2021: Kreta, Monemvasia, Sparta, Ateny

(październik/listopad)

 

Po raz trzeci zdarzyło mi się rozpoczynać wakacje w Grecji – z Grecji.

Była połowa października, miałam przed sobą jeszcze ponad miesiąc do spędzenia w kraju, który sobie wymarzyłam i obrałam lata temu jako mój drugi kraj.

W Malii było już chłodno: od kilku dni przykrywałam się w nocy kołdrą. Z północy wiał silny, zimny wiatr, który skutecznie wychładzał moje mieszkanie przez oba, zlokalizowane od północnej strony, nieszczelne balkony.

Zaczynałam odczuwać zimno: wiem, że to dla turystów jeszcze temperatury do przyjęcia jako letnie, ale dla mnie już nie. Bywały chwile, kiedy żałowałam, że kupiłam bilet dopiero na połowę listopada: na szczęście kupiłam go w opcji z możliwą zmianą terminu lotu i to był jakiś komfort. Tak, moje nastroje przypominały sinusoidę: chciałam już być w Warszawie, gdzie wanna i ciepłe kaloryfery, ale kiedy zauważałam promienie słońca – cieszyłam się, że jeszcze przez miesiąc będę w Grecji. Co za skomplikowana natura!

 

W mojej Malii w czasie pożegnalnych spacerów z morzem

 

Kilka już wakacyjnych dni spędziłam w Malii: był to czas pożegnań z wszystkimi tymi, wśród których spędzałam tu czas w ramach mego kilkumiesięcznego życia codziennego. Był to czas pożegnań i z zakątkami starej Malii, ale i z morzem oraz plażami, którymi wielokrotnie w czasie sezonu wędrowałam dokąd chciałam, przyjemnie spędzając czas. Coraz częściej widziałam rozszalałe morze i rzadko kiedy zdejmowałam sweter. Tak, jesień zdecydowanie nadchodziła nad Kretę.

Nie miałam sztywno ułożonego planu na wakacje: jawiły mi się tylko w jakimś zarysie. Postanowiłam kupować bilety i rezerwować pokoje na bieżąco: o tej porze roku nie obawiałam się już żadnych tłumów.

 

Październikowo-listopadowa codzienność w Grecji: smak dojrzałych granatów nie ma sobie równego

 

Nadszedł wreszcie dzień mego pożegnania z Malią: kiedy ciągnęłam się z wielką walizką do przystanku autobusowego – świeciło piękne słońce i było bardzo ciepło. Tak, tego właśnie dnia! Cóż, Malia mnie po prostu słonecznie pożegnała. Z przesiadką w Heraklionie dojechałam do Chanii – tu zamierzałam spędzić kilka wakacyjnych dni.

 

Jedna z moich ulubionych chanijskich uliczek wieczorową porą

 

Lubię Chanię i przybyłam tu dla niej samej: moje Rethymno, mieszkając w Malii, odwiedzałam dość często, ale do Chanii jednodniowo było mi autobusem za daleko.

Na pobyt w Chanii miałam tylko jedno marzenie i to związane z osobą wielkiego greckiego kompozytora, Mikisa Theodorakisa. Kiedy mieszkałam w Malii – Grecja okryła się kirem. Wielki Mikis Theodorakis zmarł 02 września 2021 roku. Po tygodniu spoczął na cmentarzu w Galatas koło Chanii, tu, gdzie znajduje się grób Jego rodziców. Został pożegnany przez Grecję i Greków tak, jak na to zasłużył. Od czasu pogrzebu Meliny Merkouri (w 1994 roku) Grecja chyba nikogo tak nie żegnała. Dotknęła mnie ta śmierć. Dotknęła, choć Maestro dożył pięknego wieku: zmarł mając 96 lat, ale na śmierć jest zawsze przecież za wcześnie. I marzeniem moim było, aby stanąć przy grobie Mikisa Theodorakisa w Galatas: stąd właśnie wakacje w Chanii.

Chania pogodowo powitała mnie niemal pełnym latem: coś niesamowitego! Duże różnice pogodowe rejestruje się czasami pomiędzy wschodnią a zachodnią częścią Krety, jeszcze inaczej w południowo-wschodniej części: tam, w okolicy miasta Ierapetra zazwyczaj najcieplej jest przecież. Cieszyłam się powrotem lata: słońce na niebie witało mnie znowu codziennie.

W Chanii tym razem mieszkałam w przeciętnym hoteliku, po którym luksusów się nie spodziewałam, ale takim, który sobie wymarzyłam, a w którym niczego mi nie brakowało. Maleńki pokoik znajdował się na pierwszym piętrze budynku w samym sercu Starówki i przez tych kilka moich chanijskich dni nie mogłam pozbyć się cudownego wrażenia, że jestem w Paryżu, w jakiejś mansardzie na Montmartre… Tak właśnie: gdzieś tam, na poddaszu… Naprawdę tak czułam i zawsze chciałam tego doświadczyć! Wspaniałe miejsce, choć w moim malutkim pokoiku (z łazienką!) wszystko było małe i to tak, że sama, choć jestem niewielka, to odczuwałam. Byłam jednak tym miejscem zachwycona i tu chciałabym móc wracać.

 

W moim maleńkim pokoiku na wyimaginowanym poddaszu

 

Oczywiście, że od razu po przyjeździe, jeszcze z walizką, tak idąc z dworca, udałam się do starego portu weneckiego, by w jednej z kafeterii wypić kawę: chciałam przywitać moje kąty, w których przesiadywałam, kiedy przez dwa sezony przywoziłam tu z Rethymno wycieczki.

Po zostawieniu walizki w hotelu – poszłam na spacer po Chanii zaglądając w miejsca, do których chętnie wracam: do pana z pocztówkami, do pana, u którego jadałam w latach poprzednich, w uliczki, które odwiedzić chciałam.

 

Do Galatas pojechałam autobusem KTEL: to niedaleko od Chanii i nie jedzie się długo. Chanijski oddział mej firmy pouczył mnie, gdzie w Galatas znaleźć nie tylko cmentarz, ale i dom Mikisa Theodorakisa, który już mógł być otwarty dla chętnych.

To, co zdarzyło się, kiedy wybrałam się do Galatas, to coś, czego chyba nigdy nie zrozumiem. Splot takich wydarzeń, których nie śmiałabym oczekiwać, a jednak miały miejsce. Spędziłam w Galatas dwa dni doznając wrażeń trudnych do wypowiedzenia. Nie śmiałabym nawet marzyć o takim wielkim szczęściu, które mnie wówczas spotkało.

Pisałam o tym na bieżąco na fanpagu, będąc w Chanii. Powstała o tym osobna opowieść, która znajduje się w części „Opowieści”, w zakładce: „Osobowości”.

 

To było tak dla mnie ważne, że musi znajdować się osobno.

