„Biedne istoty”

(tytuł oryginalny: „Poor Things”, reżyseria: Jorgos Lanthimos [gr. Γιώργος Λάνθιμος], produkcja: USA/Irlandia/Wielka Brytania [2023])

 

 

 

W filmowym świecie Jorgosa Lanthimosa od początku naszej znajomości jakoś nie umiałam się znaleźć, czego nigdy nie ukrywałam. Przygodę z jego kinem rozpoczęłam od „Kła”, który mnie okrutnie zniesmaczył. Kiedy pojawił się film „Alpy” chciałam dać reżyserowi szansę, ale niestety… Znudzona obrazami postanowiłam poddać się zupełnie i to na tyle, że kolejny film, „Lobster”* tylko liznęłam, nawet się w niego nie zagłębiając, świadomie i celowo podsypiając… Nigdy specjalnie nie krytykowałam Lanthimosa, a tym bardziej nie obrażałam zdając sobie sprawę z tego, że taka wizja, jaka mu się w głowie  rodzi, ma swoich zwolenników i nie każdemu musi się podobać. Więcej, twierdziłam nawet (co za sprzeczność!), że doceniam talent tego człowieka jako reżysera, producenta, scenarzysty, ale nie zmuszajcie mnie do oglądania jego filmów. Kolejny w Polsce film, „Zabicie świętego jelenia” zobaczyłam gdzieś we fragmentach, a kiedy ukazał się na dvd – kupiłam: dla Colina Farrella i Nicole Kidman, odtwórców głównych ról. I tu zaskoczenie: film umordował mnie co prawda, wycieńczył mocno psychicznie, ale nagle odkryłam, że to zupełnie przyzwoite kino. Piątym z kolei filmem w Polsce była „Faworyta”: o, tu już się znalazłam. „Faworyta” już potrafiła do mnie przemówić: pewnie i wspaniałe kostiumy zrobiły swoje, może i scenografia…

Kiedy film „Biedne istoty” wszedł na ekrany naszych kin raptem 2 tygodnie temu – od razu uznałam, że to film nie dla mnie, bo i gatunek: romans/Sci-Fi  to zupełnie nie moja bajka, a co potrafi Lanthimos  robić z kamerą i ze mną przy okazji – doskonale przecież wiedziałam. Zapowiedziałam komu trzeba, ale sama spasowałam poddając się bez walki.

I nagle zaczęły do mnie spływać namowy, przekonywania, twierdzenia, że powinnam…, że bliżej mu do „Faworyty” niż do „Kła” (ten argument chyba przekonał mnie najbardziej), aż w końcu …

„Biedne istoty” to film o kobiecie, która otrzymuje w swojej dawnej dorosłej postaci nowe życie jako Bella. Na nowo rodzi się jednak z mózgiem małego dziecka: niesprawnie chodzi, uczy się jeść, poznając codziennie kilka słów uczy się mówić. Chroniona jest przed światem zewnętrznym przez swego stwórcę, ekscentrycznego chirurga, którego nazywa od jego nazwiska „Bogiem”, a który chyba jako jedyny w tym filmie nie patrzy na nią jak na kobietę.  Powoli się rozwija, powoli odkrywa również swoje ciało i nie wystarcza już jej przebywanie w domowej klatce. Na tyle, na ile potrafi, wyraża swoje pragnienia co do poznania świata zewnętrznego, poznaje mężczyzn, którzy zwracają uwagę na jej urodę i wspaniałą figurę, i w końcu wyjeżdża na wycieczkę. O tym, czego doświadcza opowiadała nie będę: internet jest pełen opisów, i to nawet w nadmiarze (spojlerów mnóstwo).   W świat tego filmu wchodzi się tak naprawdę od pierwszej minuty: tu nie ma rozwijania się tematu, tu nie ma oczekiwania, że może coś się wreszcie zacznie dziać. Od samego początku wpatrujemy się w ekran z wielkim zainteresowaniem. I trwamy tak naprawdę tak przez cały długi, bo 160-minutowy seans. Trwamy w zainteresowaniu, ale i w mocnym przerażeniu! Bo co my widzimy na tym ekranie? Widzimy naszą zgniłą (tak, taką właśnie) rzeczywistość!

Widzimy na ekranie świat płaski, patrzący wyłącznie na opakowania, na pudełko, z małymi wyjątkami niezwracający zupełnie uwagi na zawartość.

Bo jak inaczej ocenić pożądliwe spojrzenia mężczyzn w kierunku atrakcyjnej co prawda i bardzo ładnej kobiety, ale bardzo wrażliwej, i co najważniejsze: nie w pełni rozwiniętej umysłowo, co widać od pierwszego spojrzenia?  Ten zarzut, jedynie w nawiązaniu do innych zachowań, dotyczy zresztą nie tylko mężczyzn: kobiet również. Bo co powiedzieć o paryskiej burdelmamie?

