłam na to wszystko jak zaczarowana: do tańca na instrumentach ludowych przygrywało trzech muzyków, publiczność śpiewała, a potem ci ludzie z wiosek, w tym tancerze, rozdawali jakieś ichnie jedzenie. Chodzili z koszami wśród publiczności i rozdawali. Ależ tego nazbierałam! Jakiś makaron, chyba z serem, to pewnie ten z Olimpos – widziałam jak go tam robili, jakieś ciastko, bułka, orzechy przypominające fistaszki….
A tańce były urocze – to szalenie skomplikowane układy.
Całe miasto tego wieczoru wyległo na ulice i znalezienie miejsca w kafejce graniczyło z cudem, ale znalazłam! Popijając frappe rozmyślałam o tym co przeżyłam, i o tym, że „Simera jemato feggari” – to po grecku „Dziś pełnia księżyca”, a księżyc w Helladzie działa na mnie szczególnie. Z żalem żegnałam wyspę Karpathos – żywię dla niej wiele ciepłych uczuć: to piękna wyspa pod każdym względem.
Ludzie są tutaj niesamowici: strasznie przyjacielscy. Wszędzie spotykałam się z wielką sympatią ze strony miejscowych. Oczywiście lubią – jak to Grecy – zadawać mnóstwo pytań: skąd jesteś, co robisz, co cię tu sprowadza i takie podobne. W wioskach górskich czasami (np. w Othos) w kafenionie przeszłam niezły egzamin z mojego szczątkowego greckiego, a przecież nie wszyscy mówią po angielsku (choć sporo mówi – dużo stąd osób wybyło swego czasu do Stanów Zjednoczonych). Zaproszenie mnie na to wesele w wiosce Volada czy też to, co spotkało mnie w Olimpos (ta mini – biesiada, i potem kolacja w stolicy) to coś, co sprawiło mi wielką radość. Za użyczenie płyty na statku – nie płaciłam za frapki (niezręcznie mi było – ja przecież nie dlatego!). W czasie wieczoru folklorystycznego cały czas towarzyszyła mi pewna starsza Greczynka, która komentowała mi obrazy widziane na dużym telebimie (przyjęcie synowej do domu teściów, chrzest dziecka i takie rodzinne sytuacje), mówiła dlaczego ten taniec nazywa się właśnie tak – „bo, spójrz, tańczy go się w lewą stronę, a lewo po grecku to” … hmmm zapomniałam.
Poza Paleokastro nie dotarłam do jeszcze jednego miejsca (ale i nie zamierzałam): nad górską wioską Volada znajduje się miejsce o nazwie (chyba) Kalo Limni – opowiadał mi o nim jeden człowiek z załogi statku, którym płynęłam. To wysoko i można tam dojść tylko pieszo, ale ponoć ślicznie tam.
Nie doszłam również do jaskini w górach w pobliżu stolicy, choć się tam wybrałam nawet. Idzie się żwirową, płaską drogą, ale w pewnym miejscu kończą się chatki i zaczyna zupełne pustkowie. To akurat mnie nie przeraża, ale niestety usłyszałam tam (a żywej duszy wokół) szczekanie psa. Po moim złym doświadczeniu z Tinos [na niezabudowanym obszarze obszczekał mnie tam taki wilczur, który wylazł ze składu cegieł, a ja stałam jak wryta bojąc się niesamowicie] pozostał mi pewien lęk i zwyczajnie się przestraszyłam. Wolałam nie ryzykować i wycofałam się z dalszej drogi.
Nie popłynęłam na bezludną, pobliską wysepkę Saria – to stanowisko archeologiczne, ale niestety: statek ze stolicy pływa tam tylko w niedzielę (z portu Diafani – częściej).
Niemniej marzenia swoje przywiezione na Karpathos zrealizowalam w 100%: to Olimpos, wioski górskie i Menetes.
Odpływając na Rodos myślałam o tym, że dotąd żadna z wysp nie dała mi się tak we znaki jak właśnie ta piękna Karpathos – nie pierwsza to moja podróż w lipcu na Dodekanez ale upału takiego dotąd nigdzie nie doświadczyłam. Chwilami było to męczące, ale to taki rodzaj zmęczenia, który szybko mija pozostawiając tylko wspaniałe wrażenia.
Prom „Ierapetra” ze mną na pokładzie oddalał się od wyspy. Ostatnie spojrzenie na Pigadię, na malutki cmentarzyk, po którym spacerowałam, na kościółek, na port….
„Do widzenia Karpathos” – szeptałam i mówiłam to szczerze: na tę wyspę mogłabym jeszcze kiedyś powrócić (jest kilka takich miejsc w Helladzie gdzie już byłam, ale wrócić pragnę).
Patrzyłam na otaczające mnie Morze Egejskie: jego głos będzie mi towarzyszył przez cały rejs na wyspę Rodos, a to ponad pięć godzin. Przez czas jakiś, póki nie zapadnie zmrok jego niewiarygodny kolor będzie cieszył moje oczy – potem pozostanie już tylko wyobraźnia.
„Ela kima pare me” („Chodź falo i weź mnie”) – śpiewałam z Haris Alexiou w czasie rejsu, a prom powoli zbliżał się do wyspy Rodos.
Patrzyłam na nią z górnego pokładu, tak ślicznie oświetloną. I na księżyc: taki duży, prawie czerwony.
Pół nocy wędrowałam po Starówce, trochę posiedziałam na ławeczce w porcie… Tak dobrze mi tutaj było – wszystko to takie bliskie mojej duszy.
Następnego dnia po południu samolot unosił mnie wysoko, wysoko…. Spoglądałam na wyspy coraz bardziej oddalające się ode mnie, na Morze Egejskie….
Do zobaczenia Hellado, do zobaczenia wkrótce – uśmiechałam się do siebie, bo przecież wiedziałam, że za raptem 33 dni znowu stanę na greckiej ziemi. Cóż za wspaniałe uczucie!

Galeria