 

Spełniona w Galatas

 

Kiedy to, co sobie zaplanowałam, ba, nawet z nawiązką – wykonałam, mogłam się już oddać tylko Chanii i jej urokowi. Odwiedziłam z wielką radością sobotnie laiki: to w pobliżu bramy Sabbionara. Duże, bardzo duże!!! Mnóstwo wszystkiego, gwarno, tłoczno… Z przyjemnością pooglądałam stragany, pozachwycałam się atmosferą. Tak, laiki to coś, czego zdecydowanie mi w Malii brakowało. Tu przy straganach znajduje się stare kafenijo: ależ cudownie to wygląda! Zupełnie jak na starych greckich filmach. Wszystkie stoliki pozajmowane, a z głośników pobrzmiewają dźwięki muzyki laiko …

Piękna ta moja Grecja w tej swojej codzienności, bo cóż znowu takiego nadzwyczajnego jest w takim bazarze? Nic – powie wielu, a przecież wiem, że ogromnie dużo.

 

Sobotnie laiki w Chanii w pobliżu bramy Sabbionara

 

Po raz kolejny zauważyłam zmiany: chanijska dzielnica Splantzia, którą bardzo lubię odwiedzać, znowu wyładniała. Naprawdę tak ją odebrałam. I zauważyłam, że już przychodzą tu turyści. Może nie jest ich tak wielu jak wokół starego portu, ale nie jest tak zupełnie bezludnie jak jeszcze kilka lat temu. Sporo tu mieszkań do wynajęcia, ale miejscowi mieszkają biednie. Nie chciałam podglądać specjalnie, ale kiedy drzwi są otwarte na oścież… Czasem nie sposób nie spojrzeć przecież!

W wąskich uliczkach chanijskiej dzielnicy Splantzia

 

Życie na mojej małej uliczce tętniło długo w nocy… Niedaleko znajdowały się tawerny, w których greccy turyści przesiadywali bardzo długo. Późno też zamykano sklepiki: kiedy wyglądałam przez okno widziałam witryny dwóch galerii. Kiedy wstawałam rano – wokół było cichutko. Codziennie na swoim balkonie w budynku vis a vis przesiadywał od rana starszy pan. Czytał gazetę. Sklepiki otwierano później, po 10-tej, kiedy ja już wychodziłam na śniadanie i poranną kawę. Wspaniale wtopiłam się w klimat mojej uliczki Theotokopoulou. To był doskonały pomysł, aby tu zamieszkać.

Ostatniego mego chanijskiego dnia od rana wiał silny wiatr. Pojawiły się potężne chmury, a rozhuśtane fale słyszałam w swoim pokoiku. Pobiegłam je zobaczyć: widowiskowo!!! Mimo wczesnej pory mnóstwo ludzi zebrało się na nabrzeżu, by oglądać rozgniewane morze, skołtunione fale i  fotografować wszystko, co się dało.

Zrobiło się zimno: nadejście deszczu było kwestią krótkiego czasu.

 

Załamanie pogody w Chanii

 

I właśnie deszczem pożegnała mnie Chania. „Nie płacz” – mówiłam, kiedy ciągnęłam swą wielką walizkę w kierunku dworca autobusowego. – „Nie płacz” – powtarzałam. Wiedziałam przecież, że tu wrócę, ale nie wiedziałam kiedy. Nie wiedziałam także, jak to temu pięknemu miastu wytłumaczyć.

Moje Rethymno powitało mnie deszczem. Tak, to były łzy radości – wiedziałam o tym, czułam to!

Zamieszkałam w Missirii, dokąd pojechałam z dworca taksówką: moja wielka walizka ważyła na pewno ponad 30 kilogramów i nie zamierzałam się z nią szarpać.

Wynajęty apartament znajdował się w budynku w pięknym ogrodzie, a mnie i tak najbardziej cieszyło drzewo z dojrzałymi granatami, którego gałęzie dotykały mojego balkonu.

 

Na moim balkonie w Rethymno

 

– Możesz je wszystkie zjeść – powiedziała przesympatyczna kirija Zografia. – Mamy ich dużo, a są już takie dojrzałe.

Popatrzyłam na drzewo: rzeczywiście niektóre z granatów już popękały, część leżała pod drzewem. Sezon na granaty na Krecie wciąż trwał, co mnie cieszyło: dojrzałe, październikowo-listopadowe granaty nie mają sobie równych. Kirija Zografia mówiła po angielsku i z radością zakomunikowała, że następnego dnia albo kolejnego pojadą z mężem do Amari, bo tam znajduje się ich gaj oliwny i trzeba pozbierać oliwki. Nie byłabym sobą, gdybym nie zapytała, czy mogą mnie zabrać. Mogli! Ale się cieszyłam na podglądanie zbioru oliwek!

Niestety, tym razem w Rethymno nie sprzyjała mi zupełnie pogoda: jak byłam tu na wakacjach przez 10 dni tak przez pierwszych dziewięć padał deszcz. Słońca nie było zupełnie. Wszyscy wokół, w tym i kirija Zografia i moi sąsiedzi z uliczki, przy której w latach poprzednich mieszkałam, narzekali na brak słońca, na zimno, na wiatr, na niemal depresję powodującą smutki. „Melancholia” – tak określała swój stan kirija Zografia codziennie wypatrując słońca i niebieskiego nieba. Nie była to pogoda dla zbioru oliwek, więc niestety: mimo szczerych chęci moich gospodarzy tym razem zbiór oliwek mnie ominął.

Dla mnie nie było zimno: miałam i kurtkę, i szalik, ale brak słońca był dokuczliwy, to prawda, podobnie jak i deszcz, choć miałam parasolkę. Codziennie rano chodziłam nad morze, do którego miałam może z 80 metrów, by się z nim przywitać, by porozmawiać… Skłębione fale odpowiadały na wszystkie moje pytania, a mnie cieszyło, że tu jestem.

 

Skołtunione morze w moim Rethymno

 

Czasami fale były tak długie i silne, że zalewały sporą część plaży ciągnącej się aż do mariny. Spacerowałam do miasta po piasku: bałam się chodzić blisko morza, bałam się groźnych fal, ale w pewnym oddaleniu spacerowało się przyjemnie. Wyraźnie widziałam kończący się sezon, każdego dnia znikały kolejne leżaki z parasolami, choć i tak było ich już niewiele.

 

Skołtunione morze w moim Rethymno

 

Cudownie spacerowało mi się wąskimi uliczkami Starego Miasta, które tak ukochałam. Odwiedzałam znajomych, tu wypiłam kawę, tam zjadłam obiad. Cieszyło mnie, że wszyscy tu, w moim Rethymno, są zadowoleni z sezonu: naprawdę oceniali go jako dobry. Dużo czasu spędziłam z moimi tutejszymi znajomymi: właściwie przyjechałam tu właśnie dla nich. Tak, widywaliśmy się w sezonie, ale wciąż patrzyłam wówczas na zegarek: teraz nie spieszyło mi się już zupełnie. Teraz mogłam spokojnie słuchać, jak lutnik Nikos pogrywa na lirze, krążyć po laiki niezliczoną ilość razy, mogłam sączyć niespiesznie doskonałą kawę w kafenijo u Manolisa czy w innym miejscu, mogłam przyglądać się tworzeniu ciasta filo, zwiedzać prywatne domy moich tutejszych znajomych, których nie wiadomo skąd aż tylu się natworzyło, towarzyszyć Mariannie w sklepie, zajadając również przyrządzoną przez nią potrawkę: cieciorkę z ryżem. Mogłam wreszcie wysłuchiwać, co do powiedzenia ma mi moja ukochana kirija Vasiliki i dawać się porywać Dimitrze na spacery, chadzać z wizytami do jej znajomych oraz do tawern, gdzie nawet pobrałam naukę jedzenia przysmaku kreteńskiego, jakim są ślimaki: Dimitra stwierdziła, że robię to źle, a ja jej uwierzyłam! Zdecydowanie mam w Rethymno (w tym i w Missirii) znakomitych znajomych, których określam „moja parea” i ich istnienie jest dla mnie bardzo ważne.