Dziecinnie naiwna, ze spontanicznymi jak u dziecka zachowaniami i zupełnie nieznająca świata dorosłych Bella, nieskażona doświadczeniami z przeszłości, których, niczym dziecko, po prostu nie ma, myśli po swojemu. Jest bezpośrednia, przez co w filmie nieco „horrorowatym” mamy elementy komediowe, i oddaje się uciechom cielesnym, a od nadmiaru s@eks@u  aż iskrzy z ekranu.  

Nadmiar często wyuzdanych scen może być widziany jako minus tego filmu i zdaję sobie z tego sprawę (istotnie, mogłoby być ich trochę mniej: wszak nie wszystko trzeba wykładać jak na kram i warto coś tam pozostawić wyobraźni widzów), ale nie miałam problemu z patrzeniem w ekran, a patrzeć chciałam: wcale nie dla tak zwanych scen a dla Emmy Stone, odtwórczyni roli Belli.  

Od pierwszej sceny do ostatniej Emma Stone pokazuje tak doskonały warsztat aktorski, że tylko wynieść ją na piedestał. Ten film jest filmem tej aktorki: od początku do końca. Rola Belli to rola bardzo trudna, niezmiernie trudna. Emma Stone wychodzi zwycięsko z każdej sceny: i pod względem układu ruchowego, i mimiki twarzy, i gestów, i czego tam jeszcze chcemy. Patrzymy na nią zafascynowani i aż żal, że pewnie nie otrzyma za tę rolę Oscara  (choć nominowana): wszak została nagrodzona za rolę w filmie „La La Land”.

To, co w tym filmie doskonałe, poza rola Emmy Stone (ale i role pozostałe warto docenić: przede wszystkim Mark Ruffalo i Willem Dafoe), to muzyka, kostiumy oraz scenografia. Szerokie spojrzenie obiektywu na dużym ekranie robi piorunujące wrażenie: mamy odczucie bycia w tych wspaniałych wnętrzach pokazanych na ekranie: od XIX-wiecznej gotyckiej Anglii przez bezkresy morza aż po zimowe paryskie krajobrazy, a powolnego przechodzenia z filmu czarno-białego do kolorowego nie sposób nie docenić.   

Film został nominowany w aż 11 kategoriach do Oscara („Faworyta” w dziesięciu i tylko jeden Oscar) i ja już od dziś bardzo mu kibicuję. Oby tych Oscarów otrzymał jak najwięcej, bo w pełni na to zasługuje.

A my popatrzmy na ten według mnie celowo przejaskrawiony film jak na przestrogę, bo zło w postaci pedofilii nas otacza, a my bardzo często nie chcemy tego zła widzieć, a tym bardziej reagować.  

Oceniam ten film w kategoriach najwyższych, choć czasem musiałam odwracać głowę od ekranu. Nie da ukryć, że dla człowieka wrażliwego niektóre sceny są trudne, ale to film Lanthimosa, tego Lanthimosa, i o tym nie powinniśmy zapominać. Dla mnie najwyższa półka światowego kina: brawo! 

Ja, Panie Lanthimos, po obejrzeniu tego filmu, kłaniam się Panu nisko: chapeau bas! Na swoje 50-te urodziny zrobił Pan film takiego poziomu, że trudno będzie w tym gatunku mu dorównać, ale o to niech się martwią inni.

Chętnie obejrzałabym ten film ponownie, ale z uwagi na niektóre sceny (takie chirurgiczne – tak nazwę) raczej się na to nie odważę, chyba, że po jakimś czasie ochłonę. Ale wówczas film nie będzie już dostępny na dużym  ekranie, a to też jeden z jego wielkich plusów.   

  

 

Beata Kuczborska / betaki.pl [luty 2024]

Zdjęcia: ze strony filmweb.pl

 

EDIT: po marcowej nocy oscarowej [2024] 

Film otrzymał cztery statuetki: za scenografię, za kostiumy,  za charakteryzację i fryzury oraz dla Emmy Stone.

Wielkie brawa zwłaszcza, że konkurencja była bardzo silna!  I gratulacje! 

Będąc wciąż pod wrażeniem oscarowej nocy – pozwalam sobie zamieścić tutaj kilka zdjęć, które zaczerpnęłam ze strony Filmweb  (Emma Stone i Emma Stone z reżyserem) oraz z profilu filmu na Facebooku (afiszowe). 

 

 

*-skoro już się przeprosiłam z Panem Lanthimosem – chyba muszę film „Lobster” jednak przyzwoicie obejrzeć.