 

W uliczkach mojego Rethymno: bez słońca, ale przecież i tak pięknie

 

Rethymno o tej porze roku jawiło się wspaniale: jeszcze spacerowali turyści, ale nie były to tłumy, jakie przybywają tu latem. Nie było już czuć tego smutku, który odbierałam czasami w roku poprzednim, którego powodem była pandemia. To było cudowne Rethymno kończącego się, prawie normalnego sezonu: z nadziejami na  kolejny dobry w przyszłym roku. Zresztą takimi nadziejami żegnała mnie społeczność każdego z miejsc, w których z Kretą się żegnałam: tak, wszyscy w zadowoleniu zdecydowanie wierzyli w doskonały, nawet znacznie lepszy niż ten tegoroczny sezon w przyszłym roku. Najwyraźniej po tym trudnym pandemicznym czasie w ludziach odrodziła się wielka nadzieja i mimo, że według wszelkich komunikatów pandemia wciąż trwała – widać było, że życie wraca do normy. To ogromnie cieszyło.

 

Rethymno: tu, gdzie wytwarza się ciasto filo (ul. Vernadou) oraz w kuchni domowej kirii Stelli (ul. Souliou)

 

W Rethymno zastał mnie Dzień OXI: ważne święto w Grecji. Przez miasto przeszła urokliwa parada, a Kreteńczycy przywdziali tradycyjne stroje. Zastał mnie tu również bardzo szczególny i dla nas, Polaków, dzień: dzień 1-go listopada. Jadąc do Rethymno nieśmiało marzyłam, że może uda się zapalić tego dnia lampkę na cmentarzu, gdzie spoczywają polscy żołnierze, tu, w Rethymno. Wiele rzeczy dotyczących tego cmentarza owianych jest tajemnicą. Cmentarz znajduje się w centrum miasta, ale jest zamknięty i trudno zdobyć klucz do bramy. Zainteresowałam się tym, kiedy tylko przyjechałam do Rethymno i zajęło mi to sporo czasu, bo przyznam, że odsyłano mnie: z kościoła katolickiego do dimarchijo, z dimarchijo do kościoła katolickiego. W końcu koło się zamknęło, kiedy starsza pani urzędująca w kościele katolickim, przyciśnięta już nieco do muru, w ostatnim dniu października powiedziała:

– Tak, u nas jest klucz, ale ma go syn, a on wyjechał do Aten.

Nadzieja zgasła. Było mi przykro: wiedziałam, że czasami przyjeżdżają na ten cmentarz różne delegacje, ale wiedziałam też, że w tym roku ich tu nie będzie. Świadomość, że tylko ode mnie zależy to, czy na tym cmentarzu pierwszego dnia listopada zapłoną świeczki – w zaistniałej sytuacji mnie przygniotła.

Ostatecznie postanowiłam kupić świeczki i zapalić je przed bramą cmentarza. Nie wiem, kto i co mi podpowiedziało, że pójść jeszcze raz do kościoła katolickiego. Może mój upór to spowodował, może ta pani miała lepszy dzień… Nie umiem powiedzieć, ale dała mi klucz. Aż nie wierzyłam, że trzymam go w dłoni!

– Tylko oddaj mi go! – usłyszałam, kiedy szybko odchodziłam. Szybko, żeby się nie rozmyśliła przypadkiem! Chciałam wręcz uciekać!

 

Rethymno: przed bramą cmentarza

 

Na cmentarz poszłam ze znajomą z Polski. Wcześniej kupiłyśmy na Starym Mieście lampki w kolorach białym i czerwonym oraz dwa kwiatki w doniczkach, cyklameny: biały i czerwony. Tak symbolicznie. Uprzątnęłyśmy trochę cmentarz: zaniedbany, to prawda, ale nie wyglądał źle. Postałyśmy dłużej w ciszy. Wpatrywałam się w chyboczące płomyki lampek oraz w 18 niemal śnieżnobiałych, identycznych grobów. Tablica na murze cmentarza głosi, że spoczywają tu polscy żołnierze polegli w walce o wolność Grecji w latach 1897 – 1905.

 

Rethymno: na terenie cmentarza

 

Lato powróciło do Rethymno w dzień poprzedzający mój wyjazd z Krety: po raz pierwszy od tylu dni zobaczyłam słońce i niebieskie niebo. Turyści znowu wylegli na plaże, wskakiwali do morza mimo, że był już listopad. Było ciepło, to prawda, ale dla miejscowych to już jesień i nie czas na plażowanie.

 

Rethymno: nareszcie pojawiło się dawno niewidziane nad Kretą niebieskie niebo

 

Kiedy, po dokładnym pożegnaniu wszystkich i wszystkiego, autobusem KTEL jechałam do Heraklionu, rozmyślałam o tym, jak cudownie było mi w Rethymno, jak lubię to miasto, ale na myśl o zbiorze oliwek, którego nie dostąpiłam – robiło mi się jakoś smutno i nawet zapewnienia, że jeszcze kiedyś mi się to zdarzy nie pomagały. Tak, tak: zapewniłam sama siebie, ale co z tego?

Kretę opuściłam tym razem promem: wielki i całkiem przyzwoity „Knossos Palace” wypłynął ze mną na pokładzie z portu w Heraklionie o 21-szej, by  po 6-tej rano być w Pireusie. Spałam przez cały rejs. Linie lotnicze trochę poszalały z cenami: przy moim wielkim bagażu cena biletu z Heraklionu do Aten była bardzo wysoka, stąd wybrałam prom.

 

Heraklion widziany z pokładu promu

 

Rejs był bardzo wygodny w porównaniu do tego, co mnie czekało od wyjścia z promu. Przyznam: uszarpałam się ogromnie! Zanim znalazłam w Pireusie autobus, którym miałam pojechać na dworzec KTEL, zanim do mnie dotarło, że przyjechałam na niewłaściwy dworzec (ech, ci kochani Grecy i ich informacje!), zanim taksówka dowiozła mnie na ten właściwy, zanim weszłam do autobusu, który miał mnie zawieźć do Monemvasii – minęło bardzo dużo czasu i zwyczajnie mnie to zmęczyło. Na dodatek moja ciekawość greckiego świata nie pozwoliła mi w autobusie spać: musiałam przecież patrzeć, co za oknem widać… Nigdy nie jechałam tą trasą i byłam jej bardzo ciekawa.

 

Budzący się dzień w Pireusie

 

O powrocie do Monemvasii marzyłam od 19 lat: byłam tu w 2002 roku i zawsze chciałam powrócić. Czemu tego nie zrobiłam? Czemu czekałam aż tyle długich lat? W tym przypadku z błędnego przekonania, że dojazd tu możliwy jest wyłącznie autem, a bez niego to skomplikowane przedsięwzięcie. Tak to jest, kiedy przyjedzie się raz autem, a potem się myśli, że, o ile nie jest to duże miasto typu Saloniki – bez auta w żaden sposób… Nic bardziej mylnego w tym przypadku i cieszyłam się jak dziecko, że nareszcie pochyliłam nad dojazdem tutaj środkami publicznymi i przestałam tylko dumać, jak to zrobić.

Bo prawdę rzekłszy – to banalne przecież, skoro z Aten kilka razy dziennie odjeżdża autobus do samej Monemvasii. A ile razy od 2002 roku byłam w Atenach??? Sama nie wiem przecież! Wiele! I siedziałam w nich po tygodniu czy dwóch wiosenną porą. Albo zimową… Echhh, cała ja!

Autobusami KTEL, co zawsze powtarzam, jeździ się wygodnie. Tak było i w tym przypadku. Jechało ze mną może 15 osób, nie więcej. Początkowo autobus zatrzymał się tylko dwukrotnie: przed Koryntem i w Tripoli. A, i jeszcze Sparta. Potem było już inaczej, bo kierowca zaczyna zbierać różne paczki oraz młodzież szkolną i rozwozi, gdzie trzeba, stąd krąży malowniczymi, wąskimi drogami przez wioski i to trwa, ale mnie się nie spieszyło przecież. Od wioski Molaoi w autobusie byłam sama z kierowcą! Ależ dziwne uczucie.

Co z tej drogi zapamiętałam najbardziej? Co zapamiętam na długie lata z tej blisko sześciogodzinnej podróży?

A oczywiście Kanał Koryncki, bo choćbym go widziała po raz setny to i tak mnie zachwyci, mimo, że tym razem objawił mi się przez niemal ułamek sekundy.

 

Widziane z okna autobusu KTEL

 

Poza tym jesień, tak: zapamiętałam piękną jesień, szczególnie na odcinku Korynt – Tripoli – Sparta. To jesień w barwach polskiej jesieni. Zachwycały mnie drzewa obsypane żółtymi czy czerwonym liśćmi. Wiedziałam, że kiedy przyjadę do Polski takich nie będzie już na pewno, więc ogromnie się nimi cieszyłam.

Co jeszcze? Autobus ciągnący się do miasteczka Krokees. Właśnie tak: ciągnący się! Krokees musi być położone znacznie wyżej niż inne wioski, bo autobus wspinał się dość długo i to czułam wyraźnie. Nie znam tego miasteczka (poza nazwą) mimo, że po Peloponezie jeździłam autem kilkakrotnie.

I gaje. Te są cudnej urody. Tu, na Peloponezie, gajów oliwnych nie brakuje: jest ich niesamowita ilość, a w wąskich drogach gałęzie drzew oliwnych niemal zaglądają do autobusu. Za Spartą, o ile dobrze zapamiętałam, pojawiają się jako dodatkowe gaje cytrusowe obsypane setkami owoców. Ależ ich ogrom! I czasem takie pomieszanie tych gajów widzimy przez okno! Zachwycające. Na dużej ilości drzew cytrusowych o tej porze roku owoce już pomarańczowe, na wielu zielone, ale wszystkie wyglądają bajkowo.

Piękna trasa!!!

 

Jak bardzo pragnęłam tę Monemvasię zobaczyć! Czasem widziałam ją w swoich snach, ale wciąż była tak daleko. Teraz była zupełnie blisko.

Mój hotel znajdował się na początku grobli (zwanej również mostem) prowadzącej do Monemvasii. W przyjemnym miejscu: z balkonu widziałam niewielki porcik rybacki z kilkoma kutrami. Niestety, mimo, że tak bardzo pragnęłam tego miejsca – zmęczenie wygrało. Zasnęłam i na spacer wybrałam się dopiero późnym wieczorem.

 

Codzienny widok z mojego balkonu: skała (Kastro) znajduje się nieco po lewej stronie

 

Przyznaję: zupełnie nie poznałam tego miasteczka, więcej, nie pamiętałam go. Wcześniej mieszkałam w Dolnym Mieście, na skale, a przez współczesne miasteczko tylko przejechałam. Teraz zamieszkałam w tym współczesnym: to Gefira, tuż przy przystanku autobusowym oraz wejściu na groblę.

W czasie kolacji przyglądałam się zdjęciu, które ze sobą zabrałam: ja, młodsza o 19 lat, dziewczęca jakaś, stoję na grobli, a za mną olbrzymia skała. To Monemvasia. I podpis: „Peloponez. Przede mną Monemvasia (wjeżdżam z wioski kilometrową groblą). Tak spełniło się jedno z moich większych marzeń”.

 

Tak, tak, doskonale pamiętam: Monemvasia to było wówczas moje wielkie marzenie, podobnie zresztą jak i teraz. Przyglądam się sobie i swojej sukience: ta sama, którą w tym roku wyrzuciłam w Malii, bo nie miałam jak się zapakować. Powoli wracała mi pamięć kiedy przyglądałam się temu zdjęciu. Przypomniałam sobie, jak wówczas ciągnęłam moją walizkę od auta, które zaparkowało przed bramą, po nierównościach Dolnego Miasta, po schodkach… „Jak dobrze, że nie przyszło mi do głowy tym razem tam zamieszkać” – pomyślałam.

 

Uczucie nie do opisania, kiedy przechodzę przez most i każdy mój krok przybliża mnie do skały (Kastro)

 

Współczesne miasteczko Gefira widoczne z drogi prowadzącej do skały (Kastro)

 

Spragniona Monemvasii, wczesnym rankiem niemal biegnę przez most. Widzę, że jeździ tu autobus, ale kto by tam na niego czekał! Dawno nie zdarzyło mi się być tak podekscytowaną: zupełnie jakby gdzieś tam czekało na mnie coś wyjątkowego!

Zwalniam przy cmentarzu: nie ma tu nikogo i czuję się tak jakoś dziwnie, ale decyduję wejść na teren.

Niewielki to cmentarz, zadbany, ale nie przypominam sobie, abym była tu poprzednio. Przyglądam się nagrobkom: niektóre są bardzo ładne, niektóre bardzo stare. I nagle…

Oczom nie wierzę! Zupełnie zapomniałam!

Stoję przy grobie Giannisa Ritsosa, wielkiego greckiego poety. Szybko wraca pamięć: przecież jego dom znajduje się w Dolnym Mieście! Co ciekawe, pamięć wraca do tego, co czytałam o tym domu, nie do tego, co oglądałam tu lata temu. Jestem pewna, że domu Ritsosa wówczas też nie widziałam. To tylko potwierdza moją teorię o konieczności powrotu do niektórych z tych miejsc, które widziałam 20 i więcej lat temu. Inaczej dziś na wiele miejsc patrzę, inna jest moja wiedza, inne miejsca są ważne niż kiedy miałam 30 czy nawet 40 lat… Tymi odkryciami jestem zaskoczona.

 

Przy grobie Giannisa Ritsosa (1909-1990)

 

Doznaję wielkiego wzruszenia zbliżając się do bramy, która wprowadzi mnie na teren Dolnego Miasta. Przed wejściem przyglądam się widocznej mapie z pooznaczanymi wszystkimi ważnymi obiektami tak Dolnego, jak i Górnego Miasta. Warto ją sfotografować (z legendą), bo tablice przy obiektach w obu częściach są również pooznaczane tymi numerami, zatem identyfikacja jest bardzo prosta.

 

Stojąc przed bramą wprowadzającą do Dolnego Miasta

 

Unoszę głowę ku górze i widzę potężny mur. Powoli, z powagą przechodzę przez bramę…

To co widzę powoduje u mnie niemal zachłyśnięcie! Już wiem, że wiele czasu spędzę właśnie tutaj: w Dolnym Mieście, ale i do Górnego Miasta też przecież pójdę.

Siadam w kafeterii z widokiem na dachy zabudowań oraz morze. Sącząc frappe próbuję ochłonąć. Dawno nie czułam takiego stanu jak właśnie teraz. Odchodzę na chwilę od stolika, by kupić książkę o Monemvasii: jest bogato ilustrowana. Przyglądam się ilustracjom i postanawiam, że wszystko to, co pokazane na fotografiach zobaczę. Podejdę blisko… Może części nawet dotknę?

 

Spoglądając w morze – próbuję ochłonąć

 

W Dolnym Mieście odkrywam mnóstwo kościołów i kościółków, tak, odkrywam, bo przecież słabo je już pamiętam. Za najważniejszy uchodzi położony przy głównym placu (katedra) Mitropolis Elkomenos Christos. Niestety, nie uda mi się do niego wejść: jest zamknięty z powodu prowadzonych prac remontowych, a przez otwarte, ale zagrodzone drzwi, niewiele widać.

Pozostałe kościoły, które zachowały się w swojej bryle są pozamykane, a miejscowi na pytanie czy zawsze – odpowiadają: zawsze. Myślę, że w dni imienin patronów może je otwierają, ale póki co wszystkie pozamykane.

 

 

Kilka kościołów w Dolnym Mieście

 

Obejrzeć można natomiast wnętrza tych, które są w stanie ruin. Czy to wnętrza? Sama nie wiem, jak nazwać. Tu potrzeba czasem dużo wyobraźni, aby kościół zobaczyć. Wszystkie są podpisane, także numerami przeniesionymi z mapy, która znajduje się przed wejściem głównym (mam taką mapę i w swojej książce). Gdyby nie te podpisy, wielu kościołów bym za kościoły nie uznała, bo i kościołów zupełnie nie przypominają. Ale warto je odnajdywać, warto się im przyglądać, by wyobrażać sobie, jak musiała Monemvasia wyglądać, kiedy kościoły te jeszcze istniały.

 

W najtrudniejszym do wypatrzenia i do zdobycia kościółku

 

Po Dolnym Mieście codziennie krążę godzinami: wszystko mi się tu podoba! Zaglądam w każdy kąt, przechodzę przez każdy tunel i pod każdą bramą… Wchodzę na tarasy: na wielu jeszcze kwitnące kwiaty oraz stoliki z krzesełkami. Nie prowadzę tu żadnych statystyk oczywiście, ale myślę, że większość domów wykorzystywana jest jako pensjonaty i małe hoteliki. Błogosławię los, który pozwolił mi tu być właśnie w listopadzie, błogosławię i sprzyjającą mi pogodę, bo z tą o tej porze roku bywa różnie. I ja mam właściwie różnoraką pogodę: trochę słońca, trochę chmur i co ciekawe: sporo gęstych mgieł, które niemal zupełnie nagle nadpływają nad Monemvasię, by wszystko szczelnie otulić tak, że właściwie niczego już nie widać. Stwarza to niesamowite wrażenie, a ja nagle łapię się na tym, że taka sceneria podoba mi się znacznie bardziej niż ta słoneczna!

 

W urokliwych zakątkach Dolnego Miasta

 

Wyobrażam sobie, jakie tłumy muszą tu przybywać w sezonie i jak uciążliwe musi być wówczas krążenie tymi wąskimi uliczkami średniowiecznego miasta. O tej porze roku w Monemvasii jest magicznie, choć na weekend przybywa sporo Greków: nie są to jednak ilości uciążliwe.

 

W urokliwych zakątkach Dolnego Miasta

 

Zabudowa Dolnego Miasta, roślinność, wąskie brukowane uliczki, w tym i takie, z  których nie ma wyjścia, tuneliki, tajemne bramy, okratowane okna, stare, ciężkie drzwi z okuciami – zachwycają mnie niemożliwie. Dostrzegam piękne portale, dekoracyjne płaskorzeźby, gdzieś udaje mi się wypatrzeć Lwa Świętego Marka: to symbol Wenecjan. Szczęśliwa, żałuję, że nie przyjeżdżałam tu w minionych latach, a czasu się przecież nie cofnie.

 

Część Dolnego Miasta w świetle listopadowego słońca

 

Jeden dzień poświęcam na Górne Miasto. Wybieram, z uwagi na widoki, dzień, który ma szansę być dniem słonecznym.

Nie trzeba być wyczynowcem, by wejść do Górnego Miasta, choć zasapać się trochę można, przyznaję. Do bramy idę niespiesznie, przystając dla zdjęć: zajmuje mi to może 15 minut (stąd do kościoła Agia Sofia, jedynego zachowanego tu budynku, jeszcze jakieś 7 minut).

Jak drogę obieram, by dojść do Górnego Miasta?

W Dolnym Mieście kieruję się do głównego placu (to tu znajduje się największy kościół: Mitropolis Elkomenos Christos). Tu skręcam w lewo w kierunku kościoła Panagia Myrtidiotissa (druga nazwa: Kritikia), a dalej prowadzi mnie już ścieżka oraz schodki. Na kamiennej ścieżce trzeba uważać aż do samej bramy, bo kamienie są mocno wyświechtane i zwyczajnie śliskie.

 

Ścieżka prowadząca do Górnego Miasta

 

Warto przeznaczyć na Górne Miasto co najmniej cały dzień, bo teren to rozległy i bardzo interesujący, ale uwaga na słońce, bo to słoneczny spacer (teren nieosłonięty). Kiedyś znajdowało się tu wiele domów, kościołów, cystern, również łaźnie, ale to, co przetrwało do dziś to już tylko ruiny. I oczywiście fragmenty murów obronnych – to również można tu zobaczyć. Widać, że obiekty w pobliżu głównej bramy niedawno odrestaurowano, te w dalszym obszarze są zniszczone i widać po nich upływ czasu.

Dobrze się tu wędruje i bardzo, bardzo przyjemnie, bo przyrodniczo dziki to teren, zasobny w roślinność, w tym kwitnące kwiaty. Ruiny dobrze pooznaczano i poopisywano (grecki, angielski). Znajdują się tu również drogowskazy, co ułatwia spacery. Obuwie? Ja byłam w trampkach – wystarczające, ale można założyć buty z twardszą podeszwą, bo często chodzi się po kamieniach. Należy zabrać ze sobą wodę: na górze nie ma miejsca, gdzie można ją kupić.

 

Spacerując po terenie Górnego Miasta

 

I trzeba mieć baczenie na godziny otwarcia kościoła Hagia Sofia: w listopadzie 2021 czynny jest tylko przez trzy dni w tygodniu i to do 15.30. W środku można być podobno tylko 15 minut, o co szarpię się (ale tak pokojowo) z panem pilnującym twierdzącym, że to dla mojego dobra (wciąż obawy covid’owe). A ja wchodzę, wychodzę (czytam książkę na zewnątrz), znowu wchodzę szukając tego, co wyczytam… Tłumów nie ma  i doprawdy nie rozumiem, czemu pan jest taki nerwowy. Wkrótce odkrywam powód irytacji: Pana Pilnującego odwiedził kolega i panowie chętnie siedzą na murku przed kościołem i paląc papierosy dyskutują. Kiedy jestem w kościele – Pan Pilnujący musi w nim być również: w końcu mogę być wandalem (wandalką?) i dokonać zniszczeń. O nie, proszę pana: spędzę w kościele tyle czasu, ile zechcę – tak postanawiam. W końcu doprawdy nie przyjeżdżam tu co roku.

W kościele wolno robić zdjęcia bez flesza, nie wolno natomiast filmować.

 

Kościół Hagia Sofia

 

To jeden z najstarszych i najważniejszych kościołów bizantyjskich w całej Grecji. Przypomina kościół Hagia Sofia z Konstantynopola. Wzniesiono go za czasów cesarza bizantyjskiego Andronika II w XII wieku (niektórzy twierdzą, że wcześniej) w najwyższym punkcie Monemvasii, na skraju skały: stąd roztacza się wspaniały widok na Morze Egejskie. Wenecjanie przekształcili go w kościół katolicki, a Osmanie – w meczet. Nazwę Hagia Sofia otrzymał dopiero po odzyskaniu przez Grecję niepodległości, wtedy też zburzono minaret. Upływ czasu oraz niespokojne historycznie czasy spowodowały jego zniszczenie: odrestaurowany został w latach 1958-59 przez Eustathiosa Stikasa.

 

W kościele Hagia Sofia

 

Według mnie warto wcześniej przeznaczyć kilka dni na staranną wędrówkę po Dolnym Mieście, by potem, będąc w Górnym Mieście, móc identyfikować obiekty i zobaczyć, jak zupełnie inaczej wyglądają z góry.

Przez wiele godzin wędrowałam po Górnym Mieście wśród okazalszych i nieco mniej okazałych ruin fortyfikacji i dawnych zabudowań, z perełką w postaci kościoła Hagia Sofia i całą masą wrażeń oraz zabawie przy rozpoznawaniu z góry tego, co oglądałam w Dolnym Mieście. Zachwyt to mało co czułam.

Spełnienie? O tak!

 

 

Wejścia na teren Górnego Miasta nie obawiałam się: nie jest trudne, bardziej tego, że to ogromnie rozległy teren, a ja sama… Czasem czułam się mocno niekomfortowo wśród tych ruin, bo zainteresowanie kościołem Hagia Sofia jak na listopad – spore, ale fortyfikacjami zerowe. A ja kocham takie kamienne ruiny i chciałam się nimi nacieszyć. Przepiękny teren, ale gdybym spotkała tam jakiegoś złoczyńcę? Byłabym bez szans. I tak założyłam, że dzikich zwierząt tam nie ma. Nie doszłam wszędzie, bo się zwyczajnie bałam: i bezludzia, i czasem trudniejszego podejścia. Gdybym się przewróciła łamiąc coś – pies z kulawą nogą by mnie tu nie znalazł, a z powodu słońca wyschłabym na wiór. Z tego, co udało mi się zobaczyć, poza wspaniałymi i nie do zapomnienia widokami na każdą stronę – najbardziej spodobało się mauzoleum (budowla z kopułą, co podkreślam, bo czasem widuję błędne opisy), natomiast największe wrażenie wywarły na mnie schody do nieba: kiedy stanąć na ostatnim schodku – stoi się równo z murem zewnętrznym.

Dziś mogę stwierdzić: przepadłam uczuciowo w Monemvasii.

I na dole, i na górze!

 

Na schodach prowadzących do nieba

 

Listopadowa Monemvasia w obszarach przyrodniczych, takich zupełnie dzikich, niemal łąkowych, ma dwa kolory: żółty i fioletowy. Żółty króluje w Górnym Mieście, fioletowy – przy drodze prowadzącej do skały, choć kwiaty w tym kolorze można wypatrzeć i w Górnym Mieście. Całe połacie ziemi pokryte zostały kępami pięknych kwiatów, obok których nie sposób przejść obojętnie.

 

Kwieciście: w barwach żółto-fioletowych

 

Czas przeznaczony na Monemvasię, mimo, że to blisko tydzień – mija bardzo szybko. Udaje mi się jednak obejrzeć wszystko: i w Monemvasii na skale (muzeum w Dolnym Mieście też), i we współczesnej Gefirze, która jawi się jako ładne miasteczko z wieloma przyzwoitymi tawernami, ładnymi sklepikami, porcikami, rybakami z ich kutrami oraz mariną. Sporo tu hoteli i jest w czym wybierać. Oczywiście Gefira nie ma szans konkurować nawet w małej części z Monemvasią, ale dobrze pełni funkcję pomocniczą.

 

W zakamarkach Dolnego Miasta

 

Nadchodzi dzień spotkania z moją koleżanką: Ilona, prowadząca Dom oliwny, mieszka od wielu lat w nieodległej Sparcie i  przyjeżdża po mnie do Monemvasii. Spędzamy tu wspólnie jeszcze jeden dzień i odjeżdżamy: tego dnia żegnam przepiękną Monemvasię obiecując i jej, i sobie, że na następne spotkanie nie będę czekała blisko 20 lat!

 

Jedno z ostatnich spojrzeń na Monemvasię

 

W Sparcie gościny udziela mi oczywiście Ilona. Kiedy przyjeżdżamy na miejsce jest już ciemno, a ja tak bardzo pragnę zobaczyć ogród Ilonki, że wypatruję świtu niczym pustynia deszczu. Znam ten ogród ze zdjęć, ale ….

Pragnę po nim pospacerować i marzenie to spełniam o świcie. Magiczny ogród Ilonki należy tego dnia wyłącznie do mnie. Nieniepokojona przez nikogo spaceruję pomiędzy drzewami, dotykam owoce jakbym chciała dać sobie namacalny dowód, że rzeczywiście tu jestem! Dorodne już granaty chylą mi się do stóp, podobnie z pomarańczami i cytrynami.

– Zerwij kilka pomarańczy i jakiś granat, zrobimy sobie sok – krzyczy Ilonka.

Och, z jaką rozkoszą czynię to, o co prosi. Czy może być coś wspanialszego niż, kiedy najdzie nas ochota na sok, wyjście do ogrodu i pozrywanie takich właśnie owoców? Część pomarańczy jeszcze dojrzewa. Kiedy wszystkie będą już wystarczająco dojrzałe – w tym magicznym ogrodzie zjawią się pracownicy, pozbierają owoce do skrzynek i odwiozą do punktu skupu.

 

Z Ilonką w Jej magicznym ogrodzie

 

Podobnie zresztą w oliwkami: tych na drzewach w gaju oliwnym u Ilonki już bardzo dużo, ale ze zbiorami trzeba jeszcze poczekać. Przechadzam się wśród cudownych drzew oliwnych, przyglądam się i srebrzysto-szarym listkom, i oliwkom… Dotykam nieśmiało, głaszczę…

 

Obcowanie z drzewami oliwnymi w gaju Ilonki

 

Wyjeżdżamy do pobliskiej Mistry. Nie, nie mam ochoty chodzić po średniowiecznym mieście, choć Ilona proponuje, bo miejsce to niezwykłe przecież i jedyne takie. Spędziłam tu swego czasu wiele godzin i póki co wciąż czuję się zaspokojona. Bardziej pragnę, co może dziwić, obcować z jesienią, której mi brakuje. Ilona wozi mnie w znane sobie tereny, gdzie rośnie dużo przebarwiających się teraz drzew. Cieszę nimi oczy jak małe dziecko! W zaprzyjaźnionym ogrodzie zrywam szarony (kaki) prosto z drzewa: listopad to pora i ich dojrzewania przecież.

 

Z szaronami (kaki), które sama pozrywałam z drzewa: nieczęsto mi się to zdarza!

 

Cieszę się takimi miejscami, gdzie widać tę cudowną jesień, cieszę się nimi bardziej nawet niż Spartą, jako miastem, po której spacerujemy i w której popijamy kawę. Dzieje się tak pewnie dlatego, że od tylu miesięcy obcowałam właściwe z latem i letnimi krajobrazami, a mam świadomość, że w Polsce, kiedy wreszcie do niej zjadę, ładnej tegorocznej jesieni już nie ujrzę.

 

Ładne, zupełnie odmienne od nadmorskich, zakątki

 

W Sparcie Ilonka pokazuje mi miejsce niezwykłe, miejsce, o którym dotąd nie słyszałam. To „Mozaikowy dom” („Dom mozaiki”). Tu w XIX wieku znaleziono dwie wspaniałe mozaiki: jedna przedstawia uprowadzenie Europy przez Zeusa przemienionego w byka, gdzie skrzydlate amorki trzymają welon młodej kobiety, a druga: Orfeusza grającego na lirze i czarującego swą grą zwierzęta. Mozaiki pochodzą (odpowiednio) z drugiej połowy III wieku i  początek IV wieku naszej ery i na skutek zabezpieczenia w XIX wieku przetrwały do dziś. Dzięki Fundacji Stavrosa Niarchosa obiekt został odnowiony i od maja 2021 roku jest udostępniany zwiedzającym.

Przyglądamy się wspaniałym mozaikom przez ogromne szyby postanawiając wrócić tu w godzinach otwarcia domu. Niestety, kiedy ostatniego dnia, już jadąc na dworzec, przyjeżdżamy do „Mozaikowego domu” – jest zamknięty, a ja dłużej w Sparcie zostać już nie mogę. Cóż, mam powód, by wrócić do Sparty!

Ilonko: dziękuję za wszystko! Jesteś kochana! <3

 

Mozaiki w „Mozaikowym domu” w Sparcie widziane jedynie przez szyby

 

Ostatnim etapem moich posezonowych tegorocznych wakacji w Grecji są oczywiście Ateny, gdzie zatrzymuję się na tydzień i skąd odlecę do Warszawy.

Ateny to miejsce, do którego od wielu już lat przybywam dla swoich zakątków oraz znajomych, z którymi chcę spędzić trochę czasu. I taka rola Aten bardzo mi się podoba. Nie muszę nigdzie biegać, zwiedzać, odkrywać, bo co chciałam – dawno odkryłam. Jeśli przypadkowo zobaczę coś dla mnie nowego – cieszę oczywiście, ale odkrycia nie są już moim priorytetem: ten etap mam już dawno za sobą. Mam zatem czas na to, żeby godzinami przesiadywać w kafeteriach i popijając kawę przyglądać się życiu miasta.

 

Takie spojrzenie na Ateny (tu z Anafiotiki) zawsze zachwyca

 

Oczywiście odwiedzam i Plakę, i Anafiotikę, i Pierwszy Cmentarz, i Ambelokoipi, i szeroko pojęte okolice Omonii aż hen po rejon Statmos Larissis, jeżdżę metrem, by pooglądać stacje z naciskiem na te najnowsze z niebieskiej linii, jadę również do Pireusu. To takie moje ateńskie standardy, miejsca najważniejsze, którymi zawsze chcę ucieszyć moją duszę.

Spaceruję po Atenach bez szczególnego planu, bo i po co mi taki, skoro wszędzie mi tu dobrze i z wszystkiego się cieszę. Przyglądam się ulicy: na Place niewiele osób, ale na Monastiraki życie tętni. Zatapiam się w półki moich antykwarycznych sklepików i spędzam w nich wiele czasu. Znajduję jak dla mnie wspaniałość: to książka, którą nie tak szybko przeczytam. Potężna na ponad 500 stron biografia Meliny Merkouri – po grecku grrr… No cóż…! Oczywiście kupuję!

Chodząc po Atenach bawię się w moją ulubioną grę: w bycie turystką w swoim mieście. Bawię się tak w Warszawie, w Rethymno, w Atenach… Zaglądam na Plateia Syntagma i robię sobie zdjęcie z ewzonem, wchodzę na Areopag i fotografuję się z białymi Atenami w tle…. Mam w tej zabawie wiele radości.

 

Oglądając Ateny z Areopagu

 

Wiem, że Ateny od kilku tygodni mają nowy pomnik. To odsłonięty w październiku pomnik Marii Callas, który muszę zobaczyć. Znajduje się na niewielkim skwerku przy ulicy Dionysiou Areopagitou, na wysokości Irodio: wielka Maria Callas wpatruje się w Akropol.

 

Z pomnikiem Marii Callas

 

O tym pomniku i o wrzawie wokół niego można przeczytać tutaj.

 

Po raz pierwszy wchodzę do najstarszego ateńskiego domu. Zupełnie niedawno uporządkowano cały teren i budynek przygotowano do odwiedzin przez turystów, ale i mieszkańców miasta. Przechodziłam obok już wielokrotnie, ale dopiero teraz nabrałam chęci, by wejść do środka. Przyzwoicie to zrobione: tabliczki opisowe i po grecku, i po angielsku, a dom znajduje się w samym centrum Aten, na Place.

 

Spacerując po najstarszym ateńskim domu

 

W tawernach, barach, kafeteriach i sklepach (poza wyłączonymi typu spożywcze) skrupulatnie sprawdzają/skanują dokumenty uprawniające do wejścia, żądając również dowodu czy paszportu. Przyglądam się Grekom w środkach komunikacji publicznej: wszyscy w maskach i to tylko nie takich szmatkowych albo chirurgicznych (to większość), ale i w tych bardziej profesjonalnych. I prawie nie ma tu w metrze czy tramwaju „nosaczy” czyli takich z odkrytym nosem. Niektóre osoby, głównie starsze, nie dotykają gołą dłonią poręczy: owijają ją chusteczką higieniczną. W metrze co któreś siedzenie ma kartkę: „tu nie siadać”. Część to respektuje, część kompletnie nie. W godzinach typu 18-19 w tramwajach/metrze wielki ścisk, więc w zasadzie nie wiem czemu mają służyć te z założenia wolne miejsca i informacje o dystansie.

 

Tłumy na handlowej ulicy Ermou

 

Odwiedzam oczywiście laiki, lokalny bazar, który zawsze i wszędzie mnie zachwyca. Tym razem, ponieważ mieszkam w pobliżu, idę na laiki w nadmorskiej dzielnicy Paleo Faliro i tu robię zakupy. Te laiki są duże i takie śpiewne, radosne, gwarne. Takie jak zapisały się we mnie wiele lat temu. Tak gwarne są i te w dzielnicy Ambelokoipi, na które czasem i to od długich lat w soboty zaglądam. I w porównaniu do tych ateńskich – laiki w Rethymno wydają mi się nie tylko małe, ale i ciche, choć przecież i tak lubię tam chadzać.

A co słychać w pierwszej połowie listopada na laiki?

Jesiennie, to zrozumiałe.

Granatów pod dostatkiem: krwiste, tak mocno czerwone, że bardziej się nie da, kasztany, orzechy włoskie, jabłka, ale i jeszcze nadal winogrona. Widać również, że w Grecji listopad to sezon na szarony (w Grecji nazywają się lotusy, a w Polsce czasami również i kaki): ich bardzo dużo, choć według mnie muszą jeszcze dojrzeć. Nawet w warunkach domowych. Niedojrzałe szarony są niesmaczne i trudno zjadliwe: doświadczyłam niedawno w Rethymno. Widzę kwiaty cukinii – to zawsze przyciągnie mój wzrok, ale i pomidory, śliwki, gruszki i całą masę różnorodnych oliwek. Nie zauważam ogórków, ale dostrzegam rzodkiewki: jakoś rzadko widuję je w Grecji. Fasoli niewiele: tu wielka różnica pomiędzy Kretą a Atenami, a ziemniaki tak równiutko poukładane, że znowu się im przyglądam. Zawsze mnie to zachwyca, zawsze, podobnie jak dodawanie główek czosnku do ziemniaków: może to dla dekoracji? Tak naprawdę nie wiem czemu razem z ziemniakami zazwyczaj pojawia się czosnek. I oczywiście owoców cytrusowych pod dostatkiem: cytryny, pomarańcze oraz mandarynki, a większość pomarańczy i mandarynek wykładana jest z listkami, które mnie rozczulają, bo mi się to zwyczajnie bardzo podoba.

 

Jesiennie, listopadowo na laiki w nadmorskiej dzielnicy Paleo Faliro

 

Zaglądam i na Anafiotikę…

Wylałam z siebie w jej temacie morze słów! Także i tu, na stronie, nie tylko na fanpagu.

Wciąż mi tak bliska, wciąż mnie zachwyca – zawsze, kiedykolwiek zanurzę się w jej zakątki. Zanurzam się i tym razem. Nie jestem sama: mija mnie sporo ludzi, ale nie jest źle. Często słyszę polski: najwyraźniej to teren popularny wśród moich rodaków.

Widzę, że część domków znowu się pochyliła ku ziemi. Są stare, a że zbudowane prostą technologią – zaniedbywane, chylą się ku upadkowi. Niektóre są odnowione, ale to nieczęsty obrazek. Jak zawsze mnóstwo tu kotów: włóczą się tak spokojnie, jakby były już przez turystów udomowione. Część śpi: rozkładają się na parapetach podokiennych, na schodkach, czasem na konarach drzew… Piękne obrazki do fotografowania, choć ogoniaste niedobroty na czterech łapach nie tak chętnie pozują, ba, wręcz przeciwnie: wyglądają jakby celowo lekceważyły obiektywy.

 

W przecudnej urody zakątkach Anafiotiki

 

Spaceruję pomiędzy zabytkami, patrzę na Wieżę Bogów Wiatru na terenie Rzymskiej Agory, na Bibliotekę Hadriana. Wszędzie dostrzegam nawet sporo turystów: dobrze! Idę piechotą do Omonii: okolice dużego kościoła Agia Varvara zrobiły się jakieś bardzo tłoczne, Już od jakiegoś czasu w tamtejszych kafeteriach przesiadywali mieszkańcy miasta, ale teraz wręcz trudno tam przejść. Zagłębie kawiarniane!

Przyglądam się Omonii w nowej szacie. Widziałam ją na zdjęciach, ale nie byłam tu po zakończeniu robót. Nowa fontanna wygląda ładnie, ale wyobrażałam sobie większy ład na całym placu. Nie wiem, skąd poczucie ładu wzięłam… Pewnie z samego zamiarów władz co to przywrócenia dawnej świetności temu miejscu, ale póki co… Chyba jeszcze trochę do tego daleko. Wjeżdżam windą na górę „Hondos-a” i chodzę po zewnętrznym balkonie jak tylko się dało: ładnie!!!! Ładne te widoki i na Partenon, i na Likavitos, i nawet na wzgórze, gdzie dostrzec można pomnik Filoppaposa. Udaje mi się go wypatrzeć, tak, tak!

A  i Omonia z góry wygląda ładnie przecież. Z tą ilością aut, w tym żółtych taksówek, oraz  autobusów nawet mi się podoba.

 

Nowy obraz Placu Omonia: z fontanną

 

Kiedy w wieczór poprzedzający odlot z Aten zaczynam się pakować – wpadam na iście szatański pomysł: a może zostać w Atenach przez jeszcze kilka dni? Może zmienić termin lotu? Jestem już odprawiona i nawet nie wiem czy to możliwe, ale zaczynam dumać… Przypominam sobie jednak dzień, kiedy kupiłam ten bilet i już następnego dnia żałowałam, że do wyjazdu do Polski jeszcze tak daleko: wszak kiedy czuję jesień, jakoś bliższa mi i to znacznie Polska niż Grecja.

– Jest druga połowa listopada. Czas wracać do kraju – myślę wrzucając do walizki to, co wrzucić do niej trzeba.

Nie zmieniam terminu lotu: wiem, że później narzekałabym, że tak mało czasu spędziłam w Polsce. Och, ta moja dwoistość, to podzielenie dwie części – to czasami jest naprawdę męczące!

Wczesnym popołudniem jadę na lotnisko: odkąd zatrzymuję się w Paleo Faliro nie muszę jechać przez centrum. Mam stąd, spod domu w zasadzie, wygodny autobus.

Kiedy wielkie ptaszysko unosi się w górę – uśmiecham się do oddalającej się greckiej ziemi ciesząc się na powitanie z polską! Jak to się u mnie zmieniło!!!

 

Kiedyś przecież nie do pomyślenia: cieszyć się z wylotu z Grecji?????

Sama niemal nie wierzę, ale cieszę się głęboko i prawdziwie: nie widziałam Polski od 167 dni i bardzo, ale to bardzo chcę już ją zobaczyć!

– Do zobaczenia moja Grecjo – szepczę jednak z miłością do okienka machając ukochanym Atenom, których oczami już nie widzę, ale duszą, sercem…

Będę widziała zawsze!

 

Do zobaczenia moja kochana Grecjo <3

 

 

Tekst i wszystkie zdjęcia: Beata Kuczborska / betaki.